Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖
- Autor: E. T. A. Hoffmann
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 E. T. A. Hoffmann
Archiwariusz Lindhorst przyniósł jeszcze jakąś płynną, czarną masę, od której zapachniało szczególniejszą wonią, niezwykle zabarwione, ostro zatemperowane pióra i kartę przedziwnej białości i gładkości, wreszcie zaś rękopis arabski z zamkniętej szafy — i skoro Anzelmus zasiadł do roboty, opuścił pokój.
Student Anzelmus nieraz już przepisywał arabskie pismo, więc owa pierwsza praca nie wydała mu się tak trudna.
— Jak te „kurze łapki” dostały się do mojej pięknej, angielskiej kursywy, o tym wie chyba tylko Pan Bóg i archiwariusz Lindhorst — mówił — ale że one nie pochodzą z mojej ręki, za to bym dał sobie głowę uciąć.
Z każdym wyrazem, który udało mu się szczęśliwie nakreślić na pergaminie, nabierał otuchy a zarazem zręczności. I rzeczywiście, owymi piórami pisało się przepysznie, a tajemniczy atrament spływał z jednolitą, kruczą czarnością na olśniewająco biały pergamin.
Kiedy tak pilnie i z natężoną uwagą pracował, robiło mu się w tym samotnym pokoju coraz milej i całkowicie już pogrążył się w robotę, którą miał nadzieję szczęśliwie doprowadzić do końca, kiedy z uderzeniem trzeciej archiwariusz Lindhorst zawołał go do sąsiedniego pokoju na smacznie przyrządzony obiad. Archiwariusz Lindhorst był przy stole w nadzwyczajnym, wyśmienitym humorze; dowiadywał się o przyjaciół Anzelmusa, o konrektora Paulmanna i registratora Heerbranda, i opowiadał o tym ostatnim mnóstwo uciesznych rzeczy. Doskonałe, stare wino reńskie smakowało Anzelmusowi nad wszelki wyraz i czyniło go rozmowniejszym niż kiedykolwiek bądź. Z uderzeniem czwartej powstał, by iść do swojej pracy, i ta punktualność uczyniła, jak się zdaje, na archiwariuszu bardzo dobre wrażenie.
Jeżeli już przed obiadem szczęśliwie powiodło mu się przepisywanie znaków arabskich, to teraz praca poszła mu jeszcze o wiele lepiej, tak że nawet sam nie mógł zrozumieć szybkości i łatwości, z jaką potrafił przemalowywać kręte linie nieznanego pisma.
Ale było, jakby mu z głębi duszy jakiś głos szeptał wyraźnymi słowy: ach, czyżbyś ty mógł tego dokonać, gdybyś jej nie nosił w myślach i sercu twoim, gdybyś nie wierzył w nią i w jej miłość?
I przewiały przez pokój niby ciche, cichuteńkie, szeptające, kryształowe dźwięczenia:
— Jestem przy tobie, blisko — bliziuteńko — pomagam ci — bądź mężny — bądź wytrwały, drogi Anzelmie! — pracuję z tobą razem, abyś był moim!
A kiedy się tak w zachwycie bezmiernym wsłuchiwał w owe dźwięki, coraz zrozumialszymi stawały się dlań znaki nieznane, nie potrzebował już prawie zaglądać do oryginału — znaki te były nawet jakby już blado napisane na pergaminie, trzeba mu było tylko wprawnie pokrywać je czernią. I tak pracował, owiany lubymi, krzepiącymi dźwięki54, niby tchnieniem przesłodkim a pajęczo delikatnym, aż wybiła godzina szósta i wszedł archiwariusz Lindhorst.
Ze szczególnym uśmiechem podszedł do stołu, Anzelmus powstał w milczeniu. Archiwariusz wciąż jeszcze patrzał nań ze swoim jakby szyderczym, drwiącym uśmiechem; zaledwie jednak spojrzał na przepisywanie, uśmiech zamienił się w głęboką, uroczystą powagę, w której napięły się wszystkie muskuły55 twarzy.
Wkrótce nie był to już ten sam człowiek. Oczy, które promieniowały zazwyczaj iskrzącymi płomieniami, patrzały teraz w Anzelmusa z niewysłowioną tkliwością, leciuchny rumieniec pokrył mu blade lica, znikła ironia, która mu zwykle ściągała usta, i zdało się, że te łagodne, miękkokształtne wargi otwierają się do przemowy pełnej mądrości a idącej wprost w serce. Cała postać stała się wyższą, dostojniejszą, szeroki szlafrok ułożył się, jak płaszcz królewski, w obfite fałdy na piersiach i ramionach, a przez białe kędziory, spływające na wysokie, otwarte czoło, wiła się wąska obręcz złota.
— Młodzieńcze — zaczął archiwariusz uroczyście — młodzieńcze, zanimeś jeszcze przeczuł, poznałem już wszystkie te węzły tajemne, które wiążą cię z tym, co mi najdroższe, najświętsze! Serpentyna cię kocha — i dopełnią się osobliwsze losy, których bieg nieubłagany wstrzymują wrogie siły, jeżeli będzie twoją, jeżeli otrzymasz jako posag ten złoty garnek, który jest jej własnością. Lecz tylko z walki wykwitnie szczęście twoje w wyższym życiu. Wrogie żywioły oplątują cię — od hańby i upadku uratować cię może tylko siła wewnętrzna, dzięki której oprzesz się ich pokusom. Pracując tutaj, przebywasz czas nauki; wiara i wiedza niezadługo już doprowadzą cię do celu, jeżeli stać będziesz twardo przy tym, coś musiał zacząć. Wiernym jej bądź całą duszą, jej, która cię kocha, a ujrzysz wtedy wspaniałe cuda złotego garnka i będziesz szczęśliwym na zawsze. Bądź zdrów! Archiwariusz Lindhorst oczekuje cię jutro o dwunastej w swoim gabinecie! Bądź zdrów!
Archiwariusz łagodnie wypchnął studenta Anzelmusa za drzwi, zamknął je — i młodzieniec znalazł się w pokoju, w którym jadł obiad i z którego jedyne drzwi wiodły do sieni. Zupełnie ogłuszony zdumiewającymi zjawiskami, stanął przed bramą nieruchomo, ale wtem otworzyło się nad nim okno, spojrzał w górę, to był archiwariusz Lindhorst; ten sam, stary, w białawoszarej kurtce, jakim go zwykle widywał, zawołał:
— Ej, drogi panie Anzelmie, o czym pan tak myślisz, o co idzie, arabszczyzna nie chce panu wyjść z głowy? Pozdrówże pan ode mnie konrektora Paulmanna, jeżeli pan zajdziesz do niego, i przyjdź pan znów jutro punktualnie o dwunastej. Honorarium za dzisiejszy dzień jest już w prawej kieszeni pańskiej kamizelki.
Student Anzelmus znalazł rzeczywiście lśniącego talara w oznaczonej kieszeni, ale wcale się z tego nie ucieszył.
— Co z tego wszystkiego będzie, nie wiem — mówił do siebie — ale jeżeli nawet ogarniają mnie tylko jakieś wariackie marzenia i widziadła, toć przecie żyje i porusza się w duszy mej najmilsza Serpentyna, a ja bym wolał raczej zginąć marnie i na zawsze, niż ją opuścić, bo wiem przecież, że myśl we mnie jest wieczną i że nie może jej zniszczyć żaden wrogi żywioł; ale jestże owa myśl czym innym niż miłością Serpentyny?
Jak konrektor Paulmann wytrząsnął fajkę i położył się spać. — Rembrandt i Brueghel Piekielny. — Zaczarowane zwierciadło i recepta doktora Ecksteina na nieznaną chorobę.
Nareszcie konrektor Paulmann wytrząsnął fajkę, mówiąc:
— Czas już chyba się położyć.
— O, tak — odpowiedziała Weronika, zaniepokojona dłuższym niż zwykle czuwaniem ojca — dawno już biła dziesiąta.
I zaledwie konrektor udał się do swojego gabinetu, który był zarazem jego sypialnią, zaledwie cięższy oddech Frani dowiódł, że i ona mocno zasnęła, Weronika, która także pozornie położyła się spać, po cichutku wstała, ubrała się, narzuciła płaszcz i wyśliznęła się z domu.
Od chwili, kiedy Weronika była u starej Elżbiety, bezustannie widziała przed sobą Anzelmusa i sama nie pojmowała, co za obcy głos w niej powtarzał bez przerwy, że źródłem jego niechęci była jakaś jej nieprzyjazna istota, trzymająca go w więzach, które Weronika mogła rozerwać za pomocą tajemniczych środków sztuki magicznej. Z każdym dniem wzrastało w niej zaufanie do starej Elżbiety, zbladło nawet całe wrażenie czegoś niepokojącego i straszliwego, tak że wszystkie niepojęte, zadziwiające rzeczy w jej stosunku ze starą opromieniał tylko urok nadzwyczajności i romantyczności, co ją tym więcej pociągało. Dlatego też postanowiła nieodwołalnie pójść na awanturniczą wyprawę podczas porównania56 dnia z nocą, choćby jej miało grozić niebezpieczeństwo, że wszystko to się wyda, że spotka ją tysiące nieprzyjemności.
Aż oto nastała wreszcie fatalna noc aequinoctium57, w którą stara Elżbieta obiecała udzielić jej swej pomocy i pocieszenia, i Weronika, od dawna już oswojona z myślą o tej nocnej wycieczce, nie czuła w sobie trwogi. Biegła z szybkością strzały przez wyludnione ulice, nie bacząc na burzę, która huczała w powietrzu i ciskała jej w twarz grube krople deszczu. Dzwon na kościele Św. Krzyża głucho wydzwonił jedenastą, kiedy Weronika, przemoczona do nitki, stanęła przed domem starej.
— Aj, przyszłaś już, kochaneczko! Poczekaj no trochę — zawołano z góry i wnet potem przed drzwiami pojawiła się stara z koszem w ręku, w towarzystwie swojego kota.
— No, a teraz trzeba iść i robić wszystko, co tylko jest stosowne i odpowiednie w tę noc, sprzyjającą naszemu dziełu.
To mówiąc, chwyciła zimną dłonią drżącą Weronikę, której dała do dźwigania ciężki kosz, sama zaś niosła kocioł, trójnóg i łopatę.
Skoro wyszły za miasto, deszcz już nie padał, ale zawierucha stała się jeszcze gwałtowniejszą; wyło coś w powietrzu tysiącznymi głosami. Straszliwie, rozdzierające jęki płynęły od czarnych chmur, które kłębiły się w jakiejś wściekłej pogoni i spowijały wszystko w nieprzebitą ciemnię. Ale stara szybko szła naprzód, wołając przeraźliwie:
— Świeć no, świeć, mój chłopcze!
Na to zaczęły wić się i krzyżować przed nimi błękitne błyskawice i Weronika poznała, że to kocur skakał przed nimi na wszystkie strony, niecąc trzaskające iskry i oświecając drogę, a skoro tylko burza uciszała się na chwilę, dochodziły jej uszu jego żałośliwe, okropne wrzaski, jakby na trwogę.
Oddech zamierał jej w piersi, jakby lodowate szpony zatapiały się w jej wnętrznościach, ale całą siłą woli opanowała się i przyciskając się mocniej do starej, rzekła:
— Teraz trzeba znieść wszystko i niech się dzieje, co chce!
— Doskonale, moja córuchno — odpowiedziała stara — bądź tylko mężna, to ci dam ładny prezent i w dodatku jeszcze Anzelmusa!
Nareszcie stara stanęła i rzekła:
— No, to jesteśmy na miejscu!
Wykopała w ziemi dołek, nasypała tam węgli i postawiła nad nimi trójnóg, na którym umieściła kocioł. Wszystkiemu temu towarzyszyły dziwaczne jej poruszenia, a kocur obiegał ją wkoło. Z ogona jego wytryskały iskry, które wytworzyły obręcz ognistą. Wkrótce węgle zaczęły się żarzyć, aż wreszcie spod trójnoga buchnęły błękitne płomienie. Weronika musiała odłożyć płaszcz i zasłonę i przysiąść obok starej, która chwyciła jej ręce i silnie ścisnęła, patrząc w nią iskrzącymi oczami. A teraz zaczęły się smażyć i skwierczeć, i szumieć wszystkie te przedziwne rzeczy, które stara wyjęła z kosza i wrzuciła do kotła — niepodobna58 było rozpoznać, czy były to kwiaty, metale, zioła, zwierzęta. Stara puściła Weronikę, chwyciła żelazną łyżkę, którą zanurzyła w tej rozpalonej masie, i mieszała tam coś, podczas gdy Weronika na jej rozkaz musiała się uważnie wpatrywać we wnętrze kotła i skierować swe myśli na Anzelmusa. Potem stara na nowo wrzuciła do kotła lśniące jakieś metale oraz pęk włosów, które Weronika wycięła z czubka głowy, jak również mały pierścionek, jaki ta od dawna nosiła; stara wydawała przy tym niezrozumiałe, straszliwie rozbrzmiewające w czarnej nocy okrzyki, a kot, bezustannie biegając wokoło, miauczał i jęczał przeciągle.
Chciałbym, ażebyś, łaskawy czytelniku, mógł znaleźć się dnia dwudziestego trzeciego września w drodze do Drezna; gdy zapadł późny wieczór, na próżno usiłowano zatrzymać cię na ostatniej stacji; uprzejmy gospodarz przekonywał cię, że przecież zbyt straszna już jest na dworze zawierucha, że deszcz leje jak z cebra i że w ogóle niezbyt bezpiecznie jest wjeżdżać tak prosto w ciemności podczas jesiennego porównania dnia z nocą; aleś ty na to nie zważał, zupełnie słusznie rozumując: dam pocztylionowi59 całego talara na piwo i będę najpóźniej o pierwszej w Dreźnie, gdzie oczekuje mnie dobra wieczerza i miękkie łóżko albo „Pod Złotym Aniołem”, albo „Pod Hełmem”, albo w Naumburgu.
A kiedy już tak jedziesz w ciemnościach, widzisz nagle w oddali jakieś zadziwiające, migotliwe światło. Przybliżywszy się dostrzegasz obręcz płomienistą, a w jej środku, przy kotle, z którego strzelają kłęby gęstego dymu i czerwone, błyskające iskry i płomienie, siedzą dwie postacie. Droga idzie wprost przez ów ogień, ale konie parskają, biją kopytami o ziemię, stają dęba, pocztylion klnie i modli się, i tnie biczem konie, ile wlezie — nie ruszają się z miejsca.
Mimo woli wyskakujesz z dyliżansu i podbiegasz kilka kroków. Widzisz teraz wyraźnie wysmukłe, słodkie dziewczę, które klęczy przy kotle w białym, cienkim stroju nocnym. Burza rozwiała jej sploty, długie, kasztanowobrązowe włosy trzepoczą swobodnie na wietrze. Anielsko piękne oblicze żarzy się całe w olśniewających ogniach jaskrawych płomieni, co wybuchają spod trójnoga, lecz trwoga zalała tę twarz lodowatym strumieniem, ścięła ją w bladość śmiertelną, a w znieruchomiałym wzroku, w brwiach podniesionych do góry, w ustach, które na próżno w strachu śmiertelnym roztwierają się do krzyku, co się nie może wydobyć z przytłoczonej ciężarem bezmiernym piersi, widzisz jej przerażenie okropne, jej zgrozę; splotła kurczowo swe drobne rączęta i podniosła ku niebu, jakby aniołów stróżów wzywała na pomoc, aby ją obronili przed potworami piekieł, co czarom potężnym posłuszne wnet pojawią się tutaj.
I klęczy tak nieruchomo jak marmurowy posąg. Naprzeciw niej przykucnęła na ziemi wysoka, chuda, miedzianożółta kobieta o ostrym, jastrzębim nosie i iskrzących się kocich oczach; z czarnego płaszcza, który narzuciła, wysterczają nagie, kościste ramiona; grzebiąc w piekielnym warze60, śmieje się i woła skrzeczącym przeraźliwie głosem poprzez szumiącą i huczącą burzę.
Jestem pewny, łaskawy czytelniku, że choćby obcymi ci były zazwyczaj uczucia trwogi, to na widok tego malowidła Rembrandta czy Brueghela Piekielnego, które teraz ożyło przed tobą, włosy by ci powstały na głowie z przerażenia. Ale nie mogłeś oderwać wzroku od wplątanego w piekielne sprawy dziewczęcia, a prąd elektryczny, który przeniknął wszystkie twe tkanki i nerwy, wzniecił w tobie z błyskawiczną szybkością myśl, by stawić czoło tajemniczym siłom kręgu płomieni; w myśli tej zaginęło twoje przerażenie — tak — myśl ta wykwitła wprost z tego przerażenia, z tej zgrozy, jako ich płód bezpośredni. Poczułeś się tak, jakbyś sam był jednym z tych aniołów stróżów, do których modliło się śmiertelnie zestrachane dziewczę, jakbyś miał powinność wnet wyciągnąć z kieszeni pistolet i zastrzelić tę starą bez namysłu! Ale, myśląc o tym tak żywo, krzyknąłeś głośno: — Hola! — albo: — Co się tu dzieje? — albo: — Co wy tu robicie?!
Pocztylion zadął wrzaskliwie w róg, stara wywinęła kozia wprost w war i wszystko zniknęło naraz w gęstym dymie.
Czy znalazłbyś dziewczę, którego z najszczerszą gorliwością szukałbyś teraz w ciemnościach, trudno mi powiedzieć, ale zniszczyłbyś czarodziejską grę starej, rozerwałbyś więzy magicznego kola, w które dała się wciągnąć lekkomyślnie Weronika.
Jednakże ani ty, łaskawy czytelniku, ani nikt w ogóle nie szedł ani jechał tą drogą dwudziestego trzeciego września, w tę noc burzliwą, sprzyjającą sztukom czarnoksięskim, i Weronika musiała wytrwać przy kotle w śmiertelnej trwodze, aż dzieło dobiegnie końca.
Słyszała doskonale, jak wokoło niej coś wyło i szumiało, jak beczały i klekotały wkoło niej przeróżne wstrętne głosy, jedne przez drugie, ale nie otwierała oczu, bo czuła, że widok tej ohydy, tych okropności, które ją otaczały, mógłby ją wtrącić w nieuleczalne szaleństwo.
Stara przestała mieszać w kotle. Dym stawał się coraz rzadszy, aż wreszcie tylko lekki płomień spirytusowy palił się u spodu kotła. Wtedy zawołała:
— Weroniko, dziecko moje! Złotko moje! Spojrzyj no tu w głąb! Cóż widzisz, cóż widzisz?
Ale Weronika nie była w stanie odpowiedzieć, chociaż zdawało jej się, że w kotle wirują bezładnie najróżniejsze skłębione ze sobą figury; postaci jednak z każdą chwilą stawały się wyraźniejsze,
Uwagi (0)