Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖
- Autor: E. T. A. Hoffmann
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 E. T. A. Hoffmann
— Odczep się ode mnie, ty pomiocie diabelski! — krzyknął student Anzelmus, pełen wściekłego gniewu. — Tylko twoje sztuki piekielne pobudziły mnie do zuchwalstwa, które muszę teraz odpokutować. Ale cierpliwie zniosę to wszystko; bo tu tylko mogę istnieć, gdzie słodka Serpentyna otacza mnie miłością i pokrzepieniem. Usłysz to, stara, i zwątpij! Nie ulęknę się twojej mocy, kocham po wieczne czasy tylko Serpentynę, nie zechcę nigdy zostać radcą dworu, nigdy już zobaczyć Weroniki, która mnie przez ciebie pociąga ku złemu! Jeżeli nie ma już do mnie należeć zielony wąż, to niechaj zginę w tęsknocie i bólu! Idź precz! Idź precz, ty podły śmieciu buraczany!
Tu stara wybuchła takim przeraźliwym śmiechem, że aż rozbrzmiał po pokoju, i zawołała:
— To siedźże tu sobie i giń, ale teraz już czas wziąć się do dzieła, bo ja tu przyszłam załatwić jeszcze inne sprawy.
Zdjęła swój czarny płaszcz i stanęła w ohydnej nagości, potem zaczęła biegać wokoło, pospadały z góry wielkie foliały83, z których wyrywała karty pergaminu i spajając je szybko i kunsztownie ze sobą, i nakładając je na ciało, przybrała się wkrótce jakby w dziwaczny, barwisty pancerz. Miotając ognie, wyskoczył z kałamarza, co stał na stole, czarny kocur i zamiauczał ku starej, która z radości głośno krzyknęła i zniknęła z nim razem za drzwiami. Anzelmus dostrzegł, że poszli do niebieskiego pokoju, i wnet usłyszał w oddali syki, świsty i huki, ptaki w ogrodzie krzyczały, papuga skrzeczała:
— Ratuj! Ratuj! Rabuś! Rabuś!
W tej chwili stara wpadła na powrót do pokoju, niosąc złoty garnek na ramieniu i krzycząc dziko, rozgłośnie w ohydnych podskokach i grymasach:
— Dobra nasza! Dobra nasza! Synku, zabij zielonego węża! dalejże, synku, dalej!
Anzelmowi zdało się, że słyszy głęboki jęk, że słyszy głos Serpentyny. I ogarnęła go zgroza i rozpacz.
Zebrał się w sobie, skupił wszystkie siiy, uderzył sobą w kryształ z taką mocą, że mogły mu popękać wszystkie nerwy, wszystkie żyły — przeraźliwy dźwięk przeleciał przez pokój i w drzwiach stanął archiwariusz w swoim błyszczącym adamaszkowym szlafroku.
— Hej, hej! Hołota, straszydła wściekłe, strzygi84 czarownicze, do nogi tu! Hej, ha!
Tak krzyknął. Na to czarne włosy wiedźmy zjeżyły się jak szczecina, żarzące czerwone jej oczy zabłysły piekielnym ogniem — i zaciskając spiczaste zęby szerokiej paszczy, zasyczała:
— Bierz go, bierz, krzesz ognia, krzesz! — i śmiała się, i beczała jak koza, szydząc i drwiąc, i przyciskała do siebie mocno złoty garnek i rzucała z niego garście błyszczącej ziemi na archiwariusza, ale kiedy ta ziemia dotykała szlafroka, zamieniała się w kwiaty, które opadały na ziemię. A wtedy zajaśniały, zapłonęły lilie szlafroka i archiwariusz jął85 ciskać płonące, iskrzące ogniem lilie na czarownicę, która wyła z boleści; ale kiedy podskakiwała w górę i wstrząsała pergaminowym pancerzem, lilie gasły i rozpadały się w popiół. — Pożeraj to, mój chłopcze! — zaskrzeczała stara, na to czarny kocur wzbił się w powietrze i leciał ze świstem i szumem ku drzwiom ponad archiwariuszem, ale szara papuga łopocąc wyleciała naprzeciw niego i schwyciła go zakrzywionym dziobem za kark, aż z szyi mu wytrysnęła krew czerwona, ognista, a głos Serpentyny zawołał:
— Ocalona, ocalona!
Tu stara w rozpaczliwej wściekłości skoczyła wprost na archiwariusza, rzuciła złoty garnek za siebie i wysuwając długie palce kościstych dłoni, chciała wpić w niego swe szpony; ale ten szybko zerwał z siebie szlafrok i rzucił go na wiedźmę. A wtedy zaświszczały, zahuczały, posypały się z kart pergaminu błękitne, trzaskające płomienie, stara wiła się wyjąc z boleści i starała się coraz więcej ziemi z garnka wygarniać, coraz więcej kart pergaminowych z książek wyrywać, aby zagasić buchające płomienie, i jeśli udawało jej się rzucić na siebie ziemię lub karty pergaminu, to ogień przygasał.
Ale tu, jakby z wnętrza archiwariusza, trysnęły na starą błyskające, syczące płomienie.
— Hej, hej! W pień ich, w pień! Górą Salamander! — zagrzmiał potężnie głos archiwariusza i sto piorunów przewinęło się w ognistych kręgach nad skwierczącą wiedźmą.
Rzężąc i charcząc we wściekłej walce ze sobą łopotali po całym pokoju kocur i papuga. Ale w końcu papuga przybiła kocura krzepkimi86 skrzydłami do ziemi przeszywając go i trzymając mocno pazurami, że aż w strachu śmiertelnym miauczał i wrzeszczał okropnie, ostrym dziobem wykłuła mu żarzące ślepia, aż wytrysnęła z nich piana ognista.
Gęsty dym kłębił się tam, gdzie pod szlafrokiem leżała stara, obalona na ziemię; jej wycie, jej straszliwe, rozdzierające, żałośliwe wrzaski przebrzmiały już w dali najodleglejszej. I wreszcie zniknął ów dym, co rozszedł się wszędy z przenikającym smrodem, archiwariusz podniósł szlafrok i oto leżał pod nim jakiś obrzydliwy burak.
— Czcigodny panie archiwariuszu, oto przynoszę panu zwyciężonego wroga — rzekła papuga, podając archiwariuszowi Lindhorstowi jakiś czarny włos.
— Bardzo dobrze, moja kochana — odparł archiwariusz — tu leży również moja zwyciężona przeciwniczka, zajmij się teraz z łaski swojej resztą; dzisiaj jeszcze otrzymasz jako drobny upominek sześć kokosowych orzechów i nowe okulary, bo, jak widzę, ten kocur paskudnie ci rozbił szkła.
— Zawsze na twoje usługi, czcigodny przyjacielu i łaskawco — odpowiedziała papuga, bardzo uradowana, podjęła dziobem główkę buraka i wyleciała z nią za okno, które jej roztworzył archiwariusz Lindhorst.
Ten zaś uchwycił złoty garnek i zawołał głośno:
— Serpentyno! Serpentyno!
Kiedy student Anzelmus, uszczęśliwiony pognębieniem podłej wiedźmy, spojrzał teraz na archiwariusza, była to znowu majestatyczna, wzniosła postać księcia-ducha, który patrzał nań z nieopisaną słodyczą i godnością.
— Anzelmie — rzekł książę-duch — nie ty byłeś przyczyną niewiary twojej, tylko wrogi żywioł, co usiłował przeniknąć w twoją duszę i złamać ją. Dałeś dowody wierności, bądź wolny i szczęśliwy.
Błyskawica zalśniła w duszy Anzelmusa, wspaniały trójdźwięk kryształowych dzwonów zabrzmiał mu silniej, potężniej niż kiedykolwiek, zadrżały w nim wszystkie włókna i nerwy — lecz coraz mocniej nabrzmiewał dźwięczący w pokoju akord, szkło, co więziło Anzelmusa, pękło, a on upadł w ramiona słodkiej, najmilszej Serpentyny.
Niepokój konrektora Paulmanna z powodu obłędu, co wybuchł w jego rodzinie. — Jak registrator Heerbrand został radcą dworu i przyszedł podczas najtęższego mrozu w trzewikach i jedwabnych pończochach. — Wyznania Weroniki. — Zaręczyny przy dymiącej wazie z zupą.
— Ależ powiedzże mi pan, najszanowniejszy registratorze, jakże nam wczoraj mógł ten przeklęty poncz tak uderzyć do głowy i popchnąć ku tylu przeróżnym allotriis87?
Tak powiedział pan konrektor Paulmann, wchodząc następnego ranka do pokoju, co pełen był jeszcze potrzaskanych skorup i na którego środku pływała w ponczu nieszczęsna peruka, roztrzęsiona na poszczególne części składowe.
Skoro student Anzelmus wybiegł był za drzwi, pan konrektor i pan registrator Heerbrand zataczali się chwiejnie po całym pokoju, wrzeszcząc jak opętani i uderzając się nawzajem głowami, aż wreszcie Frania z wielkim trudem zaprowadziła nietrzeźwego tatę do łóżka, a registrator, zupełnie wyczerpany, osunął się na kanapę, którą Weronika opuściła uciekłszy do swojej sypialni.
Pan registrator Heerbrand miał głowę okręconą niebieską chustką od nosa, wyglądał bardzo blado i melancholijnie i jęczał:
— Ach, drogi konrektorze, to nie ten poncz, który mamzel Weronika przyrządza wyśmienicie, nie! To ten przeklęty student winien tym wszystkim wariactwom. Czyś pan nie zauważył, że on już od dawna jest mente captus88? A czyż pan nie wiesz także, że obłęd jest zaraźliwy? Kiep zaraz znajdzie naśladowców — przepraszam pana, to takie stare przysłowie — szczególniej zaś, kiedy się trochę podpije, łatwo ulega się szaleństwu i mimo woli naśladuje się i wpada w ekscesy, które demonstruje nam taki egzemplarz. Czy uwierzy pan, konrektorze, że mi się jeszcze w głowie kręci, kiedy pomyślę o tej szarej papudze?
— Ach, co znowu — przerwał konrektor — głupstwo! — To był przecież ten mały, stary famulus89 Lindhorsta, który wdział na siebie szary płaszcz i szukał studenta Anzelmusa.
— Może być — odparł registrator Heerbrand — ale muszę się przyznać, że jest mi jakoś bardzo głupio na sercu. Przez calusieńką noc coś tak dziwnie trąbiło i świszczało.
— To ja — odpowiedział konrektor — bo ja mocno chrapię.
— No, niech i tak będzie — mówił dalej registrator. — Ach, konrektorze, konrektorze! Nie bez przyczyny starałem się wczoraj urządzić coś wesołego, ale ten Anzelmus popsuł mi wszystko. Pan nie wiesz... o konrektorze, konrektorze!
Pan registrator Heerbrand wstał, zerwał z głowy chustkę, chwycił konrektora w objęcia, ogniście go uścisnął za rękę, jeszcze raz zawołał całkiem rozdzierająco. — o konrektorze, konrektorze! — i złapawszy laskę i kapelusz, szybko popędził w świat.
— Anzelmus nie przestąpi już progu mego domu — rzekł konrektor Paulmann — bo widzę teraz doskonale, że jego zakamieniały obłęd wewnętrzny w najlepszych ludziach zabija ostatnie źdźbło rozsądku; registrator jest już teraz gotów, ja się jeszcze dotychczas trzymałem, ale diabeł, który mocno szturmował wczoraj w pijackim odurzeniu, mógłby wszak wreszcie dobrać się do mnie i zacząć swoją zabawę. A więc apage satanas90! Precz z Anzelmusem!
Weronika wpadła w głębokie zamyślenie, nie odzywała się ani słowem, tylko chwilami uśmiechała się całkiem szczególnie i najlepiej lubiła być samą.
— Tej także ciąży myśl o Anzelmusie — mówił konrektor pełen złości — ale dobrze, że on się wcale nie pokazuje, wiem, że się mnie boi ten Anzelmus, dlatego tu wcale nie przychodzi.
Ostatnie słowa wyrzekł konrektor Paulmann zupełnie głośno, a Weronice, która była przy tym obecna, łzy popłynęły z oczu i westchnęła:
— Ach, czyż Anzelmus może tu przyjść? Zamknięto go przecież w szklanej butelce.
— Co? Jak? — zawołał konrektor Paulmann. — Ach Boże! ach Boże, i ona już także plecie tak samo jak registrator, wkrótce nastąpi katastrofa. Ach ty przeklęty, obrzydliwy Anzelmusie!
Natychmiast popędził do doktora Ecksteina, który uśmiechnął się i znów powiedział: — Aj, aj! — Ale nic nie zapisał, dodał tylko do tego, co tak krótko wyraził, jeszcze następujące wskazówki: — Nerwowe przypadłości! To samo przejdzie — wyprowadzać na powietrze — wyjeżdżać na spacery — rozerwać się — teatry — wizyty — koncerty — jakoś to pójdzie!
Rzadko kiedy doktor bywa tak wymowny — myślał konrektor Paulmann — porządnie się nagadał!
Upłynęło wiele dni i tygodni, i miesięcy, Anzelmus gdzieś zniknął, a pan registrator Heerbrand również się nie pokazywał aż do czwartego lutego, kiedy wszedł w nowym, modnym ubraniu z najlepszego materiału, w trzewikach i jedwabnych pończochach, pomimo tęgiego mrozu, z bukietem żywych kwiatów w ręku, punktualnie o dwunastej w południe do pokoju konrektora Paulmanna, który niemało się zadziwił na widok tak wystrojonego przyjaciela.
Uroczyście przystąpił pan registrator Heerbrand do konrektora, objął go z wytworną elegancją i powiedział:
— Dzisiaj, w dniu imienin pańskiej drogiej, szanownej mamzel Weroniki, chciałbym nareszcie wypowiedzieć wszystko, co mi od dawna leżało na sercu! Wtedy, w ów nieszczęśliwy wieczór, kiedym tu przyniósł w kieszeni ingrediencje91 do tego zabójczego ponczu, miałem zamiar obwieścić panu radosną nowinę i wesoło przepędzić ów dzień szczęśliwy, już wtedy dowiedziałem się, że zostałem radcą dworu, na które to wyższe stanowisko otrzymałem obecnie patent cum nomine et sigillo principis92 i mam go przy sobie w kieszeni.
— Ach! ach! panie registr... panie radco dworu Heerbrand, chciałem powiedzieć — wybełkotał konrektor.
— Ale pan, szanowny panie konrektorze — mówił dalej obecny radca dworu Heerbrand — pan dopiero możesz dopełnić miary mojego szczęścia. Od dawna już w cichości kocham mamzel Weronikę i mogę się poszczycić pewnymi przyjaznymi spojrzeniami, którymi mnie obdarzała i które wyraźnie mi ukazały, że chyba nie będzie na mnie niełaskawą. Krótko mówiąc, najszanowniejszy konrektorze, ja, radca dworu Heerbrand, proszę o rękę pańskiej kochanej, ślicznej demoiselle93 córki Weroniki, którą bym pragnął niezadługo zabrać do siebie, o ile szanowny pan nie ma nic przeciwko temu.
Konrektor Paulmann klasnął w ręce ze zdumienia i zawołał:
— Aj! Aj! Aj! panie registr... panie radco dworu, chciałem powiedzieć, któż by to pomyślał! No, jeśli Weronika pana rzeczywiście kocha, to ja ze swej strony nie mam nic przeciwko temu; może też jej ciężkie przygnębienie obecne jest tylko ukrytym zakochaniem się w panu, najszanowniejszy panie radco dworu; znane to rzeczy.
W tej chwili weszła do pokoju Weronika, blada i pomieszana, jaką teraz zwykle bywała. Radca dworu Heerbrand podszedł do niej, powinszował jej w składnej mowie imienin i podał wraz z pachnącym bukietem małą paczuszkę, w której, skoro ją otworzyła, zabłysła para lśniących kolczyków. Przelotny rumieniec zabarwił jej policzki, oczy zajaśniały żywiej i zawołała:
— Aj, mój Boże, toć to te same kolczyki, które nosiłam już przed kilku miesiącami i bawiłam się nimi!
— Jakże to być może? — rzekł radca dworu Heerbrand, nieco zmieszany i urażony — kiedy ja zaledwie godzinę temu kupiłem ten klejnot przy Schlossgasse za wcale poważną sumę?
Ale Weronika nie słuchała tego, tylko stała przed lustrem, badając efekt kolczyków, które zaraz założyła w swe małe uszka.
Konrektor Paulmann z uroczystą miną i surowym tonem oznajmił jej o podniesieniu stopnia służbowego przyjaciela Heerbranda i o jego oświadczynach. Weronika spojrzała na radcę dworu przejmująco i rzekła:
— Od dawna wiedziałam, że pan chcesz ożenić się ze mną. A więc niech tak będzie! Przyrzekam panu serce i rękę, ale muszę wam przedtem — to znaczy wam obydwom, ojcu i narzeczonemu — wyznać coś, co mi od dawna ciąży na duszy — i to zaraz, w tej chwili, choćby zupa, którą, jak widzę, Frania stawia na stole, miała ostygnąć.
I nie czekając na odpowiedź konrektora i radcy dworu, chociaż słowa najwidoczniej drżały im na ustach, Weronika mówiła dalej:
— Możesz mi wierzyć, drogi ojcze, że całym sercem kochałam studenta Anzelmusa, a kiedy registrator Heerbrand, który sam teraz został radcą dworu, zapewniał, że Anzelmus mógłby dojść do czegoś podobnego, postanowiłam, że on, a nie kto inny, ma zostać moim mężem. Ale ponieważ zdawało się, że jakieś obce, wrogie istoty chcą mi go odebrać, więc uciekłam się do starej Elżbiety, która była niegdyś moją piastunką, a teraz jest mądrą niewiastą, wielką czarodziejką. Ona obiecała mi pomóc i oddać całkowicie w moje ręce Anzelmusa. Poszłyśmy z nią o północy, podczas porównania dnia z nocą, na rozstaje drogi, ona zaklęła duchy piekielne i z pomocą czarnego kocura sporządziłyśmy
Uwagi (0)