Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖
- Autor: E. T. A. Hoffmann
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 E. T. A. Hoffmann
Stara podeszła do niej bliżej i rzekła charczącym głosem:
— Wiem doskonale, czego chcesz ode mnie, moja córuchno; chciałabyś się koniecznie dowiedzieć, czy poślubisz Anzelmusa, kiedy zostanie radcą dworu!
Weronika skamieniała ze zdumienia i strachu, ale stara mówiła dalej:
— Przecież powiedziałaś mi wszystko w domu u papy, kiedy stał przed tobą imbryk od kawy, ja byłam tym imbrykiem, cóż, nie poznałaś mnie? Córuchno, słuchaj! Odsuń się, odsuń od tego Anzelmusa, to obrzydliwy człowiek, on deptał po twarzach moim synkom, moim kochanym synkom, jabłuszkom o rumianych policzkach, które, skoro je ludzie kupią, wytaczają się im z kieszeni na powrót do mojego kosza. On trzyma ze starym; on mi onegdaj oblał twarz tym przeklętym auripigmentem43, żem o mało nie oślepła, możesz jeszcze zobaczyć oparzelizny, córuchno! Odsuń się od niego, odsuń się! On ciebie nie kocha, bo kocha złotozielonego węża, on nigdy nie będzie radcą dworu, bo on przystał do Salamandrów i chce poślubić złotozielonego węża, odsuń się od niego, odsuń się!
Weronika, która miała właściwie mężne serce i szybko potrafiła opanować strach dziewczęcy, odstąpiła krok w tył i rzekła poważnym, skupionym tonem:
— Moja staruszko! Słyszałam o waszym darze patrzenia w przyszłość i dlatego chciałam, może zbyt ciekawie i przedwcześnie, dowiedzieć się od was, czy Anzelmus, którego kocham i wysoko cenię, będzie kiedykolwiek moim. Jeżeli więc chcecie, zamiast uczynić zadość mojemu życzeniu, drażnić mnie waszym wariackim i niedorzecznym gadaniem, to źle robicie; bo ja chciałam od was tylko tego samego, coście uczynili już innym, o ile wiem. Ponieważ znacie, jak się zdaje, moje najtajniejsze myśli, to może łatwo by wam przyszło odkryć mi coś z tego, co mnie teraz dręczy i niepokoi, ale po waszych niedorzecznych potwarzach44 rzucanych na dobrego Anzelmusa nic już nie chcę się od was dowiedzieć. Dobranoc!
Weronika chciała wyjść, ale stara upadła z płaczem i jękiem na kolana i zawołała, mocno trzymając dziewczę za suknię:
— Weronisiu, więc ty już nie chcesz znać starej Elżbiety, która cię tak często nosiła na ręku i pielęgnowała cię, i pieściła?
Weronika zaledwie że wierzyła własnym oczom, gdyż poznała swoją dawną, tyle tylko że zmienioną przez wiek podeszły, a szczególniej przez oparzelizny, piastunkę, która przed wielu laty zniknęła z domu konrektora Paulmanna. Stara wyglądała też teraz zupełnie inaczej, zamiast owej brzydkiej, pstrej chusty miała poważny czepiec, a zamiast czarnych gałganów — kaftan w wielkie kwiaty, jaki zwykle dawniej nosiła. Wstała z podłogi i mówiła dalej, biorąc Weronikę w objęcia:
— To wszystko, co ci powiedziałam, może ci się wydać wariactwem, ale, niestety, jest prawdą. Anzelmus wiele mi złego narobił, chociaż mimo woli wpadł on w ręce archiwariusza Lindhorsta, a ten chce go ożenić z swoją córką. Archiwariusz jest moim największym wrogiem i mogłabym ci różne rzeczy o nim opowiedzieć, których byś jednak nie zrozumiała lub bardzo się ich przeraziła. To mądry człowiek, ale i ze mnie mądra niewiasta — niechże i tak będzie! No, ale widzę teraz, że Anzelmus jest ci bardzo miły, a ja ci chcę wszystkimi siłami dopomóc, żebyś była szczęśliwą, żebyś należała do niego i weszła do jego małżeńskiego łoża, jak tego sobie życzysz.
— Ależ na miłość Boską, niechże mi Elżbieta powie... — wtrąciła Weronika.
— Sza... dziecko, sza! — przerwała jej stara. — Wiem, co mi chcesz powiedzieć, stałam się tym, czym jestem, ponieważ musiałam się tym stać, nie mogłam inaczej. No więc! Znam środek, który wyleczy Anzelmusa z głupiej miłości do zielonego węża i poprowadzi go w twoje objęcia, jako najmilszego z radców dworu; ale musisz mi pomóc!
— Powiedzże mi to tylko od razu, Elżbieto! Ja wszystko zrobię; bo ja bardzo kocham Anzelmusa! — wyszeptała ledwie dosłyszalnie Weronika.
— Znam cię — mówiła dalej stara — jako odważne dziecko, na próżno chciałam cię zmusić do snu strasząc kominiarzem, gdyż właśnie wtedy otwierałaś oczy, aby go zobaczyć, chodziłaś do najodleglejszego pokoju bez świecy i często, włożywszy pudermantel45 ojca, straszyłaś dzieci sąsiada. No więc, jeśli naprawdę chcesz zwyciężyć z pomocą mej sztuki archiwariusza Lindhorsta i zielonego węża, jeśli naprawdę chcesz nazywać Anzelmusa, jako radcę dworu, swoim mężem, to wymknij się z domu ojca w przyszłą noc porównania dnia z nocą o godzinie jedenastej i przyjdź do mnie; pójdę z tobą wtedy na rozstajne drogi, przecinające niedalekie pole, przygotujemy, co potrzeba, a nie powinny cię niepokoić wszystkie dziwy, które tam może zobaczysz. A teraz, córuchno, dobranoc, papa już czeka z kolacją.
Weronika wyszła pośpiesznie, postanawiając sobie z całą mocą dobrze pamiętać o aequinoctium, ponieważ — myślała — Elżbieta ma słuszność, Anzelmus zaplątał się w jakieś tajemnicze związki, ale ja wydrę go stamtąd i nazwę go moim na zawsze i na wieki; moim jest i moim pozostanie radca dworu, Anzelmus.
Ogród archiwariusza Lindhorsta i niektóre drwiące ptaki. — Złoty garnek. — Angielska kursywa. — Podłe „kurze łapki”. — Książę-duch.
— A jednak i to być może — mówił do siebie student Anzelmus — że ta wyborna, mocna żołądkówka, którą wypiłem nieco łakomie u monsieur46 Conradiego, wywołała wszystkie te wariackie przywidzenia, które męczyły mnie przed bramą domu archiwariusza Lindhorsta. Dlatego też będę dzisiaj zupełnie trzeźwy i postaram się stawić czoło wszystkim przeciwnościom, które mogą mi stanąć na drodze.
Tak jak wówczas, kiedy przygotowywał się do pierwszych odwiedzin u archiwariusza Lindhorsta, zapakował swoje rysunki piórkowe i artystyczne dzieła kaligraficzne, swoje pałeczki tuszu, swoje świetnie zatemperowane pióra i chciał już wyjść, kiedy wpadła mu w oczy ta flaszeczka z żółtym płynem, którą otrzymał od archiwariusza Lindhorsta. I naraz wszystkie nadzwyczajne przygody, które przeżył, w palących barwach stanęły mu przed oczyma i niepojęte uczucie rozkoszy i bólu ścisnęło mu pierś. Mimo woli wykrzyknął głosem pełnym tęsknoty:
— Ach, czyż ja nie po to tylko idę do archiwariusza, aby ciebie zobaczyć, słodka, najmilsza Serpentyno?
Zdało mu się w owej chwili, że miłość Serpentyny miała być nagrodą za jakąś mozolną, niebezpieczną pracę, którą on musiał wykonać, a pracą tą miało być właśnie przepisywanie rękopisów Lindhorsta.
Że znowu mogły mu się wydarzyć najrozmaitsze nadzwyczajności przy wejściu do owego domu, a jeszcze prędzej przed domem — w to nie wątpił. Nie myślał już więcej o żołądkówce Conradiego, ale szybko włożył flakonik z żółtą cieczą w kieszonkę kamizelki, aby postąpić ściśle wedle wskazówek archiwariusza, jeżeliby wyrzezana47 na kołatce z brązu sprzedawczyni jabłek znowu zaczęła mu się wykrzywiać ze swej zasadzki.
I rzeczywiście, czyż nie podniósł się natychmiast spiczasty nos, czyż nie rozbłysły kocie oczy na kołatce u bramy, skoro chciał ją ująć z uderzeniem dwunastej?
Niewiele myśląc, prysnął żółtym płynem wprost w tę przeklętą twarz, a ona wygładziła się i rozpłaszczyła natychmiast w błyszczącą, okrągłą kołatkę. Brama otworzyła się, dzwony prześlicznie zadźwięczały na cały dom: — Dźwięki — brzęki — wnijdź48, młodzieńki — tobie dźwięki — tobie brzęki.
Pełen otuchy wchodził na piękne, szerokie schody i napawał się osobliwym zapachem kadzideł, unoszącym się w całym domu. W sieni przystanął pełen niepewności: nie wiedział, do których z wielu pięknych drzwi zapukać; ale zjawił się archiwariusz Lindhorst w szerokim, adamaszkowym49 szlafroku i zawołał:
— Cieszy mnie, panie Anzelmusie, że pan nareszcie dotrzymujesz słowa, pójdź no pan za mną, muszę przecież pana zaprowadzić do laboratorium.
I przeszedłszy szybko przez długą sień, otworzył małe, boczne drzwiczki, prowadzące na korytarz. Anzelmus postępował za nim pełen najlepszych myśli; tak weszli z korytarza do jakiejś sali, a raczej do wspaniałej cieplarni: bo z obydwóch stron wznosiły się aż do powały50 najróżnorodniejsze, rzadkie, zadziwiające rośliny, ba, nawet wielkie drzewa ze szczególnie ukształtowanymi liśćmi i kwiatami. Magiczne, olśniewające światło rozpylało się wokoło, chociaż nie można było zauważyć, skąd wypływało, bo nie widać było nigdzie okna. A kiedy student Anzelmus wpatrywał się w krzaki i drzewa, jakby długie jakieś przejścia rozprzestrzeniały się w dal.
W głębokiej ciemni cyprysowych krzewów lśniły marmurowe cysterny, z których wznosiły się jakieś dziwne figury, rozpryskując kryształowe promienie, padające z pluskaniem w świecące kielichy lilii; nadzwyczajne szelesty, szumy i gwary napełniały ten las zdumiewających roślin, a wspaniałe zapachy przepływały we wszystkich kierunkach. Archiwariusz gdzieś zniknął i Anzelmus ujrzał tylko jakiś olbrzymi krzak płomienistych lilii przed sobą. Odurzony tym widokiem, tymi słodkimi zapachami bajecznego ogrodu, Anzelmus przystanął oczarowany. A wtedy zaczęło coś wszędzie chichotać i śmiać się, a cienkie głosiki przekomarzały się i wydrwiwały:
— Panie student, panie student! Gdzieżeś to pan wlazł? Coś się pan tak ślicznie ubrał, panie Anzelmie? Może byśmy trochę pogadali z sobą, jak to babcia rozgniotła zadkiem jajko, a panicz zrobił plamę na niedzielnej kamizelce? Umiesz pan już na pamięć tę nową arię, której się nauczyłeś od papy Starmatza, panie Anzelmusie? Strasznie śmiesznie pan wyglądasz w tej szklanej peruce i butach ze sztylpami51 z kartonu!
Tak wołało i chichotało, i drażniło się ze wszystkich kątów, tuż obok studenta, który spostrzegł dopiero teraz, że otoczyły go roje najrozmaitszych barwistych ptaków i wyśmiewały się z niego w najlepsze.
Tymczasem krzak płomienistych lilii podszedł ku niemu — i student zobaczył, że to był archiwariusz Lindhorst i że złudził go tylko jego kwiecisty szlafrok, mieniący się żółtymi i czerwonymi barwami.
— Wybacz pan, drogi panie Anzelmie — powiedział archiwariusz — żem pana pozostawił samego, ale przechodząc zajrzałem tylko do mojego pięknego kaktusa, który ma tej nocy zakwitnąć. Ale jakże się panu podoba mój ogródek domowy?
— Ach, Boże! Tu jest tak pięknie, że nie umiem tego wypowiedzieć, najszanowniejszy panie archiwariuszu — odpowiedział student — ale te ładne ptaki zanadto już kpią sobie ze mnie biednego!
— Cóż to za jakaś paplanina? — zawołał z gniewem archiwariusz w gęstwinie krzaków.
Na to wyfrunęła stamtąd ogromna szara papuga, siadła koło archiwariusza na gałęzi mirtu52 i patrząc nań niezwykle poważnie i uroczyście przez wielkie okulary, tkwiące jej na zakrzywionym dziobie, zaskrzeczała:
— Niech pan się o to nie gniewa, panie archiwariuszu, rzeczywiście, te łobuzy znowu się bardzo rozpuściły, ale pan student sam sobie winien, bo...
— Cicho no, cicho! — przerwał staremu ptakowi archiwariusz. — Ja znam tę szelmę, ale trzeba jej było lepiej pilnować, mój przyjacielu! Idźmy dalej, panie Anzelmie!
Archiwariusz szedł jeszcze przez rozmaite, dziwacznie przybrane pokoje, a student ledwie że mógł za nim nadążyć i choćby okiem rzucić na wszystkie te wspaniałe sprzęty o szczególniejszych kształtach i na różne nieznane przedmioty, którymi wszystko tam było przepełnione. W końcu weszli do jakiejś wielkiej komnaty, w której archiwariusz przystanął z wzrokiem skierowanym w górę, i stąd Anzelmus miał czas się nacieszyć wspaniałym widokiem, jaki przedstawiały proste ozdoby tej sali. Z lazurowobłękitnych ścian występowały złotobrązowe pnie wysokich palm, których olbrzymie liście, lśniące na kształt płomienistych szmaragdów, sklepiły się aż gdzieś pod powałą; w środku komnaty spoczywała na trzech lwach egipskich, ulanych z ciemnego brązu, płyta z porfiru53, na której stał zwyczajny złoty garnek — i oto Anzelmus, skoro go raz zobaczył, nie mógł już odeń oczu oderwać. Najrozmaitsze postaci jakby igrały w tysiącu promienistych odblasków na lśniąco wypolerowanym złocie — chwilami widział siebie samego z tęsknie rozpostartymi ramionami — ach, obok bzowego krzaka — Serpentyna przewijała się w górę i w dół, patrząc nań swoimi rozkosznymi oczami.
— Serpentyno, Serpentyno! — krzyknął na cały głos w obłąkanym zachwycie, na co archiwariusz odwrócił się szybko i rzekł:
— Czego pan sobie życzy, łaskawy panie Anzelmie? Zdaje się, żeś pan chciał zawołać na moją córkę, ale ona jest w zupełnie innej stronie mojego domu, w swoim pokoju, i ma obecnie lekcję gry na fortepianie; chodź no pan dalej!
Anzelmus poszedł za opuszczającym pokój archiwariuszem prawie że nieprzytomny, nie widział i nie słyszał już nic, aż wreszcie archiwariusz ujął go silnie za rękę i rzekł:
— No, to jesteśmy na miejscu!
Anzelmus obudził się jakby ze snu i zobaczył teraz, że znajduje się w wysokim pokoju, obstawionym dokoła szafami zawierającymi książki i nie różniącym się w niczym od zwyczajnych bibliotek. Pośrodku stał duży stół, a przed nim miękki fotel.
— Oto na teraz pańska pracownia — rzekł archiwariusz Lindhorst. — Czy będziesz pan kiedyś pracował też w tej drugiej, błękitnej bibliotece, w której tak nagle wykrzyknąłeś imię mojej córki, tego jeszcze nie wiem; ale teraz chciałbym się naprzód przekonać, o ile umiejętność pańska odpowie moim wymaganiom i życzeniom dotyczącym pracy, którą zamierzam panu powierzyć.
Student Anzelmus od razu nabrał otuchy i wyciągnął z kieszeni swoje rysunki i pisaniny nie bez pewnego wewnętrznego zadowolenia, w nadziei, że ogromnie ucieszy archiwariusza swoim niezwykłym talentem.
Zaledwie archiwariusz zobaczył pierwszą kartę, rękopis w eleganckim, angielskim stylu, uśmiechnął się bardzo szczególnie i pokiwał głową. Powtarzało się to przy każdej następnej karcie, tak że Anzelmusowi krew napłynęła do głowy, aż wreszcie gdy ten uśmiech stał się bardzo szyderczym i pogardliwym, student wybuchnął w rozpaczliwym podrażnieniu:
— Pan archiwariusz, zdaje się, nie bardzo zadowolony z moich mizernych zdolności?
— Kochany panie Anzelmie — rzekł archiwariusz Lindhorst — pan masz do sztuki kaligraficznej istotnie duże zdolności, ale widzę doskonale, że na razie więcej będę musiał liczyć na pańską pilność i pańską dobrą wolę niż na pańskie wyszkolenie. Zresztą, być może, iż to po części wina złych materiałów, którychś pan używał.
Student Anzelmus zaczął szeroko opowiadać o swoim dotychczas uznawanym artyzmie, o chińskim tuszu i wprost wyborowych piórach kruczych.
Na to archiwariusz podał mu angielską kartę i rzekł:
— Osądź pan sam!
Anzelmus był jakby piorunem rażony, tak nędznym wydał mu się jego własny rękopis. Nie było tam ani okrągłości w liniach, ani równości w wierszach, ani odpowiedniego stosunku pomiędzy wielkimi a małymi literami; w dodatku uczniakowskie przykre „kurze łapki” psuły względnie już osiągnięte cele.
— A przy tym — dodał archiwariusz Lindhorst — tusz pański jest nietrwały.
Umoczył palec w szklance napełnionej wodą i skoro tylko leciuchno dotknął nim liter, wszystko znikło natychmiast bez śladu.
Studentowi Anzelmusowi jakby potwór jakiś zacisnął krtań, nie mógł słowa wykrztusić. I stał tak z nieszczęśliwym papierem w ręku, aż archiwariusz Lindhorst roześmiał się głośno i rzekł:
— Nie ma się czym znowu tak okropnie martwić, drogi panie Anzelmie; to, czegoś pan dotychczas nie potrafił dokonać, może tutaj, u mnie, jakoś lepiej się uda; zresztą znajdzie pan tu lepsze przybory od tych, któreś pan zwykle mógł
Uwagi (0)