Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖
Arabeski napisane prozą poetycką są zbudowane z bardzo delikatnej materii baśni. Kacyzne łączy w nich współczesność z przeszłością. Wśród tych utworów wybijają się na czoło Chore perły.
Można je uznać za małe arcydzieło, utwór poczęty z ducha największego biblijnego poematu erotycznego Pieśń nad pieśniami Salomona.Z całkiem innego świata pochodzi opowiadanie Swaty w Parczewie. Śmiałe pod względem treści i awangardowe formalnie, Swaty w Parczewie są nowym, bulwersującym w sensie obyczajowym, tematem w na ogół purytańskiej literaturze żydowskiej.
- Autor: Alter Kacyzne
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alter Kacyzne
Na górze, na wewnętrznym dziedzińcu zamku wszystko już było przygotowane do uczty. Ustawione w rzędy długie stoły wydawały się uginać pod ciężarem złotych, srebrnych i kryształowych naczyń. Pod otwartym niebem, złoto, srebro i kryształy wyglądały jak rozsypany hojną ręką skarb. Na stołach czerwieniły się i złociły całe piramidy wyszukanych owoców. Błoga, smakowita woń unosiła się z jeleniego mięsiwa ułożonego na miedzianych tacach w przybraniu zielonych warzyw. Upieczone jelenie, którym zostawiono rogi, wyglądały jak żywe. Zza ogromnych, wysokich tortów na stole wyłoniły się nagle karzełki i zaczęły się uganiać wśród rozstawionych pucharów. Wesołymi, dowcipnymi powiedzonkami zabawiały też gości, którzy zajęli miejsca przy stole. I pełno tam było dzbanów wina i miodu. Dzbany z cienkimi szyjkami i krótkimi uchami pokrywała szlachetna patyna, świadcząca o długim przebywaniu w piwnicach zamkowych. Były także flasze gliniane, pełne ognia piekielnego i rajskiej radości. Wszystkie te dzbany i butle rozstawiono na stole jak szeregi wojska przed bitwą. Goście podkręcali wąsy i zakładali się między sobą, który z nich więcej tego wina wypije. Siedzieli ramię przy ramieniu. Aksamitny rękaw przy aksamitnym rękawie. Białe kryzy, białe mankiety i białe kołnierzyki. Na palcach pierścienie ze szlachetnymi kamieniami wprost legendarnej wielkości, które świeciły niezwykłym blaskiem.
Pieniło się wino w nalanych po brzegi pucharach. Szły w górę kielichy stukając jeden o drugi. Opróżniały się i znowu napełniały. Nad dziedzińcem rozbrzmiewał już gwar nieskładnych słów padających z ust nietrzeźwych gości. Z balkonów wystających ze wszystkich czterech ścian dziedzińca, zwisały haftowane w kwiaty dywany. Na balkonach grały bez przerwy kapele. Ledwo jedna przestawała grać, a już następna podejmowała melodię tak głośno, że niebo zdawało się pękać. To bębny i trąbki dawały znać o sobie. Kiedy i ta umilkła, odzywała się radosnymi trelami trzecia kapela. I już szykuje się czwarta. Włączyła się, nim poprzednia skończyła grać. Jej kapelmistrz jest bowiem zalany w sztok. Nie pamięta, w jakiej kolejności miał wystąpić. Policzki grających na trąbkach są czerwone, jak mocno nadmuchane balony. Zdaje się, że za chwilę oczy wyskoczą im z orbit. Wargi klarnecistów przypominają poduszeczki. Ich palce wykonują na klawiszach istny dziki taniec. Perkusiści mają oczy zamknięte. Uderzają w talerze z taką siłą, jakby oszołomił ich gejzer dźwięków wydanych przez wszystkie kapele razem. Harfistki pochylone nad strunami sprawiają wrażenie uganiających się za wiatrem. Tylko grajek przy kotłach siedzi spokojny i niewzruszony. Jest głuchy jak pień. Gwar przy stołach zmieszany z głośną muzyką przeszedł w jeden wielki jazgot.
Wtedy właśnie oczom biesiadników po raz pierwszy ukazała się córka króla. Wyszła na balkon w towarzystwie swoich dworek. Obok niej stanęli dwaj paziowie i podtrzymywali tren jej sukni. Na widok królewny rozległa się istna burza wiwatów, która zagłuszyła muzykę. Poleciały w górę kapelusze z piórami. Potem zaległa cisza. Kapele umilkły. Goście króla wstrzymali oddech. Głos zabrała królewna. Ukłoniwszy się gościom podziękowała, że zaszczycili swoją obecnością ucztę wydaną przez ojca. Wyczuwała w panującej ciszy bicie serc wpatrzonych w nią rycerzy, toteż nieco przybladła i głos zaczął lekko drżeć. Wyglądała pięknie i dostojnie. Jak posąg z marmuru. Jak bogini, która chce wydostać się z otulającej ją czerwonej aksamitnej sukni. Na tle purpurowej materii bielała szyja i ręce. Czarne włosy, gładkie jak aksamit, okalały jej czoło. Na głowie miała diadem ze szczerego złota. W samym jego środku skrzył się brylant.
Przy stole stojącym naprzeciw głównego balkonu, siedział król na szerokim dębowym krześle. Długie szaroblond włosy sięgały mu do ramion. Zlewając się z takąż szeroką brodą, czyniły go podobnym do złotego lwa wyhaftowanego na flagach. Z uwagą przysłuchiwał się słowom córki. Objął przenikliwym wzrokiem swoich gości. Był ciekaw, jak reagują na słowa królewny. Ciekaw wrażenia, jakie na nich wywarły.
Wrażenie zaś było ogromne. Wszyscy poderwali się z miejsc. Z obnażonymi głowami zastygli w milczeniu, słuchali jej słów, jak zaczarowani. Oto stali się świadkami snu na jawie. Oto ich najskrytsze marzenia zamieniły się w rzeczywistość. Z zachwytem w oczach i tęsknotą w sercach patrzyli na piękną królewską córę. I kiedy królewna zakończyła przemówienie, paź podał jej wypełniony winem kryształowy puchar. Królewna wzniosła toast:
— Zdrowie wszystkich gości.
Na dźwięk tych słów nastąpił prawdziwy wybuch radości. Rozległy się okrzyki: — Niech żyje córka króla! Niech żyje królewna!
I mimo, że córka króla zdążyła już opuścić balkon i wrócić do swoich komnat, trwały dalej.
Król badawczo przypatrywał się swoim gościom: miał przed sobą kwiat rycerstwa. Widział blade ze wzruszenia twarze. Widział, jak stoją nieruchomo, zastygli w milczeniu. Jakby pogrążeni we śnie, z którego nie ma przebudzenia. W eleganckich, aksamitnych szatach, z kapeluszami w rękach, wszyscy ci młodzi i silni panowie wyglądali jak bezradni, smutni żebracy.
Wprowadziło to króla w stan błogiego zadowolenia. Pijacki uśmiech opromienił jego twarz. Natychmiast polecił sługom podać więcej wina. Niech wino się leje! Niech się przelewa! Słudzy posłusznie wykonali jego polecenie. Uwijali się stawiając na stołach coraz więcej dzbanów i flasz z winem. Na tym się nie skończyło. Za dzbanami i butlami pojawiły się beczułki, i to brzuchate. Wszystkie ze starych, dobrze zaopatrzonych, piwnic królewskich. A jest ich bez liku. I oto nagle toczona po dziedzińcu beczułka pęka. Śmieją się goście do rozpuku. Rumienią się słudzy ze wstydu. Z rozlanego wina unosi się w powietrzu mocny, upajający zapach. Muzykanci zostawiają swoje instrumenty i co sił w nogach biegną do pękniętej beczułki. Jeden z czarką, drugi z pucharem. Byle tylko coś z rozlanego trunku uratować dla siebie. Zabiegają im drogę szlachetni goście. Nie pozwalają. Pragnienie muzykantów nie zna jednak granic. Powstaje harmider nie do opisania. Wrzawa i zgiełk zataczają coraz szersze kręgi. Rozciągają się jak sieć nad zapijaczonymi głowami. Języki kłamią głosom, a głosy kłamią już myślom. I nawet oczy samego króla kłamią. Plączą mu się myśli. Ze wszystkich sił, stara się odzyskać giętkość języka. Chce szczerze przemówić do serc swoich gości. Podziękować za pochlebstwa, których mu nie szczędzą. Wyciąga inkrustowaną brylantami tabakierkę i częstuje gości tabaką. Ale wszyscy czują, że coś niezwykłego wisi w powietrzu. Król podbechtany7 pochlebstwami puścił wodze językowi i potoczyły się z jego ust słowa pełne samochwalstwa. To pochwalił się swoim bogactwem, to mądrością; to rozsądnymi radami, jakich innym nie skąpił. Nie omieszkał też pochwalić się swoim rodowodem: złotymi żyłami, w których płynie niebieska krew. Na koniec opowiedział o skarbcu znajdującym się w jego posiadaniu. O tym skarbcu krążyły legendy. Dotychczas jednak żaden śmiertelnik, oprócz króla i jego najbliższych, nie doznał szczęścia, żeby na własne oczy go zobaczyć. I podnosząc głos oświadczył:
— Dzisiaj moje serce stoi przed wami otworem. Dzisiaj otworzę przed wami mój skarbiec.
W jego oczach pojawił się błysk dziecięcego zadowolenia, kiedy zobaczył przed sobą zdumione twarze i otwarte z podziwu usta gości. Ale oczy nie mówiły mu prawdy. Zdawało się, że głowy siedzących przy stole gości unoszą się w powietrzu, że oderwały się od korpusów, które skamieniały na krzesłach. I pewny swojej zwykłej swady zaczął mówić od rzeczy:
— Śmieję się ze wszystkich moich wrogów! Jestem od nich silniejszy! Jestem od nich bogatszy. Niech popatrzą i zobaczą mój skarbiec! Proszę bardzo, kto chce, może obejrzeć moje cuda!
Podniecony alkoholem każe sługom przynieść ogromny ciężki złoty klucz, który wisi nad jego łożem.
Nagle rozlega się głos młodego rycerza:
— Królu, twój największy skarb już zobaczyliśmy. Teraz już niczym nas nie zadziwisz.
Zdawało się królowi, że w słowach rycerza kryje się obraza. Zastanowił się. Ale głowa już nie działa należycie. Jest ciężka. Pracuje z trudem niczym wół orzący twardą ziemię. Po chwili błyska myśl, że młodzieńcowi chodziło o królewnę. O jego córkę. I promienny uśmiech rozjaśnia monarszą twarz. Ze szczerością właściwą pijanemu powiada:
— Ale kto wie, moi młodzi przyjaciele, ile serc zabije dopiero na widok mego drugiego skarbu.
Goście odczuwają jego słowa jako uszczypliwe. Wychylają kielichy, by przytłumić urazę, król przypija do nich. Okazuje niecierpliwość. Dlaczego słudzy się spóźniają? Gdzie, u licha, jest klucz? Miotany złością rzuca swój kielich na ziemię.
— Tak samo postąpię z opieszałymi sługami!
Na widok przekrwionych oczu króla, gościom robi się trochę nieswojo. Monarcha chwyta ze stołu kryształowy kielich i roztrzaskuje go na kawałki.
— Klucz ma tu być natychmiast!
Jeden z posłanych po klucz sług stoi już niedaleko stołu. Twarz ma bladą jak kreda. Drży ze strachu. Król zauważył go.
— Podejdź bliżej!
Sługa pada do nóg króla.
— Wasza królewska mość! Nie ma złotego klucza. Zaginął!
— Co?
Straszny pomruk króla sprawił, że sługa uciekł. Na jego miejscu stoi już stary zarządca pałacu. Na skroniach pochylonej głowy, błyszczą srebrne nitki włosów. Jest gotów przyjąć gniew króla na siebie. Ten nie zwleka. Rozkaz jego jest wyrokiem:
— Idź się powiesić!
Stary człowiek złożył ręce na piersi, ukłonił się i cichym głosem powiedział:
— Wykonam rozkaz waszej królewskiej mości!
Oddaliwszy się od króla, zasiadł przy stole, żeby w winie utopić uczyniony mu publicznie wstyd. Niektórzy biesiadnicy starali się go pocieszyć. Stukali się z nim kielichami. Inni zaczęli uspokajać króla. Ale król nie dał się udobruchać. Ręką wskazał drzwi prowadzące do skarbca i kazał je wyłamać. Wszyscy skierowali tam wzrok. Okrągłe, żelazne, stalowymi ryglami obramowane drzwi znajdowały się w rogu dziedzińca. Przy nich, stali dwaj rośli strażnicy. Stali w bezruchu ze skrzyżowanymi halabardami. Dziwili się goście, że dotychczas nie zauważyli owych wrót. A przecież biła z nich jakaś ogromna siła, tkwiąca być może w mosiężnych okuciach. Goście nie byli w stanie oderwać od nich wzroku.
Tymczasem wokół żelaznych drzwi skarbca uwijali się już kowale. Prawdziwi siłacze o twardych karkach i mocnych rękach. Zakasane rękawy koszul obnażyły potężne muskuły. Gdyby nawet przypadkiem drzwi nagle spadły na kowali, niechybnie by je pochwycili i utrzymali w rękach.
Powoli król się uspokoił. Przestał się niecierpliwić. Podniósł kielich i zachęcił znowu gości do picia, nim drzwi zostaną otwarte. I orkiestra na nowo zaczęła grać. Topory w rękach kowali z coraz większą siłą uderzały w czułe miejsca żelaznych wrót. Coraz jękliwiej wrzynały się piły w mosiężne okucia. Coraz głośniej stękały gwoździe w uścisku obcęgów.
Praca kowali przeciągała się. Kiedy król i jego goście odstawili kielichy, orkiestra jeszcze grała, ale przy samych drzwiach skarbca panowała już cisza. Na ziemi walały się kowalskie narzędzia. Nadgryzione topory i pogięte piły. Wyszczerbione w wielu miejscach stalowe rygle. Tylko kowali już przy skarbcu nie było. Pojedynczo, jeden za drugim opuszczali dziedziniec zamkowy.
Otwarcie żelaznych drzwi okazało się ponad ich siły. Twarz króla pokryła się chmurą gniewu. Jak zwykły śmiertelnik, doprowadzony do wściekłości, zaczął tłuc naczynia stołowe i łajać gości. Nagle wydało mu się, że śmieją się z niego, stoły tańczą i kryształowe naczynia spadając ze stołów na ziemię pękają z szyderstwem. I cały dziedziniec zanosi się śmiechem. I że potężny zamek zaczął drżeć w posadach. No i że tam, na dole, całe miasto śmieje się z niego.
Córka króla postanowiła uspokoić pijanego ojca. Zeszła ze swoich komnat na dziedziniec w asyście dworek. Szła z opuszczoną głową. Wstyd jej było przed gośćmi za zachowanie ojca. Wszyscy na jej widok poderwali się z miejsc. W głębokim ukłonie pochylili głowy i ustawili się w szpaler, żeby ją przepuścić do miejsca, na którym siedział ojciec. Król zobaczywszy córkę złagodniał. Opanował gniew i uścisnąwszy ją podniósł z ziemi kielich, napełnił go winem i przemówił do gości:
— Szanowni książęta! Szlachetnie urodzeni panowie! Oto stoi przed wami moja córka. Pozwólcie mi wznieść toast za jej zdrowie i szczęśliwą przyszłość! Kto mi dobrze życzy, niech wypije wraz ze mną. Szlachetni panowie! Kto z was widział króla w chwili jego bezradności i wstydu? Wszyscyście go widzieli, albowiem okazałem się nim ja! Śmiejcie się więc ze mnie! Drwijcie sobie ze mnie! A teraz posłuchajcie, moi mili goście. Kto z was szczerze pokochał moją córkę, obojętnie czy to książę, czy prosty rolnik znajdujący się gdzieś indziej, poza zamkiem, nawet za granicą, niech potwierdzi swoją miłość przez odnalezienie zaginionego, złotego klucza. Może to uczynić także sporządzając nowy klucz, albo stosując jakieś przemyślny sposób otwarcia drzwi skarbca. Może dokonać tego również, jeżeli posiada niezwykłą siłę. Ten, któremu sztuka się ta uda, ten — słuchajcie uważnie, moi mili goście, zaś ty, kronikarzu, zapisz to w księdze — dostanie moją córkę za żonę.
Ostatnie słowa króla zagłuszone zostały rozpaczliwym szlochem królewny. Zemdlała. Ojciec zdążył pochwycić ją w ramiona. Dworki wzięły biedaczkę na ręce i zaniosły do zamku. Chwiejącego się na nogach króla podtrzymywało kilku rycerzy, żeby nie upadł. Z pijackim rozczuleniem mamrotał: — Ostrożnie, dziewczęta. Tylko powoli... ostrożnie połóżcie ją, tę moją gołąbeczkę.
Stary zarządca nadal przeżywający doznane ze strony króla upokorzenie, pochylił się nad kroniką, by zapisać jego słowa. Z okularami na nosie, gęsim piórem wodził po pergaminowych kartach księgi. Zapisywał słowo po słowie, nie wnikając w ich treść. W tym samym czasie stareńki, całkiem pijaniusieńki, karzełek bawił się na stole sygnetem króla, zaś goście jeden za drugim po cichu wymykali się z dziedzińca do stajen, gdzie czekały na nich napojone i nakarmione, wypoczęte konie.
*
Obudziwszy się następnego dnia z rana, król zauważył, jak z jego serca wysunęła się jakaś niewyraźna postać, która stanęła u wezgłowia jego łoża. Był jednak zbyt leniwy, żeby odwrócić ciężką od wina głowę i przyjrzeć się jej. Był pewien, że zna tę postać. To smutek, który towarzyszył mu we śnie. Bolesny smutek, leżący ciężarem na jego sercu.
Starał się przypomnieć wszystko, co zaszło poprzedniego
Uwagi (0)