Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖
Arabeski napisane prozą poetycką są zbudowane z bardzo delikatnej materii baśni. Kacyzne łączy w nich współczesność z przeszłością. Wśród tych utworów wybijają się na czoło Chore perły.
Można je uznać za małe arcydzieło, utwór poczęty z ducha największego biblijnego poematu erotycznego Pieśń nad pieśniami Salomona.Z całkiem innego świata pochodzi opowiadanie Swaty w Parczewie. Śmiałe pod względem treści i awangardowe formalnie, Swaty w Parczewie są nowym, bulwersującym w sensie obyczajowym, tematem w na ogół purytańskiej literaturze żydowskiej.
- Autor: Alter Kacyzne
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alter Kacyzne
A czy ona jest jedną jedyną Sulamit w tym kraju? Jedyną dziewczyną tak strasznie cierpiącą? Może jest ich więcej? Może dziesięć? I czy ona sama ma tylko jednego kochanka? A może ma ich dziesięciu? Wszyscy oni rozbiegli się i teraz wysłali jej na spotkanie posłańców na koniach. Ma wyciągnąć ku nim ręce, ma ich pokonać i zdobyć siłą swojej miłości?
— Pozbądź się pereł, Sulamit! Wyrzuć je!
Tak, perły w istocie są ciężkie. Ciągną ją ku ziemi. To właściwie przyjaciółka wisi na jej szyi. Przyjaciółka ze szlachetnego, wysoko postawionego rodu. To ona, przymknąwszy migdałowe oczy, wpiła się swoimi karminowymi wargami i ostrymi zębami w jej piersi. To ona wpiła się w nią jednym przeciągłym, bolesnym pocałunkiem. Powinna ją zrzucić z siebie. Strząsnąć i przeskoczyć przez jej powalone ciało.
— Nie! Tego nie zrobię!
I z zaciśniętymi pięściami, z zamkniętymi oczyma, ostatkiem sił biegnie dalej z ciężarem zawieszonym na szyi. Biegnie ku swemu przeznaczeniu, które pędzi teraz na rozjuszonym koniu. Ona, ta mała, malutka Sulamit.
I oto leży już w przydrożnym kurzu. Rozchełstana i omdlała. Ręce rozrzucone. Na obnażonych piersiach — perły. Pada na nie światło księżyca. A nad nią pochyla się stary Awner. Bo on to właśnie nadjechał na ognistym rumaku. Jest już późno. Przybył, by odebrać perły. Tam w Jerozolimie czeka na nie królowa. Ma się w nich udać do króla w jego kryształowym pałacu. Ma tam być jeszcze tej nocy. Ma się pokazać w całym swoim blasku i świetności. Awner dostrzegł dziewczynę wcześniej, nim ona zdążyła zauważyć jeźdźca. Zobaczył ją, kiedy jeszcze siedział w siodle. Ostrzegawczo krzyknął:
— Z drogi!
Dziewczyna jednak nie dosłyszała jego okrzyku. Biegła dalej. Wprost pod kopyta. O mało jej nie stratował. Teraz pochyla się nad nią i cuci:
— Dziecko moje! Co ci się stało? Co się tu wydarzyło?
A Sulamit otwiera oczy i milczy. Poznała starego i pozdrawia go uśmiechem pełnym bólu. Omdlałą ręką pomaga mu zdjąć perły. Nie chce, aby dotknął ich zbyt gwałtownie. Starzec klęczy na tej białej drodze przy omdlałej dziewczynie i podnosi wysoko ku księżycowi rękę, w której trzyma perły. W ich odzyskanym, zmartwychwstałym blasku widzi cudowny palec Boży.
Nie ośmiela się więc dziękować miedzianowłosej. I nie ma odwagi pobłogosławić jej znakiem Słońca, znakiem swego kraju. Dłonią sięga za pazuchę i wyciąga prezenty. Chce uczciwie zapłacić tej prostej strażniczce winnicy, która ma tak gorące serce.
Sulamit odgaduje jego zamiar i z płaczem odsuwa rękę.
— Nie dla prezentów i nie dla nagród robi się takie rzeczy. Zrobiłam to z przyjaźni.
I cichym głosem opowiada starcowi, jak to nie wpuściła do altany swego miłego. I snując zwierzenia, opowiada, że jej ukochany pobiegł do Jerozolimy, aby obdarować miłością jakąś tancerkę. Aby utopić w winie swoją tęsknotę. Chwyta upierścienioną rękę starca i podnosi ją do ust. Całuje pergaminową skórę i zanosząc się płaczem błaga go:
— Weź mnie ze sobą, starcze. Weź mnie ze sobą do Jerozolimy. Chcę tam odszukać mego miłego. Tak długo nie ustanę w poszukiwaniach, aż go znajdę. Sam byłeś kiedyś młody. Wiesz, co to miłość i wiesz, co ból.
A głos jej brzmi tak cichutko, tak cieniutko, iż zdaje się, że to nie ona, a noc płacze. I stary Awner przychyla się do jej prośby. Bierze ją na ręce i sadza na siodle przed sobą. A Sulamit, czując jego opiekuńcze ramię, jak dziecko, ufnie przytula się do białej brody i niewyraźnie bełkocząc opowiada o swoich, gorączkowych marzeniach.
— O córy Jerozolimy! Czy nie widziałyście mego ukochanego? Jeśli go spotkacie, nie mówcie mu, że jestem chora z miłości.
A koń w płynnym niemal biegu niesie ją ku murom Jerozolimy, które wyraźnie odbijają się bladym światłem w dalekiej dolinie.
I stary Awner trzymając w ramionach tę małą istotę czuje, że trawi ją gorączka. Wydaje mu się, że to jego własne ciało płonie. Przypomina sobie ojca króla Salomona, który na starość wziął sobie do łoża młodą dziewicę i dzięki temu na nowo zespolił się z życiem. Teraz Awner wiezie na koniu to małe zapłakane dziecko. Trzy dni temu wiózł tak samo swoją płaczącą władczynię. Niczym wysłannik losu prowadzi te dwie umęczone szczęściem istoty po ścieżkach ich przeznaczenia. Oby tylko przywiódł je na miejsce... Własna jego ścieżka prowadzi już ku mogile.
— Wina! Gdzie by tu dostać wina do próżnego bukłaka?
Stare serce ożyło i zapłonęło.
— O, młode przyjaciółki. Pokrzepcie mnie ciastkami! Pokrzepcie jabłkami... Usycham z miłości...
A koń unosi ich dalej. Wiezie dziewczynę zmęczoną młodością i męża utrudzonego starością. Zda się, że koń już nie biegnie, a płynie ku murom miasta. Oto już błyskają w świetle księżyca zbroje drzemiącej straży. Oto już widać, jak ci gorliwsi snują się po murach miasta niczym nocni wędrowcy.
W mrocznych podcieniach, pod sklepieniami murów oświetlonych dymiącymi pochodniami, tętent kopyt końskich odbija się głośnym echem. Awner owinął dziewczynę w swój płaszcz, aby strażnicy jej nie zauważyli. Jego samego przepuszczają bez szemrania. Czują respekt dla Karego, królewskiego rumaka. Oto minęli już pierwszy posterunek. Sulamit przykłada wargi do ucha starca i szeptem prosi. Chce zejść z konia. Jest niecierpliwa. Dla niej koń zbyt wolno sunie do przodu. Sama dobiegnie do celu szybciej. Dopędzi swego miłego. Sama wszystko zrobi. Drży. Awner wyczuwa, że wszelkie słowa sprzeciwu na nic się nie zdadzą. Kładzie rękę na głowie Sulamit i bez słów błogosławi, pozwala jej zsiąść z konia. I natychmiast pochłania ją cień. Pod sklepieniem muru tętent kopyt końskich odbija się podwójnie głośnym echem. Awner nie zatrzymuje się ani na chwilę. Jedzie coraz dalej i dalej. Teraz wita go echo wąskich, otwartych ulic. Wielgachny cień konia i jeźdźca ginie w mroku...
Sulamit po cichutku przekrada się między kolumnami. Unika strażników. I oto błyskają pochodnie. Szczęśliwie mija jeden posterunek, ale znów widzi przed sobą światła. I tym razem szczęście jej sprzyja. Dopiero na samym końcu podcieni, tuż przy wyjściu spod sklepień, zupełnie niespodziewanie natyka się na straż. Zatrzymują ją. Przystawiają jej do twarzy pochodnie. Oglądają ze wszystkich stron. Kpią z niej.
— Coś ty za jedna, nocne włóczydło? Azali nie wiesz, gdzie się schodzą dziewki uliczne?
W żaden sposób nie mogła pojąć, o co chodzi strażnikom. Drżała na całym ciele i płakała. Powiedziała, im że szuka swego miłego.
— Miłego swego szukasz? A cóż to za pan, że warto dla niego oczy wypłakiwać?
Sulamit jednak nie zna się na żartach. Uśmiecha się przez łzy i zaczyna wynosić pod niebiosa zalety swego miłego.
— Jaki jest mój miły? Och, gdybyście go widzieli. Zupełnie do innych niepodobny. Krew z mlekiem!
— Krew z mlekiem?
Z udanym zachwytem powtarzają jej słowa.
— Krew z mlekiem?
Ona zaś odpowiada całkiem serio:
— Tak! Krew z mlekiem. A głowa jego jest jako las. A kędziory jako kiście winogron. I czarny jest jak kruk...
— Jak kruk?
— Jego oczy są jak gołębie nad strumieniami wód, umyte w mleku i wypieszczone w dobroci...
— Doprawdy?
— Jego policzki...
Nie dają jej dokończyć. Pękają ze śmiechu. Starają się zerwać z niej narzutę. Dziewczyna nagle zdaje sobie sprawę, że jest bez koszuli. Ogarnia ją wstyd. Przejmuje strach. I szczelniej owija się narzutą. Wtedy pada na nią podejrzenie.
— Co też ta mała ukrywa pod narzutą? Ano zobaczymy. Odkryjmy ją!
Za chwilę już pierścień obrzydliwych twarzy otacza Sulamit. A twarze wykrzywiają się w jeszcze obrzydliwszych uśmiechach. W świetle pochodni i blasku księżyca wyglądają wprost upiornie. Z ust otaczających ją strażników bije zapach skwaśniałego wina.
A dziewczyna wciąż kręci się i miota w otaczającym ją kole niczym łania schwytana przez myśliwych. Ze wszystkich sił stara się przytrzymać narzutę osłaniającą jej ciało. Dopiero kiedy płótno zaczyna się rwać w rękach napastników, Sulamit wydaje z siebie dziki i święty zarazem krzyk rozpaczy. Krzyk, który napawa przerażeniem jej prześladowców. I nim strażnicy zdążyli ochłonąć, Sulamit znika. Narzuta zostaje im w rękach.
Cha, cha, cha. Potężny śmiech odbija się dalekim echem w uszach dziewczyny. Leży teraz skulona w szczelinie miedzy dwiema ścianami. Nie ma pojęcia, w jaki sposób znalazła się tutaj. Zaczyna się rozglądać i powoli ogarnia wzrokiem, oblany światłem księżyca, pusty w tej chwili, plac targowy.
— Gdzie jesteście, o córy Jerozolimy? — suchy płacz rozdziera jej serce. — Chcę się wam poskarżyć. Ludzie mnie obrazili.
Sulamit nie zdaje sobie sprawy, że nie jest to właściwa pora na skargi. Jest późno. Córy Jerozolimy pogrążone są w słodkim śnie.
I nagle zamiera w niej serce. Spostrzega swego miłego. Oto właśnie przechadza się w otoczeniu wesołej kompanii po placu targowym. Poznała go natychmiast po wysmukłej sylwetce. Poznała jego kształtną figurę i dumny chód. I niepomna swojej nagości wybiegła z ukrycia, chwyciła za połę płaszcza.
Chodź! Idźmy do domu mojej matki. Wejdźmy do tej, która mnie urodziła. Już dłużej nie mogę ukrywać mojej miłości.
Zgrabny młodzieniec odwraca się gwałtownym ruchem. Jest na poły przerażony, na poły ubawiony.
— Kto ty jesteś, niewiasto w stroju Ewy?
Nieszczęście! Pomyłka! To wcale nie jej luby.
I Sulamit, gnana szyderczym śmiechem wesołej kompanii, rzuca się ku jakiejś kryjówce.
— Ewa! Ewa!
Z nowego ukrycia słyszy, jak jeden z szyderców woła zachęcająco:
— Poszukajmy jej!
A drugi natychmiast dodaje:
— Przysiągłbym, że to była mała Sulamitka. Ta ruda Sulamit z winnicy przy drodze prowadzącej do Gilad. Nie na próżno przebąkują, że... a tam w mieście w winiarni siedzą w tej chwili jej bracia ze swatem i narzeczonym. Cha, cha, cha! Budują zamki na lodzie.
— Cha, cha, cha! No to chodźmy do nich. Zaniesiemy im wesołą nowinę.
Usłyszawszy wzmiankę o braciach, Sulamit zapomina o wstydzie i cierpieniu. Ogarniają strach. Rzuca się do ucieczki. Biegnie przez ciasne, kręte, wijące się pod sklepieniami zaułki i uliczki w niżej położonej dzielnicy miasta.
I wydaje się jej, że kręte uliczki pochwyciły ją w swoje ramiona i chcą zadusić. A za oponami zwisającymi na drzwiach tu i ówdzie błyska światło. Gdzieniegdzie słychać dźwięki muzyki. Właśnie gdzieś tam bęben przekomarza się z fletem. W innym znów miejscu tłumiona wrzawa wylewa się aż na ulicę. Wszystko to dochodzi z winiarni i kręgów tanecznych. Po schodach, które są zarazem uliczkami, wspina się Sulamit w górę. Pędzi wciąż dalej i dalej. Dopóki stęchły zapach ryb i wina nie pozostaje daleko za nią. Dopóki w jej płuca nie wdziera się prąd świeżego powietrza.
Tymczasem ulice stają się coraz szersze i szersze. Domy coraz wyższe. Opony coraz bogatsze. I Sulamit biegnie dalej.
Oto już widać domy zanurzone w pachnących ogrodach. Kolumny przy bramach oplecione są gęstym i cienkim bluszczem. Liście wydają się odlane ze srebra. A pąki kwiatów jakby z czarnego aksamitu. Co jakiś czas ulicę przemierza wartownik na służbie. Sulamit jednak jest już doświadczona. Jest sprytna i zwinna. Na chwilę nieruchomieje za filarem jak kamień. Czai się. Czeka, aż kroki wartownika ucichną w dali. I oto jest już na szerokim placu. A plac otaczają wspaniałe gmachy. Na bramach domów lśnią złote tablice. W świetle księżyca zlewają się gmachy i cienie przez nie rzucane. Wyglądają razem, jakby zostały schwytane w jakąś zaczarowaną sieć. A pośrodku wielkiego placu stoi samotna malutka Sulamit. W świetle księżyca wyraźnie rysuje się bladość jej ciała. Włosy przypominają szal z purpury. Czerwoną chustkę rozwianą na wietrze. Do którego gmachu wejść? Odpowiedzi na to pytanie szuka w swoim sercu. Dokąd wejść, by wyzwolić się z cierpień? Oto widzi przed sobą bramę niezwykłą, nie mającą sobie równej. Szerokie marmurowe schody. Takie schody prowadzą chyba do samego raju. Białe filary bramy ozdobione są u góry złotą koroną. Po obu bokach stopni czają się miedziane lwy. Na każdym rogu stopnia — jeden lew.
W ich krągłych, z miedzi odlanych ciałach, jak w lustrze, odbija się księżyc. Brama jest szeroka, otwarta. I żadnej nie widać tu warty. Ścieżka ułożona ze szlifowanych kamieni prowadzi w głąb ogrodu.
Wysokie rośliny ogrodowe dziwnie się jakoś wiją w górę. I dziwne na nich rosną owoce. Z ogrodu dochodzi cichy nieustający szum. Podobny jest do przeciągłego oddechu we śnie. Jakby ktoś tam dmuchał powietrze w głębi brukowanej drogi. W gęstej sieci roślinnej coś błyszczy. To coś rozsiewa swoją jasność po całym obszarze. Unosi się w górę, ponad rośliny. I wydaje się, że jakaś część dnia uwiła sobie posłanie w ogrodzie.
Ku tej właśnie jasności wyrywało się serce Sulamit. Ta jasność na czerwonawym łonie nocy obiecywała pomoc i pociechę. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że stoi przed pałacem króla Salomona, w mądrości nie mającego sobie równego. Przeto bez chwili wahania przestąpiła próg bramy wiodącej do pałacu. Tu złoży skargę na straże królewskie za to, że zdarły z jej ciała narzutę. Niechaj król obroni ją przed brudnymi łapami wartowników. Poprosi go też, aby wysłał do miasta sługi dla odszukania jej miłego. Niech każe go do niej sprowadzić. Przecież do niej, do Sulamit, do prostej strażniczki winnicy, zwróciła się o pomoc jej „siostra” z wysoko postawionego rodu. Dlatego więc teraz ona, Sulamit, nie mogłaby postąpić tak samo?
A jeśli król będzie spał, to go obudzi. Miłość nie może czekać. Miłości nie odkłada się na później...
Biegnie już drogą z gładkich kamieni, mieniącą się złotem w blasku księżyca. Fontanny po obu stronach tryskają srebrem. Co dziewięć kroków fontanna. Lekkim, cieniutkim strumieniem, niby pyłkiem wodnym, chłodzą jej ciało. Od nich właśnie dochodzi ten nieustający poszum. Z wzniesionych ku górze paszcz kamiennych zwierząt tryska woda. Strumienie wody z fontann mają kształt parasoli. I wodnymi parasolami spadają z powrotem do niebieskich basenów. Wokół fontann, w takt nieustającego szumu tryskającej wody, kołyszą się
Uwagi (0)