Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖
Arabeski napisane prozą poetycką są zbudowane z bardzo delikatnej materii baśni. Kacyzne łączy w nich współczesność z przeszłością. Wśród tych utworów wybijają się na czoło Chore perły.
Można je uznać za małe arcydzieło, utwór poczęty z ducha największego biblijnego poematu erotycznego Pieśń nad pieśniami Salomona.Z całkiem innego świata pochodzi opowiadanie Swaty w Parczewie. Śmiałe pod względem treści i awangardowe formalnie, Swaty w Parczewie są nowym, bulwersującym w sensie obyczajowym, tematem w na ogół purytańskiej literaturze żydowskiej.
- Autor: Alter Kacyzne
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alter Kacyzne
Samotny złoty lew pomrukując sennie przeciąga się na jej widok. Pochyliwszy głowę nad jej stopami, zimnym gładkim jęzorem oblizuje jej palce, po czym znowu zapada w sen, aby na dłużej wytrwać w bezruchu jak głaz.
Teraz droga rozwidla się w liczne ścieżki prowadzące do wszystkich zakątków ogrodu. Ścieżki są tu rozmaite. Jedne złote, drugie srebrne. Jedne gładkie jak tafle wody, drugie pofałdowane niczym łuski ryby. Jedne jasne jak pamięć dnia, drugie ciemne jak noc spowita w tajemnice. A każda ścieżka kusi i zaprasza. Sulamit decyduje się na drogę wiodącą wprost. Postanawia jej się trzymać. Ta już się nie złoci. Teraz jest z czystego suchego lodu. A lód, o dziwo, jest ciepły.
Im dalej posuwa się Sulamit, tym bliższa staje się owa jasność z głębi ogrodu. I oto dziewczyna zatrzymuje się. Droga doprowadziła ją do przecudownej świetlistej ściany, która chyba wcale nie jest ścianą, tylko wysoką gładką górą świecącego lodu, ciepłego i suchego, stojącą pośrodku ogrodu.
Sulamit przytyka czoło do ściany. Kręci się jej w głowie. Wszystko miga przed oczami. Wewnątrz, w samym środku tej góry lodowej, jest jasno. Tak jasno, że głowa boli od setek ogni, które płoną w miedzianych płytkich naczyniach. Ognie mienią się kolorami tęczy. Za każdym spojrzeniem rzuconym z innego kąta, przybierają nowy kształt. To setki tęcz zespoliły się w tej górze lodowej w jakimś nierealnym świetlistym tańcu. Istna feeria5 kolorowej jasności. Takiej jasności, jakiej nigdy nie zobaczysz w słońcu na całej kuli ziemskiej.
W tej suchej górze lodowej mieści się pałac. Widać go dokładnie ze wszystkimi szczegółami. Widać znajdujące się w nim drogocenne przedmioty. Najdrobniejszy nawet szczegół, najmniejsza rzecz jest jakby opasana kolorowym światłem. Opasany smugami świateł jest także mocarny rycerz, oparty o miecz, zakuty w zbroję. Jego olbrzymi cień w pełnej gamie kolorów przenika przez ścianę. Kilka kroków dalej stoi następny, a za nim trzeci i czwarty, i jeszcze wielu. Każdy opiera się o miecz, a wszyscy pogrążeni są w zaczarowanym śnie.
Do pałacu wchodzi się po czarnym dywanie. A dekoracyjnym jego motywem jest utkany ze złota emblemat. Słońce i szczygieł. Szczygieł i słońce. Nie jest to emblemat Syjonu. Dywan prowadzi płaskimi schodami do górnych pomieszczeń pałacu. A przy schodach leżą pogrążone w zaklętym śnie czarne służebnice. Właściwie nie leżą. Raczej klęczą, pochylone twarzami ku podłodze. Przy każdej stoi płaskie naczynie wypełnione wonnymi ziołami. Tylko je zapalić.
A na podwyższeniu, nad schodami stoi łoże króla. Zbudowane jest na wzór ołtarza. Kolumny ze srebra. Oparcie ze złota. Baldachim z purpurowej draperii. Jedwabna narzuta leży z boku, a fałdy jej, wyglądają jak skamieniałe fale. Po prawej stronie łoża, w barwnym świetle widać postać bladej delikatnej kobiety. Kobieta śpi. W rytm spokojnego oddechu pierś jej podnosi się i opada. Na niej sznur pereł pełnych żywego blasku.
Sulamit w mig poznaje perły. Serce jej napełnia macierzyńska tęsknota, ściska ból. Tak, to ona. To jej „siostra” o migdałowych oczach. Badawczym spojrzeniem obejmuje Sulamit oblicze śpiącej i serce zamiera w niej ze strachu. Jakże szybko mogą się zmienić rysy człowieka! Po tamtej pełnej cierpienia twarzy, która podbiła jej serce, ani śladu. Teraz na bladym obliczu pogrążonej we śnie błąka się zwycięski uśmiech, pełen dumy i satysfakcji. I w bezlitosnym uśmiechu pokazuje obnażone, ostre zęby.
Ze ściśniętym od bólu sercem długo przypatruje się Sulamit swojej „siostrze”, która nagle stała się jej obca. A kiedy odrywa od niej wzrok i przenosi go na drugą postać leżącą po lewej stronie królewskiego łoża, ziemia zaczyna pod nią drżeć. Przezroczysty pałac nagle coraz głębiej zapada się w otchłań... Jej ukochany!
W niżej położonej dzielnicy miasta tej nocy wrzało. Czterech pijanych mężczyzn obijało progi wszystkich szynków i lokali rozrywkowych. Budziło ze snu dozorców i stróżów. Zatrzymywało każdego spóźnionego przechodnia. A nuż ktoś widział tę nagą bezwstydnicę? Nic tylko ją ukamienować. Zasłużyła na to. Jedni widzieli, inni nie. Wszyscy jednak śmiali się do rozpuku.
To bracia szukali Sulamit. A za nimi uganiał się jakiś mały garbaty człeczyna. Był to swat. Upatrzony narzeczony wymknął mu się z rąk. Chciał więc od nich wydębić należne mu swatowe. On przecież w niczym tu nie zawinił.
Nad śnieżnymi polami rozprysnął się bladym złotem słoneczny uśmiech. Tu i ówdzie na płaskich dolinach, przy samotnie sterczących w polu chatkach z puszystymi czapami uśmiech słoneczny skrył się za woalką przezroczystych, niebieskich cieni. Pobliskie miasteczko ze swoimi strzelistymi kościelnymi wieżami, podobnymi do dwóch uniesionych w górę rąk, rozigrało się na słonecznym wzgórzu świąteczną barwnością. Dzisiaj właśnie odbywa się w nim jarmark.
Gorzkosentymentalna melodia katarynki wdarła się na pola, żeby opowiedzieć samotnym chatom, iż w miasteczku jest dziś wesoło i radośnie.
Boczną, udeptaną ścieżką prowadzącą z miasteczka do willi stojącej pod laskiem szła, odprowadzana dalekimi dźwiękami katarynki, mała ludzka gromadka. Ścieżka była wąska, więc szli gęsiego. Z przodu biegł Azorek — żywy snopek żółtawobiałej wełny, przewiązany niebieską wstążeczką. Co chwilę zabiegał drogę idącym. To podskakuje, to się poślizgnie, to się nagle zrywa i biegnie w dal. I przez cały czas rozsiewa po śnieżnym polu swoje głośne szczekanie. A kiedy zbyt daleko odbiega od swoich, zatrzymuje się jakby przestraszony, czeka i dalej szczeka. Z jego pyszczka bucha wtedy żółtawa para.
Jako pierwszy podąża za pieskiem chłopiec lat siedmiu, ośmiu. Ubrany po szyję w biały zimowy włochaty kombinezon wygląda jak polarny niedźwiadek. Ostrożnie stawia kroki, bo główkę ma zadartą do góry.
Różowa twarzyczka i szeroko rozwarte oczy skierowane na przywiązany do sznurka czerwony, błyszczący, dwa razy większy od jego główki balonik, uczepiony do guzika na piersi. Balonik wydaje się ciężki, ale mimo to unosi się w powietrzu i posłusznie, razem z chłopcem, fruwa od samego jarmarku. Chłopiec raz po raz sprawdza, czy balonik jest dobrze przywiązany do guzika.
Za chłopcem idą, jedna za drugą, dwie wysokie dziewczynki. Są starsze od niego. Wesoło podskakują w marszu. Śmieją się i raz po raz wpadają na siebie. Ubrane są w krótkie płaszczyki uszyte z żółtawego pluszu. Od chłodu płaszczyki są sztywne i twarde jak dzwony. Tak samo twarde są ich kapturki i białe pończochy. Spod kapturków wysypują im się na ramiona jasne loczki. W takt podskoków dziewcząt podskakują też one.
Ostatni z gromadki kroczy wysoki chudy mężczyzna. On jeden ubrany jest na czarno. Idzie pochylony, jakby miał zamiar upaść. Powoli stawia długie kroki. Kapelusz siedzi mu niemal na oczach. Spiczasta bródka sięga postawionego kołnierza płaszcza. Ręce trzyma w kieszeniach.
Do willi jest już niedaleko. Już ją widać w całej okazałości na niebieskocienistym płaskowyżu. Kokietuje swoimi różowymi ścianami i mieszanym stylem architektury. Wdzięczy się swoimi dachami i daszkami. Przymila się wyszukanym kształtem okien i okiennic na tle niebieszczącego lasku i zieleniejącego nieba. Z komina willi unosi się do nieba kłąb różowawego dymu. Na jego widok dziewczęta wydają radosny okrzyk:
— Obiad! Obiad! — I wtedy zdarzyła się rzecz, która na chwilę zatrzymała cała grupkę. Tą samą ścieżką z przeciwnej strony, szła chłopka z dzieckiem. Oboje mieli na sobie grube kożuchy. Chłopka przypominała duży, wypchany wór, chłopak — takiż worek. Kobieta trzymała dziecko za rączkę, bo chłopczyk chwiał się na swoich krzywych, szeroko stawianych nóżkach. Azorek rzucił się na nich. Mały przestraszył się i cofnął. Pies zaniechał ataku i skręcił w lewo, jakby chciał powiedzieć, że tylko żartował. Zatoczył szeroki krąg po śniegu i wrócił do swoich. Tu, zaczął kichać i strząsać z siebie śnieg. Chłopka zeszła gromadce z drogi. Chłopczyk, podniósłszy białe, wodniste, pozbawione rzęs oczy, nagle ujrzał balonik. Ze zdumienia i zachwytu otworzył szeroko buzię. I w jednej sekundzie twarzyczka pokryła mu się zmarszczkami, jak u starego człowieka. Wybuchnął płaczem. Wtedy dopiero nasza gromadka zaczęła mu się przyglądać. Chudy mężczyzna wyjął cienkie, czerwone i duże ręce z kieszeni płaszcza.
— Dlaczego płaczesz, chłopczyku?
Głos miał ochrypły, jakby zziębnięty. Malec przestraszył się. Zmarzniętym paluszkiem wskazał na balonik i główkę ukrył w podniesionych ramionach.
Jedna z dziewcząt roześmiała się:
— Panie Madeburger! On ma ochotę na balonik Hansa.
Mężczyzna podszedł do chłopca i zapytał:
— Chcesz ten balonik?
Matka zaczęła się usprawiedliwiać.
— To jeszcze dziecko, a dziecko jak dziecko. Nie należy go słuchać. — No chodź, kupię ci balonik na jarmarku... Chodźmy...
Chłopczyk jednak się uparł. Usiadł na śniegu i zawołał:
— Kłamiesz! Nie kupisz!
Pan Madeburger nachylił się nad małym i grożąc czerwonym palcem powiedział swoim zachrypniętym głosem:
— Tak się do matki nie mówi. To niegrzecznie. Żądasz balonika? A przecież to nie twój. Żądać można tylko tego, co jest własne. Moi uczniowie dobrze się uczyli, dlatego kupiłem Hansowi balonik, zaś Kati i Etel skakanki. Kiedy podrośniesz i będziesz dobrze się uczył, tobie także coś kupię.
Słowa nauczyciela wywarły na dziecku wrażenie. Po jego skurczonej na mrozie twarzyczce spłynęły łzy. Był wyraźnie zasmucony i przygnębiony. Przygarbił się i jakby zmalał. Zawołał płaczliwie:
— Taki piękny!
Kobieta złapała go za rączkę usiłując oderwać od dzieci. Chłopczyk był jednak uparty i nie chciał się ruszyć z miejsca. Wlepił oczy w balonik i tak mocno wyszarpnął się matce, że Azorek się rozsierdził i zaniósł szczekaniem. Przez dłuższy czas nie można było psa uspokoić.
Po krótkiej naradzie dziewczynki widocznie coś postanowiły, bo podeszły do Hansa i szepnęły mu kilka słów do ucha. Hans kiwnął głową na znak zgody, po czym podszedł do chłopczyka i powiedział:
— Nie płacz, mały. Dam ci na chwilę potrzymać balonik. Chcesz? Potrzymasz go przez chwilę, a potem mi go zwrócisz. Zgoda?
Nieładna starcza twarzyczka chłopca rozpromieniła się uśmiechem szczęścia i wdzięczności. Szeroko otwartymi ustami, krótkim noskiem i jasnymi, wodnistymi oczami spojrzała na Boży świat. W jednej chwili nabrała szczególnego wdzięku.
— Zgoda! Chcę go potrzymać!
Hans zdjął rękawiczki, odkręcił sznurek balonika z guzika i owinął na paluszku dziecka. Dla pewności powtórzył tę czynność, aż nauczyciel musiał go upomnieć:
— Hans, wystarczy już! Dosyć tego okręcania!
Stojąc pośrodku gromadki, chłopczyk z zachwytem patrzył to na uśmiechnięte twarze dziewcząt, Hansa i nauczyciela, to na kołyszący się w górze na sznurku czerwony balonik. Zaczął się nim bawić. To opuszczał rączkę i ściągał balonik w dół, to zwalniał sznurek i balonik unosił się w górę. Ruch rączką w prawo lub lewo... i balonik posłusznie podążał w nakazanym kierunku. Wszystkimi zmysłami malec śledził ruchy balonika. Na koniec wzrok jego spoczął na Hansie. W jasnych, wodnistych oczach ukazał się cień. Jakaś smutna myśl przebiegła mu przez głowę. Na twarzy znowu pojawiły się zmarszczki. Zaczęła jakby więdnąć i starzeć się. Westchnął. Wyciągnął do Hansa rączkę z przywiązanym do niej balonikiem i mruknął:
— Weź sobie swoją zabawkę!
Hans bardzo się ucieszył:
— Kiedykolwiek przyjdziesz do nas, dam ci potrzymać balonik.
— Nigdy do was nie przyjdę!
— Dlaczego?
— Bo nie!
— Ach ty niewdzięczniku — zawołał nauczyciel. Powiedz dzieciom „dziękuję”.
— Dziękuję.
Burknął to bez przekonania i uchwyciwszy się ręki matki ruszył z nią w drogę do miasteczka. Szedł z ociąganiem, chwiejąc się na swoich krzywych nóżkach, szeroko je stawiając.
Etel pochwaliła brata:
— To ładnie z twojej strony.
Hans uśmiechnął się z przymusem: po pierwsze, mały wsiok nie okazał bynajmniej wdzięczności, zaś po drugie pochwała nauczyciela byłaby cenniejsza od aprobaty siostry.
Nauczyciel nie okazał jednak chęci do rozmowy. Przyśpieszonym krokiem parł do przodu.
*
Po obiedzie dzieci weszły do pokoju nauczyciela. Pan Madeburger siedział właśnie w fotelu przy kominku. Kościste ciało wyglądało jak zanurzone we wnętrzu szarego chałatu6. Na głowie czapeczka, na nogach domowe pantofle. Na końcu nosa okrągłe okulary, świecące odbitym światłem z płonącego ognia. Cały pokój, z wyjątkiem mrocznego kąta z boku kominka, skąpany był w soczystym pomarańczowym świetle. Dzień miał się już ku zachodowi. Przez szerokie weneckie okno zaglądała do wnętrza duża, świecąca płachta nieba wysadzana żółtomiedzianymi, wystygłymi drobinami ognia.
Przyniesiony przez Hansa balonik puszczony wolno, poszybował ku oknu i utkwił gdzieś w kącie. Przez szybę patrzył na świat błyszczącym oczkiem. Był teraz prawie czarny, jakby wypełniony czereśniowym sokiem.
— Panie Madeburger! Proszę opowiedzieć nam bajkę.
— Dobrze, przecież obiecałem. Siadajcie.
Dzieci rozsiadły się na długiej, niskiej ławce stojącej naprzeciw fotela. Nauczyciel przystąpił od razu do opowieści:
— A więc słuchajcie, drogie dzieci. Kiedyś dawno, dawno temu pewien król postanowił wydać ucztę z okazji urodzin córki. Tego właśnie dnia, królewna osiągnęła dziewiętnasty rok życia. Była jego jedynym dzieckiem. Na ucztę zjechali goście zaproszeni z różnych krajów, wśród nich znakomici rycerze. Zamek króla stał na górze. Ze wszystkich okien i otworów okalającego muru zwisały flagi, a na każdej wyhaftowany herb kraju: złoty lew. Także miasto leżące u stóp zamku udekorowano odświętnie. Na dachach wszystkich domów powiewały flagi z królewskim herbem. Na każdym placu grały orkiestry. Przy wjeździe do miasta zbudowana została brama z kwiatów, a drogę do rynku usłano na całej jej długości kwiatami wszystkich barw. Szlachetni goście, jak przystało na możnych tego świata, wjeżdżali w bramę z lekkim opóźnieniem. Imponująco wyglądały dosiadane przez nich konie. Były urodziwe i gibkie. Ich szyje i kolana wydawały się z gumy. Tanecznymi krokami posuwały się do przodu. Znakomitych gości witała w bramie orkiestra grająca wesołą melodię tak głośną, że dźwięki trąbek zdawały się rozdzierać niebo. Przed samą zaś bramą, szlachetnych gości witały odświętnie ubrane, piękne dziewczęta. Ustawione w równe rzędy, z kwiecistymi wiankami na głowach, budziły zachwyt
Uwagi (0)