Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖
Arabeski napisane prozą poetycką są zbudowane z bardzo delikatnej materii baśni. Kacyzne łączy w nich współczesność z przeszłością. Wśród tych utworów wybijają się na czoło Chore perły.
Można je uznać za małe arcydzieło, utwór poczęty z ducha największego biblijnego poematu erotycznego Pieśń nad pieśniami Salomona.Z całkiem innego świata pochodzi opowiadanie Swaty w Parczewie. Śmiałe pod względem treści i awangardowe formalnie, Swaty w Parczewie są nowym, bulwersującym w sensie obyczajowym, tematem w na ogół purytańskiej literaturze żydowskiej.
- Autor: Alter Kacyzne
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alter Kacyzne
Królowa uścisnęła ją i pocałowała w czoło. Rozwiała jej obawy i utwierdziła w przekonaniu, że wszystko będzie w najlepszym porządku. I stary Awner położył na złocistopłomiennej głowie Sulamit swoją upierścienioną dłoń i pobłogosławił znakiem Boga-Słońca, znakiem Boga panującego w jego kraju. Starzec i królowa odjechali. A kiedy znaleźli się już w dolinie, obejrzeli się za siebie. Na szczycie najwyższej skały stała Sulamit. Stała i patrzyła na nich. Jedną ręką przytrzymywała perły na piersi, drugą osłaniała oczy przed rażącym słońcem. A głowa jej świeciła blaskiem promienistym. I wydawało się, że to światło aureoli, że sama Szechina2 na niej spoczywa.
— Bądź błogosławiona, Sulamit.
I był dzień pierwszy. I Sulamit zupełnie zapomniała o fujarce, towarzyszce swoich dni powszednich. Wylegiwała się w słońcu i przyglądała bladym perłom. Drugiego dnia poczuła tęsknotę za ukochanym. Myśl o nim zaćmiła pamięć o klejnotach. Sięgnęła po fujarkę. Wnet popłynęły w przestrzeń dźwięki tęskne, zawodzące, pełne niewysłowionych pragnień. Przywoływała miłego i zaklinała górską dal, aby odezwała się echem. Wtedy zamglony jej wzrok padł na perły. Zaraz przypomniała sobie wszystko. I wielkie było jej zdumienie. Wczoraj perły jeszcze matowe i blade, teraz żyły. Uśmiechały się delikatnym blaskiem. Zdawało się, że oto za chwilę obleją się rumieńcem, niczym policzki dziecka.
Trzeciego dnia Sulamit już znowu nie myślała o perłach. Nie odczuwała ich ciepła. Tylko serce płonęło jej w piersiach. Płonęło z niecierpliwości. Z oczekiwania, z liczenia godzin i minut dzielących ją od błogosławionej nocy. Z wpatrywania się w dal, skąd nadejść miał najdroższy. Jej oczy od rana przyćmione łzami już wyschły, choć miał przecież nadejść dopiero wraz z nocą.
Leżała w altance, na ciepłym łożu i niecierpliwie czekała wieczoru. Suchymi wargami, w niemym szepcie wyrażała całą swoją tęsknotę.
— O, przyjaciółki moje młode! O, córy Syjonu! Jam chora z miłości. Strzeżcie się miłości jak ognia. Nie rozniecajcie w sobie tego uczucia, zanim samo się nie obudzi. Albowiem niebezpieczna jest miłość i bolesny jej płomień.
I przyciskając twarz do poduszki, niby we śnie szeptała do swego ukochanego:
— Przyciśnij mnie do serca. Jak pieczęć przyciśnij mnie do ramienia. Jako śmierć silna jest miłość. Jako piekło straszna jest zazdrość.
Zupełnie niepotrzebnie opowiedziała jej siostra z migdałowymi oczami o sieciach zastawianych przez kobiety na mężczyzn. Teraz w rozpaczy przyciska ręce do piersi. I czuje, jakby wgryzał się w nie cały rząd ziejących wściekłością zębów.
Perły! Co z nimi zrobić? Noc nadchodzi z zachodu, a tu nikt się po nie nie zjawia. Wnet przybędzie jej miły, a pereł nie można zdjąć. Nie wolno jej. Po co? W imię czego? Dlaczego obiecywała siostrze o migdałowych oczach, że ich nie zdejmie?
Tak, to prawda, że wzruszył ją płacz, błagania i prośby. Nie mogła przecież pozostać obojętna na widok łez. Tak, szczęście siostry zależy od pereł. Szczęście siostry tkwi w perłach. Sulamit nie zniweczy tego szczęścia. Jednak jakże potrafi wziąć w ramiona swego miłego, mając na piersi perły? Jak potrafi go przycisnąć do serca, aby nie było między nimi żadnej przeszkody? I co mu odpowie, gdy spyta, skąd je ma? Dlaczego ozdobiła nimi pierś? Czyżby przestała wierzyć w jego miłość? Czyżby nie miała zaufania do własnej dziewczęcej siły? Czy ona, zwykła strażniczka winnicy, musi stroić się w klejnoty dla prostego pastucha? Takie cenne ozdoby noszą przecież tylko królowe. A co będzie, jeśli jej miły uzna ją za przebraną królewnę i znienawidzi?
Te myśli przejęły ją dreszczem trwogi. I perły zaczęły palić. Jakaś ognista obręcz ściska jej piersi. Szybko wybiegła z altany. Chce ochłonąć. Biada! Noc nie ma zamiaru spóźnić się. Niepostrzeżenie zapada ciemność. Spowiła już w czerń doliny i winnice. Tylko na zachodzie żarzy się jeszcze ołtarz minionego dnia. To nie noc, lecz Sulamit się spóźniła. Stoi teraz pośrodku winnicy i przy chorobliwie słabym, niedojrzałym jeszcze świetle księżyca, pełna wewnętrznej rozterki, cienkimi palcami przebiera perły. Skąd się nagle wziął ich żar i blask? Błyszczą delikatniej od srebra. Emanują promieniami cieńszymi od jedwabiu. A każda perełka wygląda jak uśmiech szczęśliwego dziecka. Więc jak? Ma je znienawidzić? Ona, która je ożywiła? Ona, która wygrzała je własną piersią? Ona, która wypełniła je własnym ciepłem serdecznym? Nie! Ma je kochać! I w przypływie macierzyńskich uczuć przyciska perły do serca. Wydaje się jej, że przytula do siebie bladą siostrę o migdałowych oczach. Nagle zapachniało ziołami... Czy aby na pewno używa ich siostra? To są wonne zioła jej miłego. Jak mogła o nim zapomnieć? Jak mogła tak długo o nim nie pamiętać?
Raptem ogarnia ją złość na perły. To one! One zabierają jej ukochanego! To one wypierają go z jej pamięci. Przesłaniają go. Z ich powodu nie przychodzi. Muszą w nich tkwić fałsz i złe czary. Wyhodowała żmiję na własnej piersi. I gniew popycha ją na szczyt skalny. Stamtąd rzuci perły w przepaść.
Już trzyma je mocną dłonią. Już jest gotowa zerwać je z piersi i cisnąć w otchłań. A w oczach ma ciemność. Bezlitosną ciemność. Kąciki ściśniętych warg zwijają się w cienki, gniewny grymas. I oto podnosi się już w ostatnim oddechu przed zerwaniem pereł jej pierś...
A noc nad Syjonem jest tak uroczyście czysta, tak nieskończenie granatowa. I księżyc uśmiecha się tak świątecznie i tak srebrzyście. I cisza dookoła jest tak napięta i czujna. Wydaje się, że aniołowie słyszą, jak serce bije w piersiach Sulamit, a blade gwiazdy patrzą na nią z firmamentu3 i widzą jej mroczny nastrój.
Na poły pocieszona, na poły uspokojona tą czujną ciszą pozwala swoim rękom opaść. W zamglonych oczach pojawiają się łzy. Coś się nagle stało z jej sercem. Coś się w nim dokonało. Nie wie jednak, czy wskutek tego zmądrzała, czy zgłupiała.
Wydaje się jej, że na jednej szali wagi znalazło się szczęście, a na drugiej cierpienie. I nie wie już, czego bardziej pragnie. Co chciałaby, aby przeważyło. Oto bowiem za chwilę może pojawić się ukochany i zastanie ją z cudzymi perłami na piersi. I doprawdy nie wie już, czy ma się z tego cieszyć, czy smucić.
W odległej dali, w poświacie księżyca wiją się blado dwie ścieżki górskie. Jedna prowadzi do Gilad, druga do Jerozolimy. I ani z Gilad nikt nie nadchodzi, ani z Jerozolimy. Lecz wcale się tym nie przejmuje. Cisza powoli koi jej serce. Musi wziąć pod uwagę, że jeśli nie własne szczęście, to los przyjaciółki nosi na piersi. Musi strzec tego, co jej powierzono. I ze świętą ciszą w sercu zakłada ręce na tył głowy, jakby szykowała się do tańca. Śmiało wystawia obnażone dziewczęce piersi, obciążone sznurem ożyłych pereł i tanecznym krokiem, ledwo dotykając ziemi, schodzi z wysokiej skały. Wraca do altany.
W świetle księżyca jej ciało wydaje się blade. Włosy przybrały kolor przygasłej purpury. A ona posuwa się tanecznym krokiem. Z rękami założonymi na tyle głowy snuje, roztacza przed sobą dumne wizje dziewczęce: Takie perły noszą królowe! Rzeczywiście. Tylko królowe mają takie perły. I dopóki nie znalazły się na jej piersi, chorowały i marniały.
Może więc naprawdę jest królewną? A może bracia znaleźli ją pod jabłonią? Z kameą4 na szyi? Może dlatego znęcają się nad nią? Może także jej ukochany nie przychodzi? Zresztą mniejsza o niego. Prości ludzie nie lubią królewien... Ale również królewny nie kochają się w pastuchach...
Jest już przy altanie. Z tym samym dumnym, rozmarzonym uśmiechem wchodzi do środka. Zaryglowała od wewnątrz drzwi. Zdjęła koszulę, umyła się i namaściła ciało mirrą. Mirra była jej skarbem, którego przez długie miesiące pilnowała jak oka w głowie. Kupiła ją u pewnego wędrownego handlarza i skrzętnie ukrywała zarówno przed sobą, jak i braćmi. Teraz nadeszła odpowiednia pora. Nie żałuje mirry. Z palców u nóg aż od niej kapie. Rozkłada dywan i jak prawdziwa królowa składa na nim ukłon. Córki królów nie mają zwyczaju kochać się w pasterzach. Więc kim jest jej miły? Jej miły, jej kochanek to nikt inny, tylko Salomon, król Jerozolimy we własnej osobie. A to posłanie to jego łoże: kolumny ze srebra, oparcie ze złota, baldachim z purpurowej draperii... utkanej i wyhaftowanej z miłości przez córy Syjonu... A u łoża czuwa sześćdziesięciu bohaterów. Sześćdziesięciu rycerzy Izraela. Przy biodrach mają przypasane miecze. Są zaprawieni w bojach. Mają ochraniać śpiących przed koszmarami nocnymi.
Postać jednego z bohaterów jest jej jakoś dziwnie znajoma. Ongiś był pastuchem. Przychodził do strażniczki winnicy. Do tej dziewczyny z grzywą czerwonych włosów, której na imię Sulamit. I stało się tak, że pewnego dnia spóźnił się i nie zjawił na czas. Może zapatrzył się na jakąś inną córkę Syjonu... Więc, ona, ukochana Salomona, postanowiła go ukarać. Rozkazała zakuć go w zbroję, przypasać mu miecz i postawić na warcie przy łożu królewskim. Niech zobaczy, jak należy kochać.
I wylegując się w łożu króla drażni się z nim:
— I co z ciebie za piękność? Salomon jest stokroć piękniejszy od ciebie. Jemu oddałam swoją miłość. Królu, zobacz, jak błyszczą moje perły. To na twoją cześć. A dlaczego ten rycerz w zbroi tak na nas patrzy? Dlaczego ma w oczach skruchę i cierpienie? Czemu obrzuca nas wzrokiem pełnym okrutnej zazdrości? Ten rycerz w zbroi był niegdyś pastuchem. Jeszcze nie opanował rzemiosła wojennego. Jeszcze nie umie należycie pełnić warty przy łożu królewskim.
I rozkoszując się pełnymi pychy marzeniami, nie czuje już Sulamit ani chłodu nocy, ani wilgoci rosy przenikającej jej ciało. Nie słyszy, jak za altaną trzeszczą pod ostrożnymi, zakradającymi się stopami opadłe z drzew gałązki. Czyjaż to może być ręka, która niecierpliwie przesuwa się po drzwiach w poszukiwaniu rygla? Sercem jej wstrząsa dreszcz żalu, by za chwilę przejść w bezgłośny śmiech. To jej serce śmieje się ze słabości i niemocy ręki, ślepo obmacującej drzwi w poszukiwaniu rygla. Wie, kto stoi za drzwiami. Zemści się na nim.
— Otwórz mi, siostrzyczko. Otwórz gołąbeczku!
Głos miłego słodki jest jak miód. I Sulamit odczuwa jakąś dziwną przyjemność z zadawanego sobie cierpienia, które płynie ze znęcania się nad ukochanym. Czerpie bolesną przyjemność z tego, co jest głuche i nieme na jego wołanie
— A stój sobie tam i czekaj.
I od tej gry z ukochanym mocno kołacze w niej serce. Królowa ma czas. Królowa może sobie pozwolić na namysł. Musi rzecz dogłębnie rozważyć. Czy ma wpuścić pastucha do pałacu, czy nie? Nie może się jednak powstrzymać i głosem, w którym brzmi jednocześnie powściągany śmiech i hamowany płacz odzywa się.
— Jakże ci mogę, otworzyć? Jestem naga. Goła, jak nowo narodzone dziecko. Dopiero co zdjęłam koszulę. Jakże ją teraz włożę? Dopiero co umyłam nogi w mirrze. Czy mam je znowu zabrudzić?
— Otwórz drzwi, najdroższa. Nie strój żartów!
Głos miłego brzmi jak dźwięk skrzypiec w drżących rękach młodego Lewity, który zapatrzył się na ponętną dziewicę.
— Jak jeleń śpieszyłem z gór Gilad. Widzę jednak, żem spóźniony. I moje buty są mokre od trawy i moja głowa mokra jest od rosy, która ją obmyła.
Sulamit milczy. Serce przestało jej bić. Niemal zastygło. To już nie są żarty. Ręką podtrzymuje perły i dalej milczy.
I widzi, jak przez dziurkę od rygla przeciska się ręka miłego. Usiłuje wyłamać drzwi. Za chwilę ręka jego zbliży się do jej ciała. Przeszywa ją dreszcz tęsknoty. Cała drży podniecona jego bliskością. Oczy zachodzą mgłą. Zamykają się. I nagle odzywa się poczucie odpowiedzialności. Nie, nie otworzy mu drzwi. Nie wolno jej tego uczynić. Dopóki ma na sobie perły, nie uczyni tego. On zaś niech robi, co chce. Przecież należy do niego. Gdybyż wiedział, jak niepodzielnie do niego należy. I nagle zalega cisza. Otwiera oczy, a mężczyzny już nie ma. Chce wstać, nie może. Zrywa się i bezsilnie opada na posłanie. A kiedy całą siła woli opanowuje niemoc, okrywa się narzutą, wyciąga rękę i odsuwa rygiel. Drzwi otwierają się powolutku i martwy księżyc wdziera się do altany. Nieszczęście. Miłego już nie ma. Zniknął.
Sulamit wybiega z altany. Zatrzymuje się przy pierwszym rogu ściany. Nic... Nikogo tam nie ma. Podbiega do drugiego. Nic. Przy trzeciej ścianie to samo. A może to tylko żart? A może dla żartu chowa się przed nią?
I zaczyna biegać od krzaka do krzaka. Szuka, niemal ginie w każdym ciemnym ich cieniu, to płacząc, to śmiejąc się na przemian, wzywa swego miłego. I tylko góry odpowiadają echem. A miły się nie odzywa. Wtedy niepomna, że jest bez koszuli, że ma na sobie tylko narzutę, biegnie dalej. Oto jest już na samym szczycie skały. Stąd widać białe górskie drogi. Unosi się nad nimi odwieczny smutek księżycowy. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, nie widać nikogo. Ani jeźdźca, ani piechura.
Zbiega więc ze skały. Opuszcza winnicę. Coraz bardziej się od niej oddala. Wbiega na drogę prowadzącą do Jerozolimy.
Przyszło jej do głowy, że najmilszy wybrał właśnie drogę do Jerozolimy. Widocznie postanowił roztrwonić i rozdać największy swój skarb, swoją miłość, tancerkom występującym w winiarniach tego miasta. Słowa wczorajszej przyjaciółki o sieciach zastawianych przez niewiasty na mężczyzn głęboko, widać, zapadły jej w serce. Biegnie więc, aby dopędzić miłego i zawrócić go. Nie będzie więcej ukrywała swojej miłości. Dosyć! Zaprowadzi go do domu matki. Do komnat tej, co wydała ją na świat.
I z każdą upływającą chwilą ogarnia ją strach, że może się spóźnić. Biegnie coraz szybciej. I wiatr coraz mocniej szumi jej w uszach. A perły nieustannie podskakują na piersiach. Biegnie. Niemal leci, nie czuje gruntu po nogami. Naraz wydaje jej się, że coś tam na ścieżce się kłębi, że coś zmaga się jakby z przestrzenią. Ktoś stamtąd nadciąga. Ktoś podąża na koniu w jej kierunku. Tętent konia odbija się echem w górach. Echo nagle zamienia się w prawdziwy
Uwagi (0)