Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖
Głód życia to zbiór dziewięciu opowiadań Eleonory Kalkowskiej, wydany w 1904 roku pod pseudonimem „Ire ad Sol”. Utrzymany w młodopolskiej estetyce cykl podejmuje tematy życia, śmierci i sztuki, pozostając blisko nietzscheańskiej i bergsonowskiej filozofii.Kalkowska porusza w swojej prozie problemy społeczno-obyczajowe — bohaterowie i bohaterki opowiadań cierpią na nieuleczalne choroby, doświadczają nędzy i nierówności społecznych, a jednocześnie nieustannie walczą o życie, które stanowi dla nich wartość nadrzędną, samą w sobie. Do tego życia narratorka zwraca się w pisanym prozą poetycką Wstępie, stanowiącym modlitwę dziękczynną do sił natury, witalności, władających ziemią odwiecznych żywiołów.
Związana z niemieckim ruchem emancypacyjnym autorka podnosi sprawę sytuacji społecznej kobiet, które u progu XX wieku uzyskują głos w kwestii równouprawnienia, pracy i samorealizacji. W opowiadaniu Dziecko uobecniony zostaje konflikt wewnętrzny kobiety-matki, opiekującej się śmiertelne chorym dzieckiem i kobiety pragnącej rozwijać się zawodowo, debiutującej na scenie teatralnej. Z kolei historia bohaterki Odwiecznego prawa, młodej lekarki, ukazuje problemy związane z wyzwoleniem kobiecej świadomości w zakresie cielesności i naturalnych, biologicznych praw determinujących decyzje życiowe.
- Autor: Eleonora Kalkowska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eleonora Kalkowska
Zatrzymał się na chwilę, jakby oczekując, żeby coś odpowiedziała, ale w gęstym zmroku widział kontury jej postaci nieruchomej, wkulonej w głąb fotelu. Wielkie jakieś przerażenie wystąpiło na jego twarzy i oczy szeroko rozwarte wlepił w nią.
— A ty? — rzekł teraz cicho złamanym głosem. — A ty? — powtórzył raz jeszcze ciszej, lecz beznadziejnie.
Siedziała nieporuszona.
Teraz nagle gwałtownym ruchem wbił twarz w ręce i wybuchnął jednym strasznym łkaniem, przerywanym od czasu do czasu długim, spazmatycznym śmiechem...
Dreszcz współczucia strasznie bolesnego przejął ją.
Wiedziała, że musi coś powiedzieć, ale bała się — bała strasznie. Zimny pot wystąpił na jej czoło, a ręce kurczowo wpijały się w poręcz krzesła. Wreszcie zaczęła drżącym, przyćmionym głosem:
— Byłeś mi tym, czym nikt dotychczas nie był — byłeś mi przyjacielem.
Przerwała na chwilę, szukając słów.
Ale w tej sekundzie rozległ się w mrocznej ciszy pokoju ostry dźwięk. Zadzwonił ktoś.
Spojrzał na nią wzrokiem pełnym rozpaczy i jakby ukrytej prośby.
Wstała, ale przez chwilę jeszcze wahała się, czy otworzyć. Lecz dzwonek powtórnie został pociągnięty ręką jakby bardzo zniecierpliwioną.
„Może to depesza?” — pomyślała i śpiesznie poszła otworzyć.
Był to jeden z kolegów-Francuzów przynoszący jakieś notatki.
Andrzej zerwał się natychmiast. Nie zniósłby w tej chwili myśli o jakiejś banalnej rozmowie.
Odprowadziła go do drzwi. Spojrzał na nią wzrokiem błagalnym, zranionym.
Powiedziała cicho, strasznie, poważnie:
— Do jutra!
Wyszedł.
Wróciła do pokoju, śmiertelnie blada, chwiejnym krokiem. Nieprzytomnie patrzyła na tego kolegę, trywialnego Francuza, prawie jej nieznajomego, który siedział naprzeciwko niej i uśmiechał się kurtuazyjnie. Starał się bawić ją, jak mu się zdawało, najlepiej. Machinalnie mu odpowiadała. W głębi jej duszy został się jeden wielkooki strach, jedna myśl powtarzająca się ciągle, uporczywie — „co robić, co robić?”.
Niezadługo Francuz pożegnał ją, zdziwiony jej roztargnieniem.
Została sama.
Teraz rozpoczęła się dla niej ta straszna, straszna noc. Usiadła przy biurku oszołomiona wielkim strachem przed tym, co będzie.
Oparła głowę o ręce i mózg jej powtarzał machinalnie — „co robić, co robić?”.
Wgrzebywała nerwowo palce w swe gęste włosy w wielkim zakłopotaniu.
Czuła tylko jedno z wielką pewnością, że nigdy, nigdy nie potrafi mu powiedzieć całej prawdy, nagiej, bezwzględnej, że słowa na ustach jej zamrą, gdy będzie miała wymówić, że nie może go kochać, bo musi się nad nim litować! A zarazem coraz głębiej, jakby ostrze sztyletu, wpijało się w jej duszę strasznie bolesne współczucie z jego tragedią.
Nagle wstała i rzuciła się na kanapę. Ukryła twarz w obydwu dłoniach i łkanie wielkie zatrzęsło całym jej ciałem.
Stał się dla niej taki drogi; nie mogła myśleć, że go straci na zawsze. I w wielkim żalu ona, ateistka, ona konsekwentna, silna, zaczęła jęczeć jak małe dziecko.
— Mój Boże! Co począć, co począć?...
Podniosła się i zaczęła cicho płakać. Myślała o wszystkich tych cudnych chwilach, które spędzili razem i które minęły teraz bezpowrotnie.
Oczy jej się nagle rozszerzyły i zimny dreszcz strachu znowu ją przeszył:
— Jak ona mu to powie, jak powie?
Mówił jej, że była mu czymś wielkim, promieniejącym, świętym i w tej wierze leżała właśnie cała wielkość, cała potęga jego miłości.
Uśmiechnęła się przez łzy, przypominając sobie jego słowa.
Nigdy, nigdy jeszcze nie doznała uczucia takiej czci. Znała wielu ludzi, którzy ją lubili, kochali, szanowali, ale nigdy dotychczas nie zaznała tej wielkiej rozkoszy, tej słodyczy, którą daje cześć bezwzględna, bezgraniczna.
Zasłoniła oczy ręką i marzyła o tym przez chwilę. Czuła całą rozkosz kobiety, która zdołała wzbudzić uczucie najświętsze, najczulsze, przecudne, jak sen...
Nagle zerwała się z szeroko otwartymi oczyma, jak gdyby jakie straszne widmo ujrzała przed sobą.
Okrutna myśl błysnęła w jej umyśle.
Jego miłość wielka, święta, mająca swoje źródło w uwielbieniu, w czci bezgranicznej, musiała być wyrwana z jego serca przez skalanie samej siebie w jego oczach.
Tępo utkwiła przestraszone oczy w jakiś punkt w przestrzeni, kurczowo trzymając się stołu. Okropna, niemożliwa, nielitościwa wydała jej się ta myśl względem siebie samej. Ona, która z tak cudną rozkoszą marzyła przed chwilą o tym swym obrazie, który on nosił w duszy, on — jedyny człowiek, co ją zrozumiał, w jego oczach miała się skalać, zbrukać?
— Nie, nie, nie mogę! — głośno wykrzyknęła.
I sama przestraszyła się dźwięku jakby obcego jej głosu, wydającego się dziwnie ostrym wśród nocnej ciszy.
I znów stanęła jej z namacalną wyrazistością przed oczyma scena, w której mu powie, że go nie kocha.
Widziała jego pełne śmiertelnego smutku oczy, pełne czci, ślepego przywiązania na wieki, wieki!
I czuła, że mu nie wystarczy sucha odmowa, czuła, że się będzie domagał od niej odpowiedzi — dlaczego, dlaczego? Że będzie się czołgał u jej nóg, błagając o słowo nadziei.
A ona go dłużej oszukiwać nie mogła, nie chciała.
Ale jak mu powiedzieć całą prawdę, żeby go zbyt głęboko nie dotknąć, żeby, jeśli to było możliwe, zagoiła się ta rana w jego sercu?
Raptem wstała i twardy wyraz niezłomnego postanowienia odmalował się na jej twarzy.
Wykonała jakiś gwałtowny ruch, jakby chcąc odpędzić myśli sprzeciwiające się jej postanowieniu.
— Muszę to zrobić, muszę — szepnęła.
Chciała się całkiem wyrwać z jego serca, brutalnie, jeśli tak można nazwać, kalając ten obraz czysty, który on nosił w swej duszy.
Wielki heroizm czynu był wypisany na jej czole.
Usiadła przy biurku, napisała kilka słów na karcie, którą zaraz poszła wrzucić do skrzynki.
Zaprosiła tego samego kolegę, co jej przyniósł dziś notatki, na jutrzejszy wieczór.
Przyszedł na drugi dzień zaraz po szóstej. Był to człowiek próżny, mało subtelny, słaby, nieinteligentny, którego oczy paliły się do wszystkich młodych kobiet, a więc i do niej.
Posiadał zatem wszystkie cechy, których dzisiaj wymagała w swym smutnym heroizmie. Wiedziała, że to jedynie potrafi ją wyrwać z jego serca. Ten jej flirt, zwyczajny, trywialny flirt z tym człowiekiem, który niczym dla niej być nie mógł i to wobec jego rozpaczliwej, świętej, zranionej miłości, musiał go przekonać o jej niższości.
A teraz siedziała przy stole z tym drugim, z tym, który miał pomóc jej dzisiaj w akcie zabijającym jej idealny obraz w duszy tamtego.
W nadmiarze bólu, straciwszy swą zwykłą logikę, patrzyła się na tego Francuza z prawdziwą nienawiścią.
Musiała z nim rozmawiać, bo przecież on mógł przyjść zaraz, zaraz.
I rozmawiała, i uśmiechała się, czując zimny pot strachu na czole.
Nagle ktoś zadzwonił.
Przeniknął ją zimny dreszcz. Nie mogła wstać, by otworzyć. Siedziała jak przykuta.
Miała tylko jedno pragnienie w duszy: zamknąć oczy, umrzeć, umrzeć, och, nie być, nie być już.
Jej gość wstał, otworzył drzwi — wszedł on.
Gwałtownym ruchem wstała, wstrząsnęła się i podała mu rękę niezwykle chłodno, podczas gdy drugą kurczowo ściskała.
Jego ręka była zimna jak lód.
Nie śmiała podnieść oczu na niego.
Usiedli wszyscy troje.
Teraz spotkała się z jego wzrokiem.
Był to wzrok cierpiącego nieludzkim cierpieniem, wzrok chorego beznadziejnie — wzrok palący się zabójczym ogniem, a tak śmiertelnie smutny, że przez chwilę zdawało się jej, że nie będzie mogła wytrzymać i zaraz zakryje twarz rękami i zacznie płakać, szlochać jak dziecko.
Ale przemogła się.
I teraz zaczęła się ta straszna tragikomedia jej kokieterii wobec tej świętej, wielkiej miłości.
Była w rozpaczy. Czuła się sama pobrudzona wzrokiem, którym śmiał patrzeć na nią ten drugi.
Odczuwała całą intuicją kobiety to, co on musiał odczuwać.
A on siedział zupełnie cicho, patrząc na nią wielkimi, wygasłymi oczyma, jak gdyby nie mógł, nie chciał zrozumieć.
A ona w dalszym ciągu z uczuciem, jak gdyby powoli wkładała sobie do serca ostrze sztyletu, uśmiechała się zalotnie, wyzywająco...
On kurczowo ściskał serwetę w ręku, a zęby wpijały się powoli w dolną wargę.
Nagle wybuchnął głośnym, spazmatycznym śmiechem.
— Co panu, co panu? — spytał się Francuz.
— A — no — nic, śmieję się z tego, co pan opowiada.
Nie było mowy o niczym śmiesznym.
Raptem zerwał się i pobiegł ku wyjściu.
Spostrzegła dopiero, gdy już stał koło drzwi otwartych.
Machinalnie wstała, żeby go zatrzymać. Czuła, że nie może go teraz wypuścić.
Francuz w drugim kącie oglądał fotografię.
Poszła kilka kroków naprzód, ale nagle zatrzymała się, opamiętała się, że już nic więcej zrobić nie może.
Wtedy on jeszcze raz zawrócił i zbliżył się do niej blisko, zupełnie blisko.
Usta jego drżały, a oczy miał obłąkanego.
I nachylił się do jej ucha blisko, blisko.
Zamknęła oczy, drżąc z wielkiego strachu.
— Ty, ty... — szepnął.
Przerwał. Głos mu się załamał.
Straszny śmiech czy płacz?
Otworzyła oczy — już go nie było.
Upadła na fotel obezwładniona.
A Francuz zbliżył się do niej, oparł się ręką o jej fotel i z cynicznym uśmiechem wyrzekł:
— Encore un vaincu23!
Nie odpowiedziała nic.
Leżała z zamkniętymi oczyma; siły jej wyczerpały się zupełnie. Tak przeszło chwil kilka.
Nagle uczuła, jak jakieś ręce wsuwały się za nią i jak ktoś objął ją wpół i przycisnął do siebie.
W pierwszej chwili osłupiała zupełnie i nie wykonała najmniejszego ruchu.
Teraz uczuła tuż, tuż nad swymi ustami gorący oddech...
— Precz! — krzyknęła głosem nieswoim i z wyrazem nadludzkiego wstrętu odepchnęła gwałtownie bezczelnego Francuza.
Przestraszył się tego wybuchu, szepnął kilka nieśmiałych słów przeproszenia i wyniósł się.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, wstała i tępym wzrokiem spojrzała na drzwi.
Nagle jakiś dreszcz przebiegł ją.
Rzuciła się na szezlong i, wpijając się twarzą w poduszki, poczęła szlochać rozpaczliwie, zapamiętale.
I na kształt wielkiego łkania wyrywał się z jej piersi nadludzki ból i wstręt zarazem, który wstrząsał jej delikatną postacią.
Zrozumiała teraz całe okrucieństwo praw przyrody.
— Nie, nie, jeszcze niezupełnie tak — rzekła i podeszła do lustra — może teraz?
— Tak dobrze, ot tak lepiej, tak, tak! „Wkoło piaski wilgotne...”. — Przechadzała się po pokoju.
— Mamo, mamo! — rozległ się nagle głos dziecięcy w przyległym pokoju.
— Czego chcesz, nie przeszkadzaj! — odrzekła głosem nieco zirytowanym.
— Ależ mamo, kiedy ja naprawdę nie wytrzymam...
— No dobrze, dobrze, już idę — westchnęła lekko i wyszła do przyległego pokoju.
Tam na kanapie leżała dziewięcioletnia dziewczynka, blada i szczupła — uśmiechająca się nieśmiało.
— Ja mamusię bardzo przepraszam, ale kiedy mnie tak strasznie boli ot tu — wzięła rękę matki i przyłożyła ją do swej piersi — że naprawdę wytrzymać nie mogę. Niech mi mamusia da kropli uspokajających, dobrze mamusiu?
— Biedactwo moje małe — nachyliła się nad dzieckiem i pocałowała je w czoło — zaraz dam, zaraz przejdzie wszystko. Jutro pójdziesz na spacer ze mną, prawda Halinko?
Dziewczynka podniosła rękę matki do ust i pocałowała ją cicho.
— Mamusiu moja — wyszeptała czule.
Nagle opuściła rękę i schwyciła się za piersi.
— Oj, oj, oj!
Matka się zerwała.
— Zaraz, zaraz, złoto moje, przejdzie, przejdzie.
Pośpiesznym krokiem przyniosła kropli uspokajających i podała je dziecku.
Ono wypiło i wolnym ruchem opuściło się znów na kanapę.
— Och, jakam25 zmęczona — rzekła z bladym uśmiechem.
— Ale lepiej ci złotko, prawda, że lepiej? — niespokojnie spytała matka.
— Troszeczkę! — Uśmiechnęła się do niej i rzekła — Niech się mamusia nie boi.
— Może zaśniesz na chwilę, kochanie moje. — Głaskała dziecię po twarzy. — Dobrze, maleństwo?
A dziewczynka spojrzała na nią wielkimi oczyma i rzekła z uśmiechem, w którym był odcień melancholijnej goryczy:
— Dobrze, dobrze, mamusiu, zasnę. Niech mamusia idzie tylko uczyć się swej roli, bo ja chcę, żeby jutro w Lenie26 moja mamusia — uśmiechnęła się dumnie — bardzo, bardzo się podobała.
Lekki uśmiech przesunął się po twarzy matki; jakby od niechcenia pogłaskała płową główkę dziecka.
Wstała, nachyliła się jeszcze raz nad dzieckiem i wyszła, zamknąwszy drzwi za sobą.
A mała spojrzała na drzwi, przez które matka tylko co wyszła, potem utkwiła smutny wzrok w ścianę i dwie ciche, wielkie łzy spłynęły po jej policzkach.
W przyległym pokoju podeszła do stołu i wzięła się na nowo do studiowania roli.
— A gdzie stanęłam? To tu.
Nagle opuściła kajet i podeszła do drzwi.
— Czy ona też naprawdę śpi?...
Nadsłuchiwała przez chwilę, ale było zupełnie cicho.
— Więc jeszcze raz:
Uwagi (0)