Darmowe ebooki » Opowiadanie » Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eleonora Kalkowska



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:
wonne, życiem tchnące kwiaty?

Czy to ona kiedyś odczuwała w sobie ten ogień płonący, który wyzierał ze wszystkich jej szkiców i obrazów?

Czy to ona, ona?

I nagle uczuła się sama sobie taka obca, taka daleka....

Widziała siebie jako zupełnie inną dziewczynę, z którą ona nie miała nic wspólnego, tylko tyle, że ją rozumiała, odczuwała i niezmiernie kochała. I jakoś jej się tak żal zrobiło tej obcej, ale dobrze znanej dziewczyny, dla której to wszystko spełzło na niczym.

Dziwnie samotnie, obco i strasznie zrobiło jej się na duszy.

Podniosła się trochę, opierając się jedną ręką o poduszkę. Wzrok jej gonił znów po ścianach, jakby tam chciał odszukać coś znajomego, coś bliskiego.

Ale wszystko było zimne, obce.

Od tego wszystkiego wiało, jak gdyby od czegoś umarłego, pochowanego na zawsze.

Założyła ręce za głowę i utkwiła wzrok w jakiś punkt w ścianie.

Leżała tak kilka minut zupełnie spokojnie.

Czuła się tak wyczerpana, tak skrzywdzona, osamotniona, że była gotowa rozpłakać się jak małe dziecko.

Było jej czegoś tak tęskno, tęskno...

 

Nagle nerwowo spuściła nogi na podłogę. Chciała wstać, chciała chodzić, chciała się poruszyć, aby się pozbyć tego spleenu8.

Ale nie miała energii.

Usiadła więc znów na dawnym miejscu i ukryła twarz w rękach.

Na podwórzu bawiły się dzieci.

Do jej wysokiego mieszkania dochodził tylko jakiś głuchy szmer i oddzielne, głośniejsze krzyki.

Lubiła bardzo taki oddalony szmer.

Zdawało jej się wtedy, że żyje gdzieś daleko, na jakiejś wyspie albo na obłoku, gdzie jest zawsze tak samotna, ale jednak dość blisko, aby przyjmować udział w ich radościach, ich cierpieniach...

Nagle rozległ się w oddalonej ciszy mieszkania ostry dźwięk dzwonka.

Odjęła ręce od twarzy i machinalnie posunęła się naprzód, by lepiej usłyszeć, kto przyszedł.

Ktoś zapukał.

— Proszę! — odpowiedziała nieco zaciekawiona.

Wszedł jej kolega, młody malarz.

Życie tryskało z niego, z jego oczu, postaci i ruchów, młodością i czarem była owiana cała jego istota.

— Cóż u was słychać, jak się macie? — rzekł, witając się z chorą.

Ona siedziała w dawnej pozycji na kanapie i, przechyliwszy głowę w jedną stronę, z dala patrzyła się w niego.

Nagle wybuchnęła nerwowym śmiechem.

— A to wspaniały kontrast teraz: wy i ja! Wy — uosobienie życiowej siły, a ja, ja — suchotnica w ostatnim stadium. Wspaniały kontrast, naprawdę!

On usiadł także i jakimś pół naiwnie dziecinnym, wpół smutnym wzrokiem patrzył się na nią.

— No, co, zgadzacie się ze mną? Byłoby wspaniałe tableau9 z nas obojga w danej chwili. Miałby Wolski, adorator kontrastów, swoją frajdę.

— No, przestańcież10 nareszcie z tymi żartami — rzekł nieco zakłopotany malarz, przypatrując jej się uporczywie.

— Dobrze, dobrze! Zupełnie na serio wam mówię: macie akurat jeszcze czas obstalować sobie czarne ubranie na mój pogrzeb, przypuszczam bowiem, że go nie posiadacie. Tak, tak, finis11! Koniec!

— Ależ to nie może być — rzekł, zapalając się, Wolski, czesząc w zakłopotaniu palcami swą bujną czuprynę.

— C’est fini12! Ale czy wy myślicie, że mnie to cokolwiek obchodzi. Nic a nic — wszystko mi jedno!

— Wszystko mi jedno — powtórzyła jeszcze raz, chcąc siebie samą przekonać...

Słońce zachodziło.

Ostatnie, pełne niewysłowionej melancholii promienie padały na ścianę.

— Widzicie — gdybym wiedziała, że, żyjąc, byłabym tak wielka, jak kiedyś marzyłam, kiedyś w akademii, ale tak, podczas choroby, podczas bezsennych nocy — to przychodzą takie straszne, zabójcze zwątpienia! Ja wprost nie mogę myśleć, abym się tym mogła zadowolić, czym się tylu zadowala — wprost się duszę na samą myśl...

Silny kaszel zmusił ją do przerwania rozmowy.

Po chwili mówiła dalej.

— Widzicie — wydusiła z wysiłkiem — nie wiem, po co wam to mówię, ale tak mi było jakoś źle, nimeście13 przyszli, że muszę, wprost muszę teraz gadać. — Widzicie, gdy się jest tak samą z tą wielką wiarą w siebie i gdy się cierpi, i jest się chorą, to wprawdzie z początku te gorączkowe pragnienia, te wizje entuzjastyczne stają się częstszymi, piękniejszymi, ale potem pod wpływem analizy to słabnie, pod wpływem choroby człowiek filistrzeje. — Uśmiechnęła się na wpół gorzko, na wpół niedowierzająco. — Słyszy się ciągle o anormalności takich objawów, coraz częściej zjawiają się czarne chwile i potem już prawie ciągle panuje ta przygnębiająca szarzyzna... Choć nie zawsze, nie — nie!

Wstała, założyła ręce na głowę i gorączkowo zaczęła chodzić po pokoju.

— Nie, nie — nie zawsze! Gdybyście wiedzieli, jaką cudną miałam wizję jeszcze kilka dni temu. — Ha, ha, ha... przynajmniej tym jestem bogatsza od was, bo tę boską niezrównaną chwilę zawdzięczam swojej chorobie. Wyobraźcie sobie, jak się to stało:

Było po południu, koło czwartej godziny. Słońce wpadało do pokoju, a wiecie, jak mnie zawsze rozgorączkowuje to poobiednie słońce; siedziałam tam, na szezlongu, zamyślona i tępym wzrokiem patrzyłam w przestrzeń.

Widziałam jakieś światło drgające i ten ciemny, ostry cień, padający od tej statui na ścianę.

Nagle stało się coś strasznego...

Oczy jej na wspomnienie tego rozszerzyły się, i nerwowo schwyciła się jego ręki.

— Wyobraźcie sobie, widziałam przed sobą wyraźnie, zupełnie wyraźnie, ot, jak was teraz widzę, dwie męskie postaci walczące ze sobą: pierwszy był młody, cudnie piękny, ale widocznie słabszy, widziałam na jego czole krople potu ze zmęczenia, widziałam kurczowo ściągające się mięśnie jego twarzy. Nad nim klęczał drugi: trzymał tamtego zupełnie spokojnie za ramiona i patrzył w niego — ot patrzcie — tak patrzył, wzrokiem go magnetyzował, łamał siły do walki.

Ha, ha!

Widziałam ich tak przed sobą i wchłaniałam ich widok w siebie, a potem nagle zamknęłam oczy: bałam się tamtego strasznego, bałam się tak bardzo, że jakiś nieznany niepokój mnie całą ogarnął. Trwało to tak chwil kilka.

Nagle sama nie wiem, jak znalazłam się przed stalugami14 i chciałam malować, chciałam dać ludziom tę wizję.

Nie, nie ludziom — co mnie ludzie w tej chwili obchodzą, ja sama jeszcze raz chciałam odżyć w tej wizji, ja sama chciałam wylać to straszne uczucie, co mnie dusi od czasu choroby, ja chciałam wyśpiewać ostatni hymn mego życia. Drżącą w gorączce ręką zaczęłam od postaci tego strasznego. Zrobiłam kilka kresek zaledwie i musiałam przerwać.

Nie mogłam, wprost nie mogłam...

Zdawało mi się, że to na mnie kładzie on swoje kościste ręce, że we mnie wpijają się te zimne, obojętne oczy, że mnie zabiją swym chłodnym blaskiem...

Straszny atak kaszlu porwał ją w tej chwili.

— Nie pamiętam nic więcej — mówiła ochrypłym głosem — nic więcej nie czułam. Obudziłam się, gdyż już było zupełnie ciemno.

Dowlokłam się z wielkim trudem do łóżka. Czułam tylko w swej głowie jakiś wielki ciężar i bezgraniczną pustkę zarazem.

Tamto gorączkowe naprężenie siły nerwowej minęło bezpowrotnie.

Ha, ha, ha! Tak skończyło się to moje ostatnie natchnienie, ostatnie... czy wy rozumiecie to, co ja mówię, ostatnie... Tak się skończyło to, co miało być epilogiem mojej działalności artystycznej, co miało odtworzyć treść mojej sztuki, tej życioradosnej, którą uwielbiałam.

Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!

Rzuciła się na kanapę, śmiejąc się spazmatycznie przez kilka chwil. Zdawała się napełniać cały pokój tą straszną rozpaczą, która nią targała, zdawało się, że wszystkie jej obrazy przejmują się jakąś grozą i smutkiem bezbrzeżnym, że melodia duszy ich twórczyni nie została wyśpiewana i zniknie z nią bez śladu.

Wreszcie uspokoiła się. Podniosła się na wpół i melancholijnie jęła się wpatrywać w młodego malarza.

— A co wy na to powiecie? — pytała smutnie jak dziecko.

On siedział przed nią, ukrywszy twarz w dłoniach.

Ona delikatnie odciągnęła jego rękę.

— Teraz — powtórzyła, patrząc mu w oczy — a wy co powiecie?

On miał dwie duże łzy w oczach, spojrzał przez chwilę strasznie boleśnie na nią i znów zakrył twarz.

— Czekajcie chwilę — wyszeptał.

Było cicho w pokoju, jakaś dziwnie dobra cisza. Słońce wpadało przez okna i oblewało światłem jego młodzieńczą postać. Wpatrywała się w niego wzrokiem artysty i zachwycała się tą wielką, żywotną siłą i harmonią, która się rysowała w liniach jego postaci.

Naprzeciwko nich stało lustro; przypadkiem wzrok jej padł na nie...

Ale w tej samej chwili, jakby przestraszona, zamknęła oczy... ujrzała obok niego siebie samą.

Nie znosiła tego widoku.

Miała wrażenie, jakby ostrze sztyletu powoli wsuwało się do jej serca.

Nagle on się zerwał.

Chciał coś powiedzieć.

— I to wy, wy, taka wielka, boska, cudna, wy macie... — przerwał nagle, zaczęło go coś dusić w gardle.

Zrobił kilka gwałtownych kroków po pokoju i znów stanął przed nią.

— Nie, nie — to być nie może!..

Boleśnie wykrzywiła usta.

— Słuchajcie, nie, nie, to nieprawda, już ja sprowadzę wszystkich doktorów...

— C’est fini! — powiedziała, wpatrując się tępym wzrokiem w ziemię.

On stał przed nią, ze swoją dobrą, zakłopotaną twarzą, wyrażającą wielką bezradność.

— Idźcie — nagle się zerwała — ja muszę być sama — proszę was, idźcie.

Chciał podejść do niej, by się pożegnać, ale nie mógł zwalczyć się, coś go dusiło w gardle.

— Żegnam — wykrztusił i wybiegł z pokoju.

Gdy wyszedł, spojrzała swym dziwnie szklanym wzrokiem na drzwi, które się tylko co za nim zamknęły.

Teraz była sama, sama ze śmiercią.

Widziała z dziwną jasnością, że dzisiaj umrze.

W ostatnich chwilach swego życia chciała być samotna. Ręce założyła na twarz i długo tak siedziała.

Przeżywała swoje życie po raz drugi.

Wszystkie pragnienia, sny malarskie, smutki...

Nagle uczuła, jak się coś zimnego do niej zbliża.

Oderwała rękę od twarzy w wielkim przestrachu, z szeroko rozwartymi oczyma obejrzała się wkoło.

Nikogo nie było.

Było cicho, jak przedtem, tylko z podwórza dolatywał szmer bawiących się dzieci.

Ogarnęła ją nagle tęsknota za wiosennym powietrzem.

Wolno podeszła do okna i otworzyła je.

Powietrze, przesiąknięte jakąś dziwnie świeżą, wiosenną, odurzającą wonią, uderzyło pełną falą do pokoju.

Całą piersią wchłaniała to powietrze, drgające życiem.

Zamknęła oczy i przez chwilę czuła się znów młoda i pełna nadziei.

Głosy dziecięce wesoło rozlegały się po podwórzu, tak jakoś radośnie, że na chwilę zapomniała o wszystkim, zapomniała o chorobie, o zbliżającej się śmierci i, wyciągając szeroko ramiona, uśmiechała się słonecznie do światła, do wiosny.

Wzrok jej padł na grupę bawiących się dzieci.

Przyglądała się im z wielkim zajęciem. Bawiły się z ożywieniem, kłóciły między sobą, godziły się znów i to wszystko tchnęło taką radością życia, taką rozkoszą poruszania się, oddychania świeżym powietrzem, taką pewną nadzieją szczęścia i słońca, że przez chwilę dusza jej napełniła się wiosenną rozkoszą lat dziecinnych.

Z uśmiechem na ustach przyglądała się w dalszym ciągu.

Wtem wszystkie dzieci pobiegły w jedną stronę.

Z domu wyszła matka.

Pobiegły na jej spotkanie. Trzymała najmłodsze dziecko na ręku, uśmiechała się do starszych, mając dla każdego kilka słów ciepłych.

Najmłodsze tuliło się do niej śmiało, całą swą drobną twarzyczką i, cieniutki głos wydobywając z piersi, powtarzało bezustannie: „Mamo — mamo!”.

Nagle jakby się coś złamało w kobiecie, stojącej w oknie, tej... umierającej. Jedna rozpaczna gwałtowna tęsknota nigdy nieodczuwana w całej swej sile wyprężyła wszystkie jej mięśnie.

Nieprzytomnym ruchem wyciągnęła ręce szeroko, szeroko...

Wyciągnęła je po raz ostatni do życia.

Jeden wielki okrzyk wyrwał się z jej piersi. „Dziecko!” — krzyknął jakiś zdławiony, rozpaczny głos.

Upadła nieprzytomna.

Odwieczne prawo

A ona jego nie kochała...

W tych kilku słowach leżała tragedia jego życia, cała walka ze sobą samym, aby zwyciężyć to uczucie, które stało się dla niego klęską, wszystkie wysiłki daremne, aby obudzić w niej tę iskrę drgającą, która się zwie miłością...

 

Ale wszystko było na próżno. Darmo błagał ją palącymi oczami, darmo starał się zahipnotyzować ją swym wzrokiem — ona zawsze była ta sama, cicha, spokojna, dobra, łagodna, obojętna...

 

Pamiętał jeszcze doskonale tę chwilę, w której ją po raz pierwszy ujrzał.

Było to w uniwersytecie15, na jakimś wykładzie, sam nie pamiętał na jakim. Było to zimową porą. Dzień był wyjątkowo ciemny, chmurny, bez promyka słońca, zmrok zaczął zapadać i owinął całe audytorium swoją szarą zasłoną. Zapomniano zapalić lampy, cała sala była pogrążona w jakimś tajemniczym cieniu. Dziwnie go usposabiał ten półmrok — gorączkowo a cicho — smutno a niespokojnie. Widział w głębi sali profesora wykonywającego16 jakieś ruchy, mówiącego coś, co słyszał jakby przez sen. Nagle obejrzał się, sam nie wiedząc dlaczego. I oto spostrzegł ją w cichym półmroku.

Na pierwszy rzut oka nie widział nic, jak tylko parę wielkich, ciemnych oczu, pytających, gorączkowych, utkwionych gdzieś w dal. A od oczu tych rozchodziły się jakby promienie, które otoczyły ją całą, owinęły w jakiś płaszcz, czegoś nieskończenie cudnego, niebywałego...

 

Nie mógł oderwać wzroku od niej — patrzył, pił ją wzrokiem, wpijał się w nią, aby została jego... Zapalono lampę. I wtedy spotkał się z jej wzrokiem, a wzrok ten stał się w okamgnieniu zdziwiony, dobry, chłodny — musiał się odwrócić. Ale jednak widział ją przed sobą, zasłonił twarz ręką... ale znów stanęła przed nim...

I już nigdy nie miała go opuścić...

Po wykładzie wyszedł z wolna — nie śmiał śledzić jej kroków.

Była dlań czymś świętym.

I tak spotkali się kilkakrotnie i nic nie mówili ze sobą.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz