Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Czy można śmiać się z własnej biedy? Że jest to możliwe, potwierdza zarówno Szolem Alejchem, jak i mieszkańcy wymyślonej przez niego Kasrylewki, fikcyjnego miasteczka żydowskiego w zaborze rosyjskim. Są to ludzie, którzy mimo ubóstwa wszystko byliby w stanie oddać za cięte słówko, celną ripostę czy wymyślenie efektownego przysłowia.
Humor ten nie przekreśla jednak ani życiowej zaradności, ani innych zalet charakteru. Pojawiający się w wielu opowiadaniach lokalny mędrzec, reb Juzipl, jest oczywiście równie śmieszny, co pozostali mieszkańcy miasteczka, ale nie przestaje być z tego powodu mędrcem ani nie traci godności.
Jak zaś dalece Żydzi potrafią śmiać się z siebie, o tym najlepiej świadczy opowiadanie żartujące ni mniej, ni więcej tylko ze strachu przed pogromem.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Wielkie zaiste są dzieła Pana Boga i wielkie, bezbrzeżne są jego cuda. Kto bowiem mógłby przewidzieć, co by się stało, gdyby na przykład mieli jednakowe brody, i po ślubie niechcący zamienili się, o zgrozo, żonami? Albo odwrotnie, gdyby ich żony zamieniły się mężami?
Nie wiem, jak to jest u was, w dużych miastach, ale u nas w Kasrylewce do takiej zamiany nigdy jeszcze nie doszło — zapewnia jedna z mieszkanek tego miasta. — U nas jest tak. Skoro tyś moją żoną, to ja jestem twoim mężem. A jak może być inaczej? Jeżeli ty jesteś mężem tamtej, to ja jestem żoną tamtego. A skoro ja jestem żoną tamtego, to ty jesteś mężem tej. I tak jest w porządku. Problem wyłania się wtedy, kiedy mój mąż po namyśle nagle powiada, że nie ma nic przeciwko żonie tamtego. Jemu — powiada — to nie przeszkadza. Co to znaczy? — pytam. A gdzie ja tu jestem? Myślicie, że będę milczała?
Ale, krótko mówiąc, nie o tym chciałem wam opowiedzieć. Właściwa historia, którą chcę wam przedstawić, dopiero się zaczyna.
BDo tej pory zajmowaliśmy się Meirami i Sznejurami, a ściślej mówiąc — Meirem i Sznejurem. O ich ojcu dowiedzieliśmy się bardzo mało. Jakby, broń Boże, bracia nie mieli tatusia... Taka rzecz może się przytrafić u gojów379, ale nie u nas. U nas, dzięki Bogu, nie ma sierocińca dla podrzutków, gdzie dzieci wyrastają bez rodziców. U nas nigdy się nie zdarzyło, aby dziecko wychowało się, nie wiedząc, kto jest jego ojcem. Jeśli słuchy o czymś takim dotrą do Kasrylewki, to z góry wiadomo, że to się mogło zdarzyć gdzieś w Odessie, w Paryżu, albo w odległej Ameryce. Mogę was śmiało zapewnić, że w Kasrylewce nieślubnych dzieci nigdy nie było. A jeśli nawet komuś się to przytrafiło, to w grę mogła wchodzić tylko jakaś służąca, albo przypadkowo uwiedziona żydowska dziewczyna — ofiara cudzego grzechu.
Jednym słowem, Meirowie i Sznejurowie mieli ojca, i to bardzo porządnego. Nazywał się reb380 Szymszon. Miał wspaniałą brodę, długą i gęstą. Większą od całej twarzy. Zakrywała ją niemal w całości. Z tego powodu przykleili mu przydomek „broda”.
A był nasz Szymszon-Broda... Lepiej nie wiedzieć, kim. Przez całe życie ciężko tyrał, aby zarobić na kęs chleba. Nieustannie borykał się z biedą. Raz, bywało, udało mu się ją pokonać, a raz jej jego. Tak zresztą rzecz się ma ze wszystkimi kasrylewskimi Żydami, którzy nie boją się biedy i nieraz pokazują jej nawet trzy figi...
I żył sobie reb Szymszon-Broda tak długo, aż umarł. A kiedy umarł, pochowali go z należnymi honorami. Całe miasto brało udział w jego pogrzebie. Słychać było krzyki:
— Kto umarł?
— Reb Szymszon.
— Który reb Szymszon?
— Reb Szymszon-Broda.
— Aj, aj, to znaczy, że reb Szymszon-Broda odszedł z tego świata? Błogosławiony niech będzie Sędzia Prawdy.
Mieszkańcy Kasrylewki nie tyle żałowali reb Szymszona, ile tego, że ubył im jeszcze jeden Żyd.
Dziwne doprawdy istoty z tych kasrylewskich Żydów. Nie dość, że nigdy nie najedli się do syta, to jeszcze chcieliby, aby nikt z nich nie umarł. Jedyną ich pociechą jest fakt, że na tym świecie wszędzie się umiera. Nawet w Paryżu... Od śmierci nikt nie potrafi się wykupić. Nawet Rotszyld, który chyba jest możniejszy od samej władzy. Kiedy przychodzi pora umierania, człowiek dostaje zaproszenie, aby się pofatygował i udał się tam... I nie ma rady, musi iść.
Ale wróćmy do naszych Meirów i Sznejurów. Jak długo żył ich ojciec, reb Szymszon-Broda, Meir i Sznejur stanowili jedną nierozerwalną duchową całość. Po jego śmierci bracia stali się swoimi przeciwnikami. Ogień i woda. Jeden był gotów napaść na drugiego, gotów dorwać się do jego brody i wyrwać z niej wszystkie włosy. Interesuje was, dlaczego? Spróbujcie przez chwilę sami odgadnąć, dlaczego synowie już w dzień po śmierci ojca zaczynają się kłócić. Chodzi po prostu o spadek.
Jest prawdą, że reb Szymszon nie pozostawił po sobie ani pól, ani lasów, ani posiadłości, ani domów, ani też żywej gotówki. O biżuterii, srebrach i wartościowych przedmiotach domowego użytku też nie mogło być mowy. Nie dlatego, że był skąpy, albo miał zły charakter. Nie pozostawił, bo nie miał. Ale z tego nie wyciągajcie zbyt pochopnie wniosku, że reb Szymszon niczego dzieciom nie pozostawił. Przeciwnie, zostawił po sobie majątek. Coś takiego, co równe jest pieniądzom, bo w każdej chwili można to coś zamienić na pieniądze. Można to zastawić, można odnająć, można też sprzedać. Tym czymś było „miasto”, czyli honorowe miejsce przy wschodniej ścianie w bożnicy. Pod względem znaczenia było ono drugie, po „mieście” rabina Juzipla. Drugie w kolejności od Arki Przymierza381. Prawda, że mędrcy z Kasrylewki ukuli w swoim czasie porzekadło „lepsza własna wieś poza bożnicą, niż »miasto« wewnątrz bożnicy”. Przy bożej pomocy, jeśli człowiek ma własne „miasto” przy wschodniej ścianie bożnicy, to też można mu pozazdrościć. W każdym razie lepsze to „miasto” niż nic!
Słowem, po reb Szymszonie pozostała „posiadłość”, czyli własne „miasto” w starej kasrylewskiej bożnicy. Zostawiając je reb Szymszon zapomniał o pewnej drobnostce. Nie spisał testamentu i teraz niewiadomym było, komu „miasto” przypadło w spadku.
Szymszon, oby mi wybaczył, widocznie nie spodziewał się śmierci. Całkiem chyba zapomniał, że anioł śmierci stoi za plecami każdego człowieka i pilnuje jego kroków. Gdyby o tym nie zapomniał, sporządziłby testament, albo orzekł w obecności świadków, komu z obu rywali zostawia swój majątek.
Co, myślicie, się stało? W pierwszą sobotę po trzydziestu dniach żałoby wybuchła między braćmi wielka sprzeczka. Meir twierdził, że według prawa „miasto” ojca jemu się należy. On jest bowiem starszy. Sznejur zaś ze swojej strony wysunął dwa argumenty: po pierwsze, nie wiadomo, kto z nich jest starszy. Na podstawie słów matki zostali po urodzeniu zamienieni. Wynikałoby z tego, że on, Sznejur, jest właściwie Meirem, a Meir Sznejurem. Po drugie Meir jest zięciem miejscowego nagida, czyli bogacza, który również jest w posiadaniu „miasta” przy wschodniej ścianie. Teść nie ma syna i jeśli, oby po stu dwudziestu latach, jak Bóg tak zechce, umrze, to „miasto” przejdzie w ręce Meira. Wtedy okaże się, że Meir ma dwa „miasta” przy wschodniej ścianie, a Sznejur nie posiada nawet pół „miasta”. Powstaje zatem pytanie: gdzie tu sprawiedliwość? Gdzie tu ludzkie uczucia?
Usłyszawszy taki argument, teść Meira włączył się do sporu. Był to bogacz całkiem świeżej daty. Z błyskiem w oczach krzyknął:
— A to ci bezczelność! Nie mam nawet pełnych czterdziestu lat i mam zamiar sobie jeszcze długo pożyć, a oni już dzielą się moim majątkiem. A skąd wiecie, że nie będę jeszcze miał syna? Może ja nie, ale moja żona, która jest młodsza, może jeszcze urodzić chłopca. I to nie jednego, ale kilku! Bezczelny łobuz!
Do sporu braci musieli się więc wtrącić mieszkańcy miasta. Zależało im na tym, aby spór załatwić w sposób polubowny, cichy i spokojny. Po naradzie orzekli, że należy wycenić „miasto”, a potem ten z braci, który otrzyma je, wypłaci drugiemu odszkodowanie. Zdawałoby się, że takie orzeczenie jest jak najbardziej sprawiedliwe. Tak, czy nie? Szkopuł jednak był w tym, że żaden z braci nie chciał nawet słyszeć o odszkodowaniu. Okazało się, że nie chodzi im o pieniądze. Pieniądze to głupstwo. W grę wchodził upór, chęć robienia drugiemu na złość.
— Dlaczego ty masz siedzieć na miejscu ojca, a nie ja? — pytali się nawzajem bracia.
Tu już chodziło nie tyle o siebie, ile o przeciwnika. Postępowali zgodnie z zasadą: „sam nie zjem, a drugiemu nie dam”. Znamy przecież powiedzonko: „I tobie i mnie, czyli ni mnie, ni tobie...”. No i bracia robili sobie na złość. Nie o byle co im przecież chodziło. Chodziło im o to, kto kogo pokona.
W pierwszą sobotę Meir przyszedł do bożnicy wcześniej niż zwykle i zajął „miasto” ojca. Sznejur zaś przez cały czas trwania modłów stał na nogach. W drugą sobotę Sznejur wyprzedził brata i zajął miejsce ojca. Meirowi nie pozostało nic innego jak tylko modlić się na stojąco. Trzeciej soboty Meir urwał się z domu całkiem raniutko i w te pędy pobiegł do bożnicy. Zajął miejsce ojca i nakrył tałesem382 głowę, jakby chciał przez to powiedzieć: „No, i zrób mi coś!”. Następnej więc soboty Sznejur obudził się skoro świt i galopem popędził do bożnicy. Zasiadł na miejscu ojca, nakrył głowę tałesem, jakby chciał przez to powiedzieć: „Możesz do mnie pisać na Berdyczów383!”. Meir wyciągnął z tego odpowiedni wniosek, bo w następną sobotę zerwał się przed świtem i zajął miejsce ojca. I tak trwało to w kółko, aż do pewnej soboty, a była to Wielka Sobota, gdy obaj bracia przybyli do bożnicy jednocześnie. Było jeszcze ciemno, kiedy stanęli przed zamkniętymi jej drzwiami. Nie odzywając się, popatrzyli na siebie oczami prawdziwych zbójów. Widać było, że gotowi są skoczyć sobie do oczu. Stali naprzeciw siebie, jak dwa szykujące się do skoku oszalałe koguty. Tak chyba stali kiedyś w polu pierwsi na świecie przeciwnicy — biblijni Kain i Abel.
CI oto widzimy, jak przed drzwiami bożnicy stoją zapiekli w gniewie dwaj bracia, Meir i Sznejur. Proszę jednak nie zapominać, że obaj pochodzą z dobrego domu, są, jak to się mówi, dobrze wychowanymi młodzieńcami, a nie jakimiś tam, nie przymierzając, skorymi do rękoczynów gojami. Obaj czekają na szamesa384 Azriela, który wnet przyjdzie i otworzy drzwi bożnicy. Wtedy dopiero okaże się, kto z nich jest szybszy i jako pierwszy zajmie „miasto” ojca. Czekają więc. Minęło dziesięć minut, a im wydaje się, że to wieki. I oto nareszcie pojawia się szames Azriel z kluczem w ręku. Nie może się jednak dobrać z kluczem do zamka, bo jeden z braci trzyma prawą nogę przy drzwiach, a drugi lewą. I żaden z nich nie chce ustąpić. Azriel zażywa tabaki i próbuje ich mitygować385. Jest to Żyd o potężnej kołtuniastej brodzie.
— No, i co z tego będzie? Jeśli będziecie tu tak uparcie sterczeć jak te dwa capy, nie dam rady otworzyć drzwi. Przez was bożnica może być zamknięta przez cały dzień. Powiedzcie sami, czy ma to jakiś sens?
Słowa szamesa odniosły chyba skutek, bo obaj bracia cofnęli się o krok. Jeden do tyłu na prawo, a drugi do tyłu na lewo. Powstało wolne przejście. Azriel wsadził klucz do zamka, odsunął zasuwę i drzwi stanęły otworem. W tej samej chwili obaj bracia gwałtownie ruszyli do przodu.
— Ostrożnie! Powoli! Jeszcze zwalicie na ziemię spokojnego Żyda!
I nim Azriel zdążył dokończyć zdanie, już leżał pod ich nogami. Nie swoim głosem zawołał:
— Uważajcie, jeszcze stratujecie Żyda, ojca dzieci!
Bracia jednak nie przywiązywali żadnej wagi do jego słów. W głowie mieli tylko „miasto”, honorowe miejsce ojca w bożnicy. Obaj rzucili się w kierunku wschodniej ściany. Wielkimi susami przeskoczyli ławki i pulpity i jednocześnie dopadli „miasta”. Obaj usiedli, podparłszy się plecami o ścianę, a nogami o podłogę. Jeden złapał drugiego za brodę i zgrzytając zębami warknęli:
— Prędzej dostaniesz cholery, nim będziesz siedział na tym miejscu.
Tymczasem szames Azriel podniósł się, wyprostował kości i podszedł do braci. Obaj leżeli na podłodze i ciągnęli się za brody. Szames Azriel zaczął z nimi po dobremu:
— Fe, moglibyście się wstydzić! Dwaj bracia bliźniacy, synowie jednych rodziców, wyrywają sobie nawzajem włosy z brody. I to gdzie? W Świętym Przybytku! A fe!
Zaraz jednak Azriel spostrzegł się, że jego słowa są rzucane na wiatr. Gorzej! Jego morały działały jak oliwa dolewana do ognia. Obaj bracia tak się dali porwać furii, że w ręku jednego i drugiego znalazły się całe garście włosów z brody przeciwnika. Czarne Meira w rękach Sznejura i rude Sznejura w rękach Meira. Policzki obu pokryły się siniakami, a jednemu z nich krew pociekła z nosa.
Dopóki w grę wchodziły tylko brody, policzki, ciosy i szturchańce, Azriel mógł jeszcze starać się przemawiać im do rozsądku, mógł im prawić morały, ale kiedy zobaczył krew, nie wytrzymał. Krew, jeśli nawet tylko z nosa, zalatuje już czymś złym i brzydkim. Nie przystoi to Żydowi. Tfu! I nie zastanawiając się skoczył do przedsionka bożnicy, nabrał wody do wiadra i oblał obu zwaśnionych braci.
Od kiedy świat jest światem, zimna woda jest najlepszym środkiem na doprowadzenie człowieka do przytomności. Człowiek może płonąć gniewem, może być rozsadzany przez złość, ale wystarczy jeden kubeł zimnej wody, aby oprzytomniał. Zimna woda ostudza namiętność, odświeża rozsądek i przywraca zdolność logicznego myślenia.
I zimna kąpiel zaaplikowana przez Azriela odniosła skutek. Bracia, jakby obudzeni z koszmarnego snu, natychmiast oprzytomnieli. Spojrzeli sobie w oczy i zawstydzili się. Tak samo, jak kiedyś w raju Adam i Ewa, którzy skosztowali owocu z zakazanego drzewa wiadomości, i nagle zauważyli, że są nadzy. Tejże soboty, wieczorem, po hawdale386 udali się w towarzystwie wielu Żydów do rabina Juzipla. Postanowili oddać sprawę w jego ręce i pod sąd ludzki.
DGdyby Kasrylewka nie była zabitym zakątkiem oderwanym od wielkiego świata i gdyby w niej na przykład wychodziły gazety, czasopisma lub ilustrowane magazyny, to by świat z całą pewnością miał wiele do czynienia z reb Juziplem. Wszystkie bowiem czasopisma pisałyby o jego
Uwagi (0)