Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Czy można śmiać się z własnej biedy? Że jest to możliwe, potwierdza zarówno Szolem Alejchem, jak i mieszkańcy wymyślonej przez niego Kasrylewki, fikcyjnego miasteczka żydowskiego w zaborze rosyjskim. Są to ludzie, którzy mimo ubóstwa wszystko byliby w stanie oddać za cięte słówko, celną ripostę czy wymyślenie efektownego przysłowia.
Humor ten nie przekreśla jednak ani życiowej zaradności, ani innych zalet charakteru. Pojawiający się w wielu opowiadaniach lokalny mędrzec, reb Juzipl, jest oczywiście równie śmieszny, co pozostali mieszkańcy miasteczka, ale nie przestaje być z tego powodu mędrcem ani nie traci godności.
Jak zaś dalece Żydzi potrafią śmiać się z siebie, o tym najlepiej świadczy opowiadanie żartujące ni mniej, ni więcej tylko ze strachu przed pogromem.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
— Dlaczego? Co za bandytyzm! I za co? Za nic! Gorzej niż w Sodomie!
Strzał wymierzony w adwokata Dreyfusa wzburzył umysły mieszkańców Kasrylewki. Kula wystrzelona z paryskiego rewolweru ugodziła w ich serca. To do nich strzelał zamachowiec.
— Boże, władco świata — szeptali w błagalnej modlitwie — spraw, a Ty jeśli chcesz, to potrafisz, aby adwokat został przy życiu.
I Bóg sprawił cud, i adwokat został przy życiu.
A kiedy nadszedł ostatni dzień procesu, Kasrylewkę ogarnęła gorączka. Ludzie miotali się jak w febrze. Chętnie zapadliby w całodobowy sen, aby obudziwszy się z rana móc się dowiedzieć, że za pomocą Boga Dreyfus został już wypuszczony na wolność! A tu, jak na złość, nikt nie mógł zmrużyć oka. Przewracali się z boku na bok na swoich posłaniach. Toczyli nieustające boje z kasrylewskimi pluskwami i niecierpliwie wypatrywali brzasku dnia.
A kiedy się rozwidniło, natychmiast pospieszyli na pocztę. Ta jednak była jeszcze zamknięta. Wiodąca do niej brama też. Powoli rósł tłum wokół poczty. Wkrótce cała ulica wypełniona była po brzegi. Żydzi nie stali w miejscu. Chodzili tam i z powrotem. Ziewali, podkręcali pejsy339 i po cichu śpiewali: Alleluja340!
Kiedy stróż Jarema otworzył bramę, wszyscy ruszyli hurmem. Jarema wściekł się i nie omieszkał dać im do zrozumienia, że on jest tu gospodarzem. Otworzył gębę i obsypując ich gradem obelżywych słów, przepędził. Znalazłszy się znowu za bramą, postanowili czekać na przybycie Zajdla. Kiedy ten wreszcie przyszedł, odebrał swoją gazetę i przeczytał im najświeższą wiadomość o wymierzonym w Paryżu „pięknym wyroku” na Dreyfusa, powstał taki lament i taki krzyk, że o mało nie pękły niebiosa. Krzyk ten nie był wymierzony ani w sędziów, którzy wydali zły wyrok, ani w generałów, którzy złożyli fałszywe przysięgi, ani we „francuzików”, którzy tak nieładnie się zachowali, ale w Zajdla. Jednym głosem krzyczeli:
— Nie może tak być! Nie może być takiego wyroku na świecie! Przecież Niebo i Ziemia przysięgły, że Prawda, jak oliwa, musi zawsze wypłynąć na wierzch. Co nam tu będziesz opowiadał bajeczki!
— Osły — odpowiada im biedny Zajdel i podsunąwszy im pod nos gazetę niemal krzyczy: — Zobaczcie, co tu jest napisane!
— Gazeta, chabeta — krzyczą kasrylewianie. — Jeśli nawet staniesz tak, że jedną nogą sięgniesz nieba, a drugą ziemi, to i tak ci nie uwierzymy. Tak nie może być. Nijak nie może być!
I co? Kto miał rację?
Już dawno nie było w Kasrylewce tak pięknego i ciepłego święta Purim341. Rano puścił lód, a zaraz potem stopniał śnieg. Słońce świeciło. Wiał leniwy wiaterek. Głupiemu cielęciu wydało się, że już nadeszła wiosna, więc zadarło ogon, opuściło pysk i rozmeczało się niezbyt głośnym „me”. Z góry na dół wiły się po ulicach potoki, unoszące napotkane po drodze źdźbła słomy, drewienka i strzępki papieru. Dobrze, że nikt jeszcze nie zdążył zaopatrzyć się w macę342, bo można by było mniemać, że to nie Purim, ale przeddzień Pesach343.
W samym środku miasta, tam, gdzie najobficiej rozlało się błoto, spotkały się dwie dziewczyny o tym samym imieniu Nechama. Jedna czarna, krzepka, o gęstych brwiach i krótkim nosie, druga jasna, chorowita, rudowłosa, ze spiczastym ostrym nosem. Jedna bosa z grubymi, ciemnymi łydkami, druga jakby w bucikach, ale takich, co mają otwarte „gęby”, stale proszące o „jedzenie”. Nie ma co, ładne buciki. Przy każdym stąpnięciu zaczynają „gdakać”, a ledwie trzymająca się podeszwa przy mocniejszym kroku piszczy i kwiczy. Po takim chodzeniu po błocie buty te ważą ponad pud344. Lepiej więc już chodzić boso. Obie nasze Nechamy roznoszą właśnie purimowe szalech-monesy345. Noszą brytfanny przykryte białymi serwetkami. Spotkawszy się w środku miasta zatrzymują się:
— O, Nechama!
— O! Nechama!
— Dokąd idziesz Nechamo!
— Co znaczy, dokąd idę? Niosę szalech-mones.
— Do kogo?
— Właśnie do was. A ty dokąd się spieszysz!
— Co znaczy dokąd? Przecież widzisz, że niosę szalech-mones.
— Do kogo niesiesz szalech-mones?
— Właśnie do was!
— To ci heca!
— Czysta komedia!
— Pokaż mi swój szalech-mones, Nechamo!
— Pokaż ty swój!
Obie dziewczyny rozejrzały się za jakimś miejscem, na którym mogłyby trochę usiąść i pogadać. Z Bożą pomocą szybko takie miejsce znalazły. Tuż przy domu zajezdnym tkwił w ziemi klocek. Z trudem przebrnęły przez lepkie, gliniaste błoto i usiadły na klocku. Brytfanny położyły sobie na kolana, odsłoniły serwety i dokładnie obejrzały szalech-monesy.
Pierwsza pokazała swój szalech-mones ruda Nechama, która służyła u Zeldy, żony reb346 Josiego. Jej wynagrodzenie za całą zimę wynosiło pięć i pół karbowańca. Do tego dostawała od swojej gospodyni suknię i obuwie. Możecie sobie wyobrazić, jakie to było obuwie i jaka suknia. Jeśli chodzi o suknię, to aczkolwiek wielce połatana, mogła jeszcze uchodzić za sukienkę, ale buciki dostała męskie. Kiedyś nosił je syn Josiego, Menasze, który miał nogi wielkości dzieży i w dodatku zwykł był wykrzywiać obcasy. Słowem, buciki „jak ta lala”.
szalech-mones rudej Nechamy składał się z pięknego, dużego haman-taszu — trójkątnego ciasta nadzianego makiem — i dwóch „poduszeczek”, jednej otwartej, z miodowymi łazankami i drugiej, zawierającej słodkie ciasto cukrowe z tkwiącą pośrodku rodzynką, czworokątny spory kawałek tortu, kawałek świętojańskiego chleba, dwie królewskie chałki i duży kawałek żytniego ciasta, które w tym roku Zeldzie wyjątkowo się udało. Ale czy to mąka nie była dobra, czy też miód nie był bardzo czysty, a może ciasto niedobrze się wypiekło, czy też niedobrze go wymieszano, fakt, że wyglądało jak gęsta puchowa poduszka.
Obejrzawszy szalech-mones rudej Nechamy, nasza czarna Nechama zdjęła serwetkę i pokazała swój. Ona była służącą u Złaty, żony reb Ajzyka. Za całą zimę otrzymywała sześć karbowańców, bez odzienia i butów. Z otrzymanej pensji miała się sama ubierać. Dlatego też chodziła boso, a Złata nie skąpiła jej najgorszych przekleństw.
— Jak ta dziewka może przez całą zimę paradować na bosaka? Chcesz do diabła widocznie się przeziębić!
Nechama jednak nie zważała na jej słowa. Słuchała ich tak, jak Haman słucha grzechotek w święto Purim347. Zbierała pieniądze na Pesach. Wtedy, jak Bóg da, sprawi sobie za zaoszczędzone pieniądze parę pantofelków na wysokich obcasach i sycową348 sukienkę. Szewc Kopel, który ubiega się o jej rękę, pęknie z zachwytu.
Jej szalech-mones składał się z dużego kawałka strucla, dwóch dużych słodkich ciast, miodownika, dwóch czarnych błyszczących makowników, nafaszerowanych dobrze wysmażonymi w miodzie orzechami. Oprócz tego uśmiechała się w brytfannie żółta, mile pachnąca pomarańcza.
— Wiesz, Nechamo, co ci powiem? Twój szalech-mones jest ładniejszy od mojego — powiada ruda Nechama w formie komplementu.
— Gdzie tam — odpowiada czarna Nechama — twój też nie jest zły. — I mówiąc to, dotyka palcem haman-taszu.
— To ci haman-tasz — Czarna Nechama aż się oblizuje z zachwytu. — To się nazywa prawdziwy haman-tasz. Powiem ci prawdę. Szkoda go dać tej mojej gospodyni. Oby jej pryszcz wyrósł na twarzy. Boże mój jedyny. Posłuchaj mnie, Nechamo, jeszcze dzisiaj nic nie miałam w ustach i chętnie bym spróbowała tego haman-taszu. Choćby malutkiego kawałeczka.
— A ja, myślisz, jadłam dzisiaj? Oby moi gospodarze tak jedli przez całe życie — mówiąc to ruda Nechama rozgląda się ostrożnie na wszystkie strony. — Weź, Nechamo, i podziel go na dwie części. Pokrzepimy się. Gdzie to jest napisane, że szalech-mones musi się składać z haman-taszu? Oto na przykład twój szalech-mones nie zawiera go.
— Obym taki dobry rok miała, jak ty masz rację!
Czarna Nechama przy tych słowach pokroiła haman-tasz na dwie równe części. Jedną dla siebie i drugą dla rudej Nechamy.
— Wiesz, co ci powiem? Ten haman-tasz ma smak raju. Doprawdy! Jedyna jego wada to to, że już go nie ma. Za twój haman-tasz należy ci się Nechamo kawałek ciasta z mego szalech-monesu. Należy nam się za drogę. Niech moja gospodyni ma o jeden kawałek ciasta mniej, ale za to o jeden pryszcz więcej na twarzy. Ile wyobrażasz sobie zarobiłam od świtu do teraz? Zgadnij! Wszystkiego jeden złoty i dwa grosze. A ile ty, duszyczko moja, zarobiłaś?
— Ja nawet tego nie zarobiłam, oby im czyrak wyrósł na języku — powiada ruda Nechama i jak tucząca się gęś pochłania cały kawałek ciasta. — Obym za cały dzień zarobiła chociaż jedną złotówkę!
— Ładne mi paniusie. Obie mogłyby się bez niczyjej szkody zapaść pod ziemię! — powiada czarna Nechama i oblizuje wargi po zjedzeniu ciasta. — Przychodzę ja do Chiny, żony celnika, i przynoszę jej szalech-mones. Ta odbiera go i zaczyna grzebać w swoich kieszeniach. Grzebie i grzebie, a na koniec powiada, żebym przyszła później. Oby do niej śmierć przyszła.
— Zupełnie tak samo miałam z Kajlą, żoną reb Arona — powiada ruda Nechama. — Przynoszę jej szalech-mones, a ona za drogę daje mi cukierka. Oby Bóg dał jej nową duszę!
— Tę starą należałoby rzucić psom na pożarcie — powiada czarna Necham i sięga po jedno ze słodkich ciasteczek z szalech-monesu Złaty. Dzieli je na dwie części i jedną daje koleżance.
— Weź, jedz kochanie. Oby robaki zjadły te paniusie. Nie będę się przejmowała, jeżeli jedna gospodyni dostanie o jedno ciastko mniej.
— Oj nieszczęście! Biada mi! Popatrz! — krzyczy ruda Nechama. Załamuje ręce i biadoli: — Zobacz, kochanie, co mi pozostało z całego szalech-monesu!
— Głupia babo, nie bój się. Kto im powie, ile i co było w szalech-monesie. Dzisiaj przez cały dzień otrzymują szalech-monesy. Nawet nie zauważą.
I obie Nechamy przykrywają swoje brytfanny serwetkami i rozchodzą się każda w innym kierunku, jakby nic się nie wydarzyło.
Zelda, żona reb Josiego, kobieta dość urodziwa, o ładnej okrągłej twarzy, ubrana w czerwony, upstrzony białymi grochami jedwabny fartuszek, ustawiła w należytym porządku te szalech-monesy, które otrzymała i te, które miała wysłać.
Reb Josie-fujara (takie przezwisko nadała mu Kasrylewka) leżał na kanapie i chrapał. Menasze, osiemnastoletni młodzieniec o czerwonych policzkach, ubrany w błyszczącą pelerynę, uwijał się wokół matki i łakomie podkradał coraz to inny kawałek ciasta, miodownik i łazanki. Tak się objadał tymi słodyczami, że aż zęby mu sczerniały, a w brzuchu burczało. Zelda nie wytrzymuje i co chwila upomina go:
— Menasze, może już wystarczy?
— Wystarczy, wystarczy! — zgadza się Menasze, ale zaraz potem wpycha do ust coraz to nowy kawałek. — To już ostatni kawałek — zapewnia matkę i językiem wyciera wargi.
— Wesołego święta! Moja pani przysyła wam szalech-mones — powiada czarna Nechama do Zeldy i podaje jej przykrytą serwetką brytfannę.
— U kogo służysz — pyta Zelda i z radosnym uśmiechem na twarzy odbiera z rąk Nechamy prezent.
— U Złaty, żony reb Ajzyka Bał-brysnika — odpowiada Nechama i czeka, aż Złata wyjmie szalech-mones i zwróci brytfannę. Zelda jedną ręką sięga do kieszeni, aby wydobyć grosik i zapłacić Nechamie za fatygę, a drugą zdejmuje serwetkę z brytfanny. Patrzy i drętwieje:
— Co to jest? Menasze, rzuć no okiem!
Menasze podchodzi, rzuca okiem i zaraz chwyta się za boki. Ze śmiechu zgina się aż do samej podłogi. Wybuchy śmiechu budzą Josie-fujarę, który z przerażenia omal nie zwala się z kanapy.
— Ha! Co? Co tu się dzieje? Kto tam?
— Popatrz no, Josie, na ten szalech-mones — woła Zelda założywszy ręce na brzuch. Menasze nadal wije się ze śmiechu. Reb Josie-fujara spluwa, obraca się twarzą do ściany i znowu zapada w sen.
Zelda ciska brytfannę w twarz Nechamy i powiada:
— Powiedz tej swojej pani, żeby dożyła następnego roku i lepszego szalech-monesu od tego od nikogo nie dostała!
— Amen i wam tego samego życzę — odpowiada czarna Nechama i zabiera brytfannę.
— Obyś wrosła głową w ziemię! — krzyczy ze złości Zelda. — Bezczelna dziewka! Menasze, co ty na nią powiesz?
Złata, żona reb Ajzyka, kobieta, która co roku rodzi i nie przestaje się leczyć, była już porządnie zmęczona nieustającym przyjmowaniem i wysyłaniem szalech-monesów. Siedzi więc na stołeczku i komenderuje swoim mężem Ajzykiem-brysnikiem (tak go przezywają, bo co roku wyprawia brys349).
— Ajzyku, weź tamten kawałek tortu i połóż go tutaj, a tamten kawałek świętojańskiego chleba z dwoma makownikami zabierz stąd i połóż tam. Ajzyk, podaj mi tamto ciasto na łazanki! Nie to, tylko tamto! Ruszaj się! Widzieliście go? Uczyć go trzeba abecadła! Zupełnie jak małe dziecko! Weź tamto ciasteczko, to, które jest mączne, i połóż je tam. Właśnie tam. A teraz pokrój ten kawałek tortu na dwie części. Za duży jest, Ajzyku! Byłoby grzechem. A wy, bękarty, precz stąd!
Ostatnie słowa kieruje do całej zgrai dzieciaków, które zebrały się wokół niej. Stoją z obnażonymi pępkami i oblizując wargi pożądliwym wzrokiem wpatrują się w te wszystkie słodycze. Starają się ukradkiem podejść matkę od tyłu i na chybcika ściągnąć ze stołu kawałek ciasta. Złata jest czujna i jeśli tylko któregoś przyłapie na gorącym uczynku, nie żałuje mu ani klapsów, ani szturchańców.
— Wesołego święta! Moja pani przysyła wam szalech-mones — powiada ruda Nechama i podaje Złacie przykrytą serwetką brytfannę.
— U kogo służysz? — pyta z przyjaznym uśmiechem na twarzy i sięga po prezent.
— U Zeldy, żony reb Josiego — odpowiada ruda Nemacha i czeka na
Uwagi (0)