Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Czy można śmiać się z własnej biedy? Że jest to możliwe, potwierdza zarówno Szolem Alejchem, jak i mieszkańcy wymyślonej przez niego Kasrylewki, fikcyjnego miasteczka żydowskiego w zaborze rosyjskim. Są to ludzie, którzy mimo ubóstwa wszystko byliby w stanie oddać za cięte słówko, celną ripostę czy wymyślenie efektownego przysłowia.
Humor ten nie przekreśla jednak ani życiowej zaradności, ani innych zalet charakteru. Pojawiający się w wielu opowiadaniach lokalny mędrzec, reb Juzipl, jest oczywiście równie śmieszny, co pozostali mieszkańcy miasteczka, ale nie przestaje być z tego powodu mędrcem ani nie traci godności.
Jak zaś dalece Żydzi potrafią śmiać się z siebie, o tym najlepiej świadczy opowiadanie żartujące ni mniej, ni więcej tylko ze strachu przed pogromem.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
— Ita-Lea przysyła mi dwa strudle, jedną królewską chałę, słodkie ciasto i dwa migdałowe obwarzanki, to ja odsyłam jej jeden strudel, dwie chałki, dwa słodkie ciastka oraz jeden obwarzanek migdałowy. Jenta zaś przyniosła mi babkę, dwa świętojańskie chlebki, dwa strudle i jeden migdał, więc odsyłam jej dwie babki, jeden chlebek świętojański, jeden strudel i dwa migdały.
W taki to przemyślny sposób kasrylewskie domy kombinują i manipulują szałech-monesami. A wszystko ma być tak, jak się należy. Uczciwie, bez ryzyka narażenia się na wstyd. A że mieszkańcy Kasrylewki żyją w zgodzie i przyjaźni, nie dziw, że jest ruch w interesie. Przy roznoszeniu prezentów nie można ograniczyć się tylko do swoich dzieci. Trzeba uciec się do pośrednictwa osób trzecich. Wtedy biedni chłopcy i biedne dziewczęta z Kasrylewki, którzy chcą zarobić, rosną w cenie.
Szczęśliwi są ci rodzice, którzy mają dużo chłopców, a jeszcze lepiej — dziewcząt. W Kasrylewce sporo takich szczęśliwców. Najszczęśliwszymi rodzicami są jednak nasi prządcy złota. Taka duża liczba dzieci, jak u nich, nawet w Kasrylewce uchodzi za rzadkie zjawisko. Ile dokładnie ich mają, nie jestem w stanie powiedzieć. Cudzych dzieci nie wolno liczyć. Niech sobie rosną na zdrowie. Komu przeszkadzają? Zimą leżą na piecu. Jedno na drugim. Zupełnie, jak te robaki. Latem hasają po śmietnikach. Grają w klipę, w berka, albo w grę, która się nazywa „ile kilometrów do was, policzcie sami”. Czasem bawią się w „robienie deszczu”. Wzniecają taki kurz, że robi się ciemno, nie mówiąc już o tym, że można się udusić. Wtedy, rzecz jasna, spadają na sprawców razy, szturchańce i takie przekleństwa, jakich nie znajdziesz w żadnej encyklopedii przekleństw.
— Obyście chodzili o kulach! Obyście siedzieli na pokaleczonych tyłkach! Obyście się tarzali w robactwie!
Kiedy jednak nadchodzi Purim, dziewczęta i chłopcy czują, że i oni są coś warci. I to niemało. Kasrylewska madame, nim zamówi u Rywele szałech-mones, wynajmuje chłopca albo dziewczynkę do ich roznoszenia. I liczne dzieci Rywele, chłopcy i dziewczynki, biegają po ulicach Kasrylewki z prezentami. Na ich policzkach płoną rumieńce. Z czoła leje się pot. W oczach błyskają ognie. Na zabłoconych ulicach mijają się w biegu. Nie mają czasu się zatrzymać, aby obejrzeć, co które z nich roznosi. W biegu porozumiewają się dla nich tylko zrozumiałymi półsłówkami. Postronny człowiek nic z tego nie rozumie:
— Petelele! Dokąd?
— Do Ładcy, tej grubej. A ty krzywa nóżko?
— Do Alterichy z makaronem... Zarobiłeś coś?
— Jeszcze jak! A ty?
— Ja już mam jeden karbowaniec i dwa czterdziestaki, plus jeden złoty i dwanaście groszy. A ty ile masz?
— Nie miałem czasu policzyć, ale boję się, że więcej od ciebie.
— Wytrzyj nos!
— Złam głowę!
I rozchodzą się w dwie różne strony. Mieszkańcy Kasrylewki siedzą już przy zastawionym stole i delektują się purimową ucztą. Śpiewają Szoszanas Jakow370 (Różę Jakuba). Zachwycają się występami aktorów Naftalego, ale jego dzieci jeszcze wciąż ganiają po mieście, roznoszą ostatnie szałech-monesy i zbierają ostatnie grosze. Spotkani po drodze ludzie lubią z nimi pożartować.
— Chłopczyku, podejdź do mnie. Czyj ty jesteś? Czy czasem nie Naftalego?
— Naftalego!
— A setkę chociaż już uzbierałeś? A może trochę mniej?
— Chi, chi, chi!
— Powiedz, nie wstydź się.
— Chi, chi, chi!
I chichocąc, wracają do domu z kieszeniami pełnymi złota. Dom prządców złota!
F. Prządcy złota ucztują w święto PurimMieszkańcy Kasrylewki dawno już odeszli od zastawionego stołu purimowego. Wielu z nich przygotowuje się do snu, a jeszcze więcej chrapie już w najlepsze. Radość z odniesionego triumfu nad nienawistnym wrogiem Izraela — Hamanem — dała im asumpt do wypicia trochę wódki, a po niej, jak wiadomo, śpi się lepiej. Jedna tylko rodzina o tej porze zasiadła dopiero do stołu. Oto leży już na nim pięknie pokrojony kołacz, a biesiadnicy właśnie przystąpili do jedzenia.
Mowa jest oczywiście o rodzinie „prządców złota”. Wszyscy jej członkowie są okrutnie zmęczeni, niemal padają z nóg, ale wszyscy mają wiele do opowiedzenia. Naftali o swoich „aktorach” z purimowskiej gry, którzy dzisiaj dobrze wypadli. Co tam dobrze! Wręcz wspaniale! Wręcz znakomicie! Tylko jedna Waszti miała trochę kłopotów (Waszti grał oczywiście chłopiec). Z tekstem coś mu nie wychodziło.
— Ach, żeby go cholera dotknęła i trzymała aż do połowy święta Pesach371! Ile go się nie uczy, żeby prawidłowo wymawiał „okazał się niesforny wobec Tory372”, a u niego w kółko wychodzi spod nosa „okazał się pokorny wobec kory”. Co za kora? Oby szlag trafił ojca jego teścia! Ale gadaj z brzuchomówcą!
Tak się skarży Naftali, a Rywele ma do opowiedzenia znacznie ciekawsze historie o swoich klientach, którzy targują się z nią o każdy grosz.
— Jedna taka paniusia chciała mi ukraść kilka strucli. Ale u mnie, możecie sobie wyobrazić, taki numer nie przejdzie. „Ile — powiadam do niej — strucli pani odłożyła?” „Cztery” — odpowiada. Ja jej na to: „A ta piąta, to co?” Paniusia oblewa się pąsem, ale nie daje za wygraną: „To ma być strucla?” „A co — odpowiadam — może zegar ścienny?” „A ja sądziłam, że to miodowe ciastko”. „To co — podnoszę ja głos — miodowe ciastko to pies?”
Takie to rzeczy opowiada Rywele, a relacja Noacha, rzecz jasna, obraca się wokół grzechotek.
— Ten rok stał pod znakiem grzechotek. Wszyscy rzucili się na nie ławą. Wczoraj w południe ani jednej już nie miałem. A tu przychodzi ci jeden z drugim i nic, tylko daj mu grzechotki. Powiadam do niego: „Już nie mam więcej. Skończyły się”. A ten mi na to: „Nie wykręcaj się sianem i odpal chociaż dwie”. Tłumaczę mu: „Skąd mam wziąć grzechotki?” Ten znowu swoje: „A gdzie są twoje grzechotki?”
Tu już ojciec nie wytrzymał i przerywa:
— Może wreszcie przestaniecie trajkotać o grzechotkach?
Noach spuszcza głowę i głośno wyciera nos pod stołem. Młodszym dzieciom opowiadanie Noacha się podoba. Teraz przychodzi kolej na nie. One roznosiły po mieście szałech-monesy. Mają co opowiadać. Starczy materiału do samego święta Pesach. Na razie jest jeszcze Purim. Są zmęczone. Trzeba kłaść się spać. I młodzież układa się za piecem do snu. Jak zżęte snopy padają na posłanie i natychmiast zapadają w sen. W słodki sen szczęśliwych ludzi, którzy wrócili z udanego jarmarku.
G. Prządcy złota liczą pieniądzeJest już bardzo późno. Kasrylewka po wielkiej uczcie purimowej pogrążona jest w głębokim śnie. Tylko dwoje ludzi w mieście czuwa. Naftalemu z długimi nogami i Rywele, zwanej Słodką, ani w głowie spanie. Zamknęli drzwi na klucz, zasłonili okna i zabrali się do liczenia zarobionych pieniędzy. Mają zliczyć to, co zarobili sami starsi i to, co zarobiły ich dzieci przy roznoszeniu prezentów. Szczęśliwy to dla rodziny dzień. Liczą, liczą i doliczyć się nie mogą. To on się pomyli, to jej się zdarza pomyłka. Nie dziw, że złoszczą się na siebie.
— Żeby kobieta do dwóch nie potrafiła liczyć!
— Dlaczego więc ty tego nie zrobisz, mistrzu mój w rachunkach?
— Dobrze, licz ty! Lepiej się na tym znasz!
— O, nie! Ty to lepiej zrobisz!
Niech was chwilowa kłótnia małżonków nie przeraża. Nie pora teraz na kłótnię. Teraz trzeba sporządzić dokładny obrachunek. Trzeba obliczyć co można i co należy kupić za zarobione pieniądze. Po pierwsze, buty dla siebie i ubrania dla dzieci. Dla chłopców kapotki, a dla dziewcząt sukienki. A po drugie, co będzie z macą373 na Pesach? To samo ze smalcem? A dzieża barszczu nie jest potrzebna? A worek kartofli? I co się okazuje? Jak by nie mnożyli wydatków, jak by nie wykazywali wzmożonego apetytu na różne rzeczy, jakimi by się nie okazali żarłokami i marnotrawcami, wychodzi wciąż na to, że starczy pieniędzy na wszystko. Na buty dla siebie, na kapotki dla chłopców, na sukienki dla dziewcząt, na macę, na smalec, na barszcz i na worek kartofli. I zaraz też na twarzach małżonków pojawiają się rumieńce. I oczy im płoną. I serca rosną. I czują, że ten stworzony przez Boga świat doprawdy nie jest najgorszy. I gotowi są przysiąc, że ludzie wcale nie są tacy źli. Żydzi im trochę zazdroszczą tych zarobków, nie mogą znieść, aby ktoś miał jeden taki dobry dzień w roku.
— A niech się ta Kasrylewka spali! Miasto samych zazdrośników!
Naftali wyrzuca te gorzkie słowa, ale Rywele staje w obronie miasta:
— Co ty, przecież to biedni ludzie.
— Biedni? U ciebie wszyscy mają jedno imię — „biedni”! To żebracy! Nędzarze! Kasryliki! Biedacy! Golcy! Pętaki! Włóczędzy!
— Oby nam się ich los nie przytrafił — powiada Rywele z przerażeniem w oczach. Strachliwa z niej, bez uroku, kobieta.
I nagle, nie wiadomo skąd, rozlega się na dworze pianie znajomego koguta, tego kantora374 o zardzewiałym od ciągłego śpiewania głosie. Z początku jego głos brzmi nawet nieźle. Jest w nim siła i wigor, ale potem coraz wyraźniej słabnie, aby wreszcie zakończyć na najniższej oktawie i to przerywanej.
— Ku-ku-ry-ku-u!
Ma się wrażenie, że sam zadaje sobie pytanie:
— Stary durniu, czego ryczysz?
I oto na dworze niebo zaczyna błękitnieć. Budzi się dzień.
„Meirowie i Sznejurowie”... Właściwie był tylko jeden Meir i jeden Sznejur. Bracia bliźniacy, tak do siebie podobni, że niemożliwe było odróżnić, który jest który.
Opowiadają, że w okresie niemowlęctwa omal ich nie zamieniono. Może też być, że w istocie do takiej zamiany doszło. A rzecz tak się miała.
Matka bliźniaków, a chcę żebyście to wiedzieli — była kobietą niskiego wzrostu i słabego zdrowia, która bardzo często rodziła. Można powiedzieć, że rodziła i rodziła. Co rok prorok. Długo jednak jej dzieci nie pożyły. Po roku chorób i męczarni umierały. Trwało to tak długo, dopóki nie przestała rodzić. Było już pewne, że koniec z rodzeniem, ale tu zdarzył się cud. Na stare lata Pan Bóg uszczęśliwił ją, i to dwójką naraz. O karmieniu piersią mowy być nie mogło. Zmuszona więc była wynająć mamkę. Co bowiem innego miała do wyboru? Kasrylewski Żyd, choćby najbiedniejszy, nie wyrzuci dziecka na ulicę i nie odda go w cudze ręce, chyba że chodzi o sierotę.
Sznejura powierzyła mamce, a Meirem zajęła się sama. (Sznejur był o pół godziny starszy). A że mamka, oby wam się to nie przytrafiło, również była słabowita, to zarówno Meir, jak i Sznejur niewiele mleka z piersi karmicielek się napili. Toteż obaj byli nieustannie głodni i dniem i nocą ciągle się wydzierali.
Pewnego dnia, podczas kąpania dzieci we wspólnej balii, zaszedł taki wypadek. Rozebrane do naga dzieci siedziały w balii pełnej gorącej wody. Ciałka maluchów przybrały czerwoną barwę i nadęły się jak balony. Odczuwały widocznie ogromną rozkosz z kąpieli, wiadomo bowiem, że prawdziwy Żyd przepada za kąpielą. Obie karmicielki stały nad balią i wciąż dolewały świeżej, ciepłej wody. Dzieci z wielkiej uciechy radośnie piszczały i machały rączkami i nóżkami, zupełnie jak małe żuczki przewrócone brzuchami do góry. Po wykąpaniu dzieci, kobiety zawinęły je w jedno prześcieradło i położyły do jednego łóżka, aby wyschły. Kiedy wyjęły je z prześcieradła i chciały ubrać w koszulki, nijak nie mogły poznać, który z nich Meir, a który Sznejur. I rozgorzał spór.
— Popatrz tylko — mogłabym przysiąc, że ten to Meir, a tamten to Sznejur.
— Co mi tam pleciesz? Właśnie ten jest Sznejur, a tamten Meir. Czy pani tego nie widzi?
— Oby wszystkie moje koszmarne sny na tobie się skupiły. Czyś ty głupia, czy wariatka?
— Ach, Boże jedyny! Czy pani nie widzi, który to Meir, a który Sznejur? Przecież ma pani dwoje oczu!
— Też mi odkrycie! Jasne, że mam dwoje, a nie troje oczu!
Jednym słowem, jedna wskazuje na Meira, że to Sznejur, a druga na odwrót. Ale mężczyźni, jak przystało na mężczyzn, znaleźli na to radę.
— Wiecie co? Spróbujcie maluchom podać pierś do ssania. Wtedy się przekonamy. Ten, który będzie ssał pierś matki, potwierdzi tym samym, że jest Meirem. Ten zaś, który ssał będzie mleko z piersi mamki, będzie niewątpliwie Sznejurem. Proste, co?
Jako poradzili, tak i zrobili. I kiedy tylko przystawiono dzieci do piersi kobiet, te, jak wygłodniałe po wielkim poście pijawki, cmoknęły wargami, dygnęły nóżkami i warczały niczym szczeniaki.
— Oto jeden z boskich cudów. Jakże mądrze urządził Bóg ten świat!
Mężczyźni, mówiąc to, mieli łzy w oczach. Dla samej jednak ciekawości postanowili zmienić dzieciom piersi do ssania. I kiedy Sznejura przystawili do piersi, którą przedtem ssał Meir, a tego drugiego do piersi, którą przed chwilą ssał jego brat, to co się okazało? Zapewne myślicie, że nie zechcieli ssać? Nic podobnego, jeszcze jak ssali!
Od tej chwili zrezygnowano z prób ustalenia, kto jest kim. Przestano rozróżniać dzieci i odtąd nazywano każdego z braci albo Meir-Sznejur, albo Sznejur-Meir. Potocznie mówiono o nich w liczbie mnogiej — Meirowie-Sznejurowie. Jakby było dwóch Meirów i dwóch Sznejurów. Nieraz bywało w chederze375, że zamiast Meira rózgi otrzymywał Sznejur, albo Meir dostawał pasem od rebego376 zamiast Sznejura. I aby żaden z nich nie miał żalu za niesprawiedliwe bicie, rebe wpadł na pomysł. (Tam gdzie Tora377, tam i mądrość).
— Wiecie co, chłopcy — powiedział rebe — kładźcie się obaj. Teraz żaden z was nie będzie miał żalu, ani zazdrości. Nie będzie gadania: „mnie bił, ciebie bił”. Wszystko zostanie w rodzinie...
Dopiero kiedy stuknął im trzynasty rok życia, mieli już za sobą bar-mycwę378, byli odpowiedzialni za własne czyny i stanęli na własnych nogach, uwidoczniła się między nimi różnica.
Uwagi (0)