Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖
Poruszająca nowela Elizy Orzeszkowej, w której autorka przedstawia smutny los sieroty, szukającej miłości wśród mieszkańców ubogiej dzielnicy dziewiętnastowiecznego Grodna.
Juliankę znaleziono jako kilkudniowe niemowlę porzucone na ulicy. Dziewczynka tuła się od domu do domu. I kiedy już wydawałoby się, że odnalazła szczęście, a upragniony dom i rodzina są w zasięgu ręki, ludzka życzliwość, przyjaźń i akceptacja znów okazują się być ułudą. W tle losów Julianki Orzeszkowa nakreśla obraz ówczesnej sytuacji kobiet biednych, porzuconych, pozbawionych edukacji, po raz kolejny udowadniając społeczne zaangażowanie swojej twórczości.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Umilkła i rzuciła dokoła siebie bardziéj niż kiedy zmieszane spojrzenia. Złotka milczała chwilę i trzęsła starą głową swą, jak zwykle bywało, gdy zastanawiała się nad czémś smutném, lub zagadkowém. Utopiła potém pojętne i bystre, choć starością omglone, oczy, w twarzy stojącéj przed nią kobiety i zwolna zapytała:
— No! a co z dzieckiem będzie?
Tym razem, panna Janina była widać tak zamyśloną, czy zrozpaczoną, że nie zawołała, jak zwykle: a cóż mnie to dziecko obchodzić może? Owszem, splatając ręce i opierając je o stół, osłupiałym wzrokiem patrzała przed siebie i głucho powtórzyła:
— Co z dzieckiem będzie?
— Dlaczego panna nie postara się przynajmniéj o co dla dziecka tego?
— A jak? gdzie? u kogo starać się mogę! — wybuchnęła kobieta. — Alboż ja tu mam znajomości jakie, stosunki... prosiłam, kogo mogłam... nikt nie chciał... zresztą i prosić ja bardzo nie mogę, bo ludzie zaraz-by... Ochronka jedna w całém mieście, pełniuteńka zawsze... a żeby w niéj miejsce i było, czy-bym ja ją wprosiła do niéj... Sama jestem, uboga, bez protekcyi, ni środków jakich... O! Boże mój! Boże! Boże!
Głos jéj podnosił się coraz i nabierał jękliwych tonów. Bladą była, jak chusta.
Złotka patrzała, głową trzęsła, myślała. Po chwili obejrzała się po sklepie, a widząc, że jest sam-na sam z guwernantką, zniżonym głosem zapytała:
— A czemu panna nie dasz znać o wszystkiém jemu? Może-by on dopomógł, poratował?
Twarz panny Janiny z bladéj stała się nagle szkarłatną.
— Kogo ja mam uwiadomić? kto-by mi dopomógł? — mówiła gwałtownie.
Wklęsłe usta staréj żydówki wygięły się w uśmiech dziwny, litośny i pogardliwy nieco.
— No — zaczęła zwolna — jeżeli panna nie wiész, to ja o tém już mówić nie będę. Ja tylko jeszcze powiedziéć muszę...
Podniosła w górę pomarszczony palec swój i, kołysząc zwolna głową, dokończyła:
— Ja tylko to jeszcze powiem: wstyd czasem dobry jest, ale czasem niedobry... On dobry wtedy, kiedy człowieka strzeże od grzechu, ale niedobry, kiedy nie pozwala człowiekowi, ażeby on grzech swój naprawił. I strach taki dobry jest, kiedy on przed Panem Bogiem, ale kiedy przed ludźmi, to on zły... Jak człowiek ciągle wstydzi się i boi się, to co on dobrego zrobić może?
Panna Janina drżéć zaczęła. Była znowu bardzo bladą. Gdy jednak podniosła powieki, w oczach jéj błysnął gniew.
— Ja nie rozumiem o czém kupcowa mówi — rzekła gwałtownie i odeszła.
Wieczora tego, do pokoju guwernantki wsunął się żydek, licho odziany, i grzecznie z razu, potém coraz głośniéj i natarczywiéj, upominał się o dług jakiś. Panna Janina płonęła rumieńcami, mieszała się, prosiła o zwłokę, nakoniec przyrzekła, że dług za parę dni wypłaci. Nazajutrz z rana miała jeszcze rozmowę podobną z kobietą jakąś, która w wielkiéj chustce, zarzuconéj na głowę, weszła do jéj pokoju, grubijańsko rozsiadła się na kanapce, przemawiała do niéj grubym głosem, i patrzała rozzłoszczonemi oczyma.
W kilka godzin potém, panna Janina weszła do sklepiku Złotki. Widoczném było, że zdobywała się na zimną krew i śmiałość, ale przychodziło to jéj z trudnością. Głowę podnosiła, patrzéć usiłowała śmiało i obojętnie, ale usta jéj drżały i oczy nabiegały łzami.
— Moja kupcowo! — rzekła, postępując do stołu, za którym siedziała żydówka — ile ja kupcowéj winna jestem?
Złotka sporządziła szybko mały rachunek i podała go jéj, milcząc:
— Dziś w wieczór zapłacę — rzekła kobieta.
— Czy panna przyjęła już to miejsce?
— Idę właśnie, aby powiedzieć państwu tym, że propozycyą ich przyjmuję. Jutro wyjadę z nimi na wieś...
— Daleko?
— Dwadzieścia ztąd mil podobno.
Złotka milczała. Panna Janina nie miała już powodu żadnego do pozostania, jednak nie odchodziła. Po chwili milczenia zaczęła z cicha:
— Całorocznéj pensyi mojéj zażądać z góry muszę. Połowę jéj wydam na opłacenie długów, a i przyodziać się trochę trzeba, bo dom jest zamożny i wymagać tam będą porządnego ubrania. Jednak, jeżel2 kupcowa pozwoli, ja kupcowéj zostawię trochę pieniędzy... dla małéj...
Złotka ręką niechętnie skinęła.
— A co jéj z tych pieniędzy — rzekła. — Ile tam panna zostawić możesz? Będę jéj za nie jedzenie dawać, póki wystarczy... a potém co?
— Cóż ja więcéj mogę? — szepnęła kobieta — wszak wrócę kiedyś... jak tylko uzbieram sobie trochę, zaraz wrócę... Tymczasem... moja kupcowo... starą jesteś kobietą i uczciwą... dzieci i wnuki masz...
Umilkła, i ze splecionemi, jak do modlitwy, dłońmi, patrzała w twarz żydówki.
— A co ja mogę? — zapytała Złotka, ramionami wzruszając — ja nad nią litość mam, ale żydówką jestem, a to chrześcijańskie dziecko... Do siebie jéj wziąć nie mogę... to co ja dla niéj zrobię?
— Spójrzéć, nakarmić czasem, napomniéć...
— Nu, nu! — odrzekła Złotka z giestem przywalającym.
Panna Janina poszła na miasto i długo nie wracała, gdy zaś o zapadającym zmroku wróciła, znalazła w pokoju swym niecierpliwie oczekującą jéj Juliankę. Ze sposobu, w jaki dziewczynka rozpostarła ramiona swe i poskoczyła ku wchodzącéj, ze srebrnego, radośnego wykrzyku jéj i pocałunków, któremi okryła jéj ręce, poznać można było, że dziecko to wiedziało już teraz, co to jest — kochać. Prowadząc milczącą kobietę ku kanapce, Julianka szczebiotała. Czy kobieta słuchała szczebiotu dziecka, trudno było odgadnąć. Twarz jéj rysowała się na tle zmroku, jak blada i nieruchoma rzeźba z marmuru; milczała, jak grób. W pokoju robiło się coraz ciemniéj.
— Może lampę zapalić? — szczebiotało dziecię — ja umiem już zapalić lampę.
Zamiast odpowiedzi, kobieta pochyliła się, wzięła dziecko w ramiona i posadziła je na swych kolanach.
— Julianko! — szepnęła.
— Co, pani? — wesoło zapytało dziecię.
— Posłuchaj mnie; mówić ci będę o rzeczach ważnych i smutnych.
Julianka spoważniała i widać było w zmroku, jak błyszczące oczy dziecka wpatrzyły się uważnie w bladą twarz kobiecą.
— Będę ci mówić o twojéj matce — szeptała kobieta.
— O matce? — z akcentem zdziwienia zapytało dziecko.
Kobieta ciężkim, zdławionym szeptem, mówiła daléj:
— Matka twoja jest bardzo nieszczęśliwą kobietą. Złą ona nie jest... owszem, ma ona serce i sumienie niegorsze, jak u kobiet innych... Ale raz w życiu popełniła ona grzech... i potém zwalił się jéj na plecy ciężar tak wielki, że, aby dźwigać go, sił jéj nie stało... Pamiętaj o tém, Julianko, że matka twoja nie jest złą, ani nieczułą, ani nikczemną, ona tylko jest bardzo nieszczęśliwą i bardzo słabą... Pamiętaj o tém i nigdy... nie miéj nienawiści dla matki swéj, ani wyrzekaj na nią... o! nie czyń tego! Żałuj jéj... a jeżeli ludzie źle o niéj mówić będą przed tobą, odpowiedz im: ona chciała jak najlepiéj, ale nie mogła... sił nie miała!...
Dziecko słuchało, na-pół tylko rozumiejąc. Znać jednak było, że szept kobiety, przerywany i westchnieniami nabrzmiały, nastrajał je uroczyście. Po chwili milczenia, wśród którego słychać było tylko ciężki oddech kobiecéj piersi, głos dziecięcy zapytał:
— A gdzież jest moja matka?
Coś, jakby stłumione szybko łkanie, było na pytanie to piérwszą odpowiedzią. Potém kobieta półgłosem, z wolna bardzo, mówić zaczęła:
— Matka twoja jest w jednym kraju takim, gdzie wieczna panuje ciemność... nie świeci tam żadna gwiazda nadziei, a płomień miłości, jeżeli pali się jeszcze, to dlatego tylko, ażeby dręczyć, nie żeby pocieszać... Kraj to ciemny taki, jak najciemniejsza noc, ludzie uciekają z niego często do grobu... ale matka twoja nie miała siły uciekać... i myślała przytém, że, jak ucieknie, to na zawsze już ciebie porzuci... została więc i mieszkała tam ciągle, a z nią razem mieszka żal i wstyd, strach i bieda...
Dziecku na płacz się zbierało.
— A dlaczego... — zaczęło — dlaczego moja matka do tego ciemnego, strasznego kraju poszła?
Po chwili milczenia, kobieta ponuro i z dziwnym, jakby obłąkanym, uśmiechem w głosie, szepnęła:
— Dlatego, że bardzo kochała!
Milczały chwilę obie.
— Pani! — ozwało się dziecko. — Pani! a gdzie mój ojciec?
Głowa kobiety pochyliła się nizko.
— Wielki Boże! — zaszeptała gwałtownie.
Potém, miękko, rzewnie jakoś, wymówiła:
— Niech Bóg mu przebaczy! Przebacz mu! — mówiła daléj, przykładając twarz swą ku twarzy dziecka — i matce swéj, o! matce swéj nadewszystko, przebacz!... i o tém także pamiętaj zawsze, co ci mówiłam, abyś grzeczną była, łagodną dla ludzi, nie brała nigdy nic cudzego... Pamiętaj, że, gdy tylko co złego zrobisz, serce twojéj matki bardzo zaboli, i ciemniéj jeszcze zrobi się w kraju tym, w którym mieszka ona...
— A teraz — dodała po chwili — chodź... pomodlimy się razem...
Wstała, i trzymając dziecko za rękę, poprowadziła je ku oknu. Za oknem ciemno było, deszcz padał i lipy szumiały. W pokoju téż panowała ciemność taka, że zaledwie śród niéj rozróżnić można było zarysy dwóch postaci: kobiecéj i dziecięcéj, klęczących przed oknem.
— Złóż ręce... patrz w niebo... nie widać go teraz, ale ono jest przecie... wiész o tém, że jest tam... za ciemnościami... mów: Ojcze nasz!
— Ojcze nasz! — z cicha powtórzyło dziecko.
— Głośniéj, głośniéj powtórz: Ojcze nasz, któryś jest w niebie!..
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie!... — powtórzyło głośniéj dziecko, i zaczęło mówić daléj — przyjdź królestwo...
— Nie! nie! — zawołała kobieta — nachyl się aż do saméj ziemi, mów, wołaj, powtarzaj za mną: zlituj się nad nami!
Julianka, tknięta dźwiękiem jéj głosu, zaszlochała z cicha, potém, w ciemności głębokiéj, z ogromném łkaniem wybuchnął wykrzyk dwóch głosów:
— Zlituj się nad nami!
I powtarzał się wiele, wiele razy, aż utonął w długiem, coraz cichszym, płaczu.
*
W parę dni potém, Julianka stała w progu starego gmachu, z opuszczonemi rękoma, i sztywnym wzrokiem wodziła dokoła dziedzińca. Miała ona na sobie odzież dość całą jeszcze i zupełnie nowe obuwie, ale z włosów jéj rozczochranych, twarzy nagle wychudłéj i głębokiego zgnębienia, piętnującego całą drobną jéj postać, poznać można było, że straszna boleść jakaś zmięła dziecięce to serce.
Piérwszy to raz od wczesnego ranka tego, w którym tragarze wynosili z pokoju panny Janiny skromne jéj sprzęty, a ona sama niepostrzeżenie przez nikogo, wysunęła się na miasto, aby nie wrócić więcéj, mieszkańcy dziédzińca zobaczyli Juliankę. Dotąd widywała ją tylko żydówka Złotka, która parę razy na dzień, w zawoju swym i kwiecistéj chustce na zgarbionych plecach, przebywała dziedziniec i wchodziła do wnętrza gmachu. Za każdym razem niosła tam ona miseczkę z żywnością jakąś, a wracając, mruczała coś do siebie i trzęsła głową. Komuś, kto zapytał ją o dziecko, odpowiedziała:
— No, ja nie wiem, co to za dziecko jest! Ja takiego dziecka, jak żyję, nie widziałam! Twarz jéj to już cała opuchła od płaczu. Siedzi w kącie pustego pokoju i ani gadać, ani jeść nie chce, tylko ciągle podłogę tę całuje, po któréj kobieta ta chodziła. Ja jéj mówiła, żeby ona na dół zeszła i do moich małych wnuczek przyszła pobawić się, a ona na mnie, jak waryatka, popatrzała i odwróciła się do ściany... Nu, co ja jéj zrobię?
Po dwóch dniach jednak zeszła i w progu domu stanęła. Stała tak dość długo, spoglądając to na promienie słońca, ślizgającego się po trawie złotemi smugami, to na ptaszki przelatujące, to na dzieci bawiące się w innéj stronie dziedzińca, gdy w bramie ukazała się stara bardzo, mała kobieta.
Miała ona zupełny pozór żebraczki. W ręce trzymała kij gruby, którym nie tylko podpierała się, ale znać było, że szukała sobie drogi bezpiecznéj, któréj dojrzéć już nie mogły oczy jéj, krwisto świecące śród pomarszczonéj twarzy. Plecy jéj okrywał rodzaj salopy bez rękawów, połatanéj z przodu i z tyłu, a tak staréj, że żadnéj już określonéj barwy nie posiadającéj; na nogach, owiniętych szmatami płótna, miała płytkie, dziurawe obuwie, a na siwych włosach zrudziały watowany kaptur.
Żebraczka ta szła powoli bardzo, kijem swym stukając o kamienie, tu i owdzie z trawy wystające, i z wysileniem wielkiém ostatków wzroku swego, poszukując na dziedzińcu kogoś, lub czegoś.
Julianka, spostrzegłszy żebraczkę, głowę podała na przód i zaczęła przypatrywać się jéj z uwagą wielką. Nagle zeskoczyła z wysokiego progu i biedz zaczęła. W połowie dziedzińca spotkała się ze starą kobietą i krzyknęła:
— Pani! — Jednocześnie pocałowała rękę jéj, kij trzymającą.
— A!... kto to? czy to Julianka? — zapytała żebraczka chrapliwym, dygocącym głosem.
— Julianka! — odpowiedziało dziecko i pocałowało ją w rękę drugą.
Żebraczka niepewnym giestem ludzi, nic prawie niewidzących, poszukała głowy jéj i położyła na niéj dłoń zczerniałą i pomarszczoną.
— Aha! — zaczęła — poznałaś mnie i kontenta widać jesteś z tego, żem przyszła; to dobrze! Dobre z ciebie dziecko! Ot widzisz! przyszłam! Ja tu kilka razy już byłam i dowiadywałam się o ciebie. Cóż? dobrze ci teraz... jakaś pani opiekuje się tobą... Żebyś mnie zaprowadziła do niéj, tobym z nią zaznajomiła się i potém przychodziła-bym czasem, aby cię zobaczyć... a może byście dały mi cokolwiek... szmatę jaką zbywającą, albo łyżkę strawy ciepłéj... kto-by się był tego spodziewał?... No, zaprowadzisz mnie do swojéj pani, co?
Dziecko słuchało, ponuro patrząc w ziemię.
— Niéma już jéj — wyrzekło z cicha.
— Niéma! a gdzież się ona podziała? toż była jeszcze niedawno! U Złotki dowiadywałam się o ciebie... Gdzież ona?
— Nie wiem... pojechała gdzieś...
— Pojechała!
Uwagi (0)