Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖
Poruszająca nowela Elizy Orzeszkowej, w której autorka przedstawia smutny los sieroty, szukającej miłości wśród mieszkańców ubogiej dzielnicy dziewiętnastowiecznego Grodna.
Juliankę znaleziono jako kilkudniowe niemowlę porzucone na ulicy. Dziewczynka tuła się od domu do domu. I kiedy już wydawałoby się, że odnalazła szczęście, a upragniony dom i rodzina są w zasięgu ręki, ludzka życzliwość, przyjaźń i akceptacja znów okazują się być ułudą. W tle losów Julianki Orzeszkowa nakreśla obraz ówczesnej sytuacji kobiet biednych, porzuconych, pozbawionych edukacji, po raz kolejny udowadniając społeczne zaangażowanie swojej twórczości.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Przez czas pewien, codziennie z rana, ujrzawszy hasającą po wielkiém podwórzu gromadę dzieci, rzucała się ku niéj z wyciągniętemi ramionami i wybuchami srebrzystego śmiechu. Podobną wtedy była do ptaka, który rozwija skrzydła i z głośnym szczebiotem goni lecące stado pokrewnych mu ptaków. Jéj przecież szczebiot trwał zazwyczaj krótko, i ramiona, swawolnie z razu trzepocące, opadły nakształt skaleczonych skrzydeł ptaka.
W gromadzie dzieci było kilku srogich jéj nieprzyjaciół, i daremnie córka praczki, Anka, z płowemi, rozpuszczenemi włosami, rozciągać chciała nad nią opiekę swoję, daremnie, osłaniając ją rozpostartemi ramionami swemi, wołała, że ona chce się z nią bawić w konia i pozwalała jéj znosić kamienie i piasek na dom, wspólnemi siłami stawiany pod zrębem staréj studni; brat jéj Antek krzyczał z sił całych, że on nie myśli przepędzać czasu w towarzystwie podrzutka, a dziewczyna od krawca, z długiemi, nagiemi nogami i w brudnéj chustce na roztarganych włosach, oświadczała, że jeżeli podrzutek przyjętym do zabawy będzie, ona tu nigdy więcéj nie przyjdzie, pójdzie się bawić do innych dzieci, na inne podwórze i tam swoję lalkę zaniesie. Lalka ta była wprawdzie niczém więcéj, jak wielkim i dość potwornym bałwanem, który ojciec krawiec ku pociesze córki swéj uwinął ze szmat pstrych perkali i skrawek jedwabnych materyi; zawsze jednak towarzystwo całe przerażało się niepomiernie groźbą jéj właścicielki, bo ten-to właśnie potwór zamieszkiwać miał dom, wznoszony przy studni, i do niego-to z wizytą jechały dwie dziewczynki, owiązane uprzężą ze sznurów i poprzedzane z hałasem przez trzech chłopców, uzbrojonych w bicze. Co do Anki, ta najbardziéj przerażała się groźbą wiekuistego utracenia lalki-potwora, bo po matce i małym braciszku kochała ją najgoręcéj na świecie.
Julianka tedy traciła jedyną swą obronicielkę, która, zasmucona trochę, oddalała się od niéj, a wtedy dzieci inne otaczały ją ścisłém kołem, uderzały ją, szczypały i z przeraźliwą wrzawą śmiechów i słów obelżywych tak ją tłoczyły, że, wyparta z pośród nich, odchodziła ona samotnie w inną stronę podwórza. Zrazu odchodziła, płacząc, lecz potém nie płakała już nigdy, tylko oczy jéj iskrzyły się, a drobne usta szeptały coś cicho i gwałtownie. Zczasem zaprzestała nawet całkiem prób bawienia się z dziećmi, daremnych i pozostawiających jéj tylko na ciele bolesne sińce, a nawet, ile razy przebywała dziedziniec, obchodziła swawolną gromadę, jak mogła najbardziéj z daleka, skośne tylko i ponuro rzucając na nią wejrzenie.
Nie ochroniło jéj to przecież od prześladowań. Antek i rówiennicy jego, spostrzegłszy ją, biegli ku niéj, udając, że chcą dopędzić ją i wybić. W zimie rzucali na nią gałki ze śniegu. To téż usiłowała ona, ile możności, ujść ich wzroku, i dlatego przywykła chodzić, przesuwać się raczéj tuż pod ścianami domowstw, gdzie latem przysłaniały ją nieco gałęzie krzewów i wysokie chwasty, a w zimie gromadzące się tam zaspy śniegowe.
Przesunąwszy się tak przez dziedziniec, wchodziła czasem na szerokie, lecz próchniejące schody staréj budowy. Jeść chciała, szukała pożywienia. Wsuwała się do sali ogromnéj, z grubą podłogą i sufitem malowanym w pociemniałe od starości wianki i arabeski. Tam, z dwóch stron wielkiego maglu stały dwie kobiety, odpychające, to znowu ku sobie przyciągające szuflady pełne kamieni, które, tocząc się ciężko na grubych wałkach, huczały i turkotały monotonnie ponuro. Pod ścianami, przy stołach, robotnice inne pilnie składały wymaglowaną już bieliznę i napełniały nią kosze, które potém wynosiły, ustępując miejsca nowo przybywającym.
Otyła i dumna właścicielka maglu wchodziła często do pracowni swéj, naglądała roboty i odbierała należne sobie zapłaty. Czyniąc to wszystko z powagą wielką, szeleszcąc sztywną suknią i wspaniale udzielając robotnicom rad swych, pochwał lub nagan, spostrzegała Juliankę, siedzącą przy drzwiach i z jednostajną zawsze ciekawością przypatrującą się suwanym wciąż szufladom maglu.
Jeżeli była w wesołym humorze, zbliżała się do dziecka, pulchną dłonią dotykała jego włosów i rozkazywała służącéj przynosić dla niego chleba i séra. Niekiedy nawet obdarzała dziewczynę wydobytym kieszeni piernikiem. Niezawsze jednak bywała w dobrym humorze. Czasem, niezadowolona z zarobku lub na robotnice rozgniewana, przechadzała się po sali, sapiąc głośno, gderząc i łajać. Wtedy siedząca u drzwi Juljanka niecierpliwiła ją. Rozkazywała jéj odejść natychmiast.
— Cóż to? — mówiła, — czy ja cię tu jedna żywić mam i przyodziewać? Kiedy cię ta żebraczka z pod bramy wzięła i licho wié na co tu przyniosła, wszyscy przyrzekali składać się na ciebie... a teraz co? do mnie tylko chodzisz a chodzisz! Czy ja magnatka jaka? Jużci pewno, że wyżéj stoję od całego tałałajstwa tego, co cię teraz na kark mój spycha, ale magnatką nie jestem i siostrzenice mam, które edukować muszę... Ot i krowa mi zdechła przeszłego tygodnia... Idź sobie... nic nie dostaniesz!...
Julianka wstawała i wychodziła. Wychodziła ze starego gmachu i szła w tę stronę podwórza, w któréj ochryple brzęczał stary fortepianik. Stawała za małém, nizkiém okienkiem, nad którém zwieszały się gałęzie staréj lipy i, wspierając się na palce, zaglądała do izby małéj, w któréj przy fortepianie, z wąziuchną klawiaturą i politurą spełzłą, siadywał wysoki, bardzo chudy mężczyzna, z długą białą twarzą, grał i kaszlał.
Był to niegdyś kandydat na artystę, po świecie z koncertami jeżdżący, potém metr muzyki dość wzięty, teraz suchotnik, dający na mieście kilka lekcyi w tygodniu, po złotówce za lekcyą. Nie był jeszcze starym, ale niezmiernie wychudzonym, a łagodne oczy jego paliły się blaskiem gorączki. Siadywał przy starym fortepianku swym godzinami całemi i grał, czasem téż próbował nucić, ale wnet kaszlać zaczynał, a tony, wychodzące z pod długich, kościstych jego palcy, stawały się tak cichemi, że przechodziły w zaledwie dosłyszalne brzęczenie. Ujrzawszy głowę Julianki zaglądającą mu w okno, muzyk uśmiechał się i mówił:
— Przyszłaś? co, przyszłaś znowu?
— Przyszłam, — odpowiadało dziecko.
— I cóż powiész? — zapytywał.
Julianka nie miała snadź nic do powiedzenia, bo milcząc, chwytała nizko zwisające gałązki lipy, i z ich pomocą podniósłszy się nad ziemię, siadała na otwartém oknie.
— Jak ptaszyna! — mówił muzyk, uśmiechając się ciągle.
I grać zaczynał dla ptaszyny. Nie grał wtedy nic smutnego, owszem, skoczne polki, wesołe choć tęskne walce, a nawet eleganckie kontredanse tłumnemi tonami przepełniały izdebkę i ulatywały w dziedziniec.
Julianka słuchała i czasem zaczynała przyśpiewywać w takt muzyki. Cienki głosik jéj mieszał się z brzęczącemi dźwiękami fortepianiku. Muzyk zaczynał śmiać się.
— Śpiewaj! — wołał ochrypłym szeptem, — śpiewaj! śpiewaj!
Julianka śpiewała z coraz większym zapałem, aż głowę podnosiła i czarnemi oczyma patrzała w górę, na niebo błękitniejące z za gałęzi drzewa. Nagle przestawała śpiewać i jąkliwie mówiła:
— Jeść chcę!
Wtedy muzyk wstawał od fortepianu i dawał dziecku garstkę pastylków od kaszlu. Nieraz téż wynajdywał pomiędzy stosami starych, opylonych nut kawałek bułki zczerstwiałéj, lub zimnéj pieczeni.
Dziecko chrupało pastylki, lub chciwie pożerało mięso, a wysoki, chudy muzyk stał przy niém u otwartego okna. Oczy jego, rozpalone gorączką, przybierały wtedy wyraz przepaścistéj zadumy. O czém tak myślał w chwili, gdy wynędzniała, biała ręka jego, machinalnie przesuwała w palcach gęste kędziory dziecka? O zgasłych na zawsze, świetnych ambicyach niedawnéj młodości? o wesołych przyjaciołach, z którymi razem roił o bogactwie i sławie? o pięknéj dziewczynie, którą kochał kiedyś? o tém, że nie miał nigdy żony, ani dzieci? o samotności swéj, biedzie, śmierci blizkiéj i grobie samotnym, nad którym zapłacze chyba obłok dżdżysty, a nie wyrośnie żaden liść śnionych niegdyś wawrzynów? To tylko pewno, że, gdy zamyślał się w ten sposób, kaszlać zaczynał coraz silniéj i, zbudzony tém z zadumy, mówił Juliance, aby zeszła z okna, bo on je zamknąć musi. Zamykał okno przed drażniącemi mu pierś powiewami, a dziecko odchodziło w inną stronę podwórza, tam najczęściéj, gdzie śród ciemnéj, nizkiéj ściany, jaśniały dwa okienka czyste, przejrzyste, ozdobione trochą zieleni, rosnącéj w glinianych wazonach. Za oknami temi była izba obszerna, biała, widna, a w niéj huczał warsztat tokarski i wesoło trzaskało rozpalone ognisko.
Przy warsztacie z okręcającém się szybko kołem, stał mężczyzna silny i siwiejący, czerstwy na twarzy i przy białym fartuchu. Przy oknie siadywało, szyjąc, dziewczę młodziutkie, z rumianemi policzkami i złotą kosą spuszczoną na pstrą chustkę, skrzyżowaną u piersi. Nad warsztatem wisiały ramki i ramy, puste, rozmaitych kształtów i rozmiarów, po kątach stały nogi do sprzętów różnych i laski do parasoli. Obok izby była malutka kuchenka, przez któréj otwarte drzwi widać i słychać było palący się ogień. Różowy blask ognia padał na przeciwległą ścianę izby, gdzie nad łożem szerokiém połyskiwały, złoconym papierem oklejane, ramki świętych obrazków.
Ojciec toczył, od chwili do chwili ocierając sobie pot z czoła i twarzy; córka szyła, a z kuchenki dochodziły odgłosy rozmów, prowadzonych przez gruby głos kobiecy i cienkie głosiki dzieci.
Gdy Julianka wdrapywała się na ławkę, u ściany stojącą, i siadała przed oknem mieszkania tego, dziewczyna ze złotą kosą podnosiła głowę i wołała:
— Tatuś! Tatuś! sierotka przyszła!
Mieszkanie tokarza było jedyném miejscem, w którém nie nazywano jéj podrzutkiem. Odpowiedź barczystego, szpakowatego tatusia, przygłuszoną była turkotem tokarni, ale z kuchenki wychodziła kobieta o tłustéj, rumianéj twarzy, z dzieckiem jedném na ręku, a drugiém, czepiającém się grubéj jéj spódnicy.
— Boże, zlituj się! — mówiła — a toż biedactwo to tuła się wciąż, jak ten, nie przymierzając, pies bezpański. Kachna, skocz po miseczkę mleka!
Kachna zeskakiwała ze stołka i przynosiła Juliance miseczkę kwasnego mleka, w zimie zaś podawała jéj przez otwarty lufcik okna kawałek chleba i séra. Julianka zjadała, ale potém nie odchodziła zaraz, i bądź-to w lecie, przez liście stojących na oknie wazonów, bądź w zimie, przez czystą, sporą szybę, patrzała długo w głąb’ mieszkania. Opierała czasem łokieć na wystającéj desce ściany, a twarz na dłoni, i z przechyloną nieco głową patrzała.
Nie było tam jednak widoków, mogących zaciekawić ją, lub zachwycić. Kręcącemu się kołu tokarni i obrazkom na ścianach przypatrzyła się już dawno, i nie na nie wyłącznie patrzała; być może chyba, że spokój, czystość i skromny dostatek, panujące w mieszkaniu tokarza, dawały odpocznienie dziecięcym oczom jéj, przyzwyczajonym do widoków nędzy, kłótni i smutku i że, nie zdając sobie sprawy z tego, co czuła, pragnęła ona jak najwięcéj przedłużyć chwilę tego spoczynku. Jednak i inne myśli różne snuć się musiały wtedy w małéj téj głowie, bo raz ozwała się głośno:
— Ja-bym chciała, żeby mnie ten ptak wielki rzucił do pana tokarza i do pani tokarzowéj, zamiast pod bramę.
Stojąca w pobliżu okna pani tokarzowa zaśmiała się głośno i grubo:
— A bój się Boga, dziewczyno! już nam i bez ciebie ptak ten tyle dzieciaków naprzynosił, że niewiadomo, co z niemi i robić.
Mówiąc to, uczyniła ruch taki, jak-by trzymane w ramionach dziecię, wyrzucić chciała za okno, a potém przycisnęła je do piersi i głośno wycałowała.
Julianka tymczasem wstrząsała głową.
— To nie ptak rzucił mnie tam pod bramę... — rzekła — ja tylko tak sobie powiedziałam, ale wiem, że to nie ptak.
— A któż taki? któż-by to taki zrobił? — zagadnęła kobieta z żartem, lecz i zmieszaniem pewném.
— Matka! — krótko i obojętnie rzekła Julianka.
Wiedziała już, że miała matkę, tak jak wszystkie inne dzieci, i że, ona to, a nie ptak żaden, rzuciła ją pod bramę. Powiedziała jéj o tém gruba i wiecznie śmiejąca się sługa właścicielki magla, a gdy Julianka, usłyszawszy to, zapytała, czy i ojca miała także, tak, jak wszystkie inne dzieci, dziewka odpowiedziała jéj, chichocąc:
— No, a jakże!
— A gdzież mój ojciec? — zapytało dziecko.
Dziewka od śmiechu wzięła się za boki.
— Goń wiatr w polu! — zawołała i pobiegła maglować; ale Julianka zapamiętała jéj odpowiedź, i ciągnąc rozmowę swą z żoną tokarza, zauważyła:
— I ojca ja miałam.
— A gdzie twój ojciec? — zaszczebiotało kilkoletnie dziecię tokarza.
— Goń wiatr w polu! — z powagą wygłaszanéj sentencyi, odparła dziewczynka.
Od chwili, w któréj po raz piérwszy usłyszała słowa te, w wyobraźni jéj powstał obraz szczególny. O polu nie miała pojęcia żadnego, ale wyobrażała sobie człowieka jakiegoś, latającego w powietrzu po wielkiém podwórzu. W dniach szczególniéj silnych i zimnych wichrów, obraz ten tak stawał przed jéj oczyma, że wpatrywała się przez godziny całe w szumiącą przestrzeń i myślała, że tuż, tuż, latający człowiek stanie przy niéj i weźmie ją w ramiona tak, jak to czynił często z dziećmi tokarz, a nawet, w wyjątkowych chwilach trzeźwości i czułości, pijak kucharz.
Tokarz, naprawiając coś u warsztatu swego, usłyszał to, co Julianka mówiła o matce i ojcu, i żywo zwrócił się ku izbie.
— A Chryste Panie! — zawołał — kobiety! wesprzyjcie czém to dziecko! dajcie jéj odzież jaką... wszak to w łachmanach całe, nakarmcie i przytulcie, choć-by przez godzinę jaką! a sądu Bożego nie bał się łotrzysko jakiś...
Resztę mowy jego zagłuszył turkot koła, które obracać się poczęło niezmiernie szybko, stukając, skacząc i warcząc, jakby w gniewie i oburzeniu nadzwyczajném.
— Chodź do nas! — rzekła tokarzowa.
Julianka nie dała sobie tego dwa razy powtarzać. Wbiegła do białéj, cichéj, ciepłéj izby i pół dnia przepędziła w rozkoszach nieopisanych. Noc przespała z Kachną, na ziemi wprawdzie, lecz mając siennik pod bokami i poduszkę pod głową; wszyscy tam byli dla niéj dobrzy, dali jéj spódniczkę całą i mleka na śniadanie, ale, gdy odchodziła, nikt nie powiedział jéj: — zostań! Nie dziw! tokarzostwu wielki ptak ponanosił dzieci obfitość. Oprócz trojga, będących w domu, dwóch chłopców terminowało w rzemiośle... szóste urodzić się miało... a tokarz, choć najpracowitszym był i najporządniejszym z pomiędzy mieszkańców podwórza, fakt już sam, że zamieszkał ruderę tę, świadczył o tém, iż nie był bogatym...
W ten sposób, chodząc od okna do okna, i od jednego do drugiego z ubogich mieszkańców —
Uwagi (0)