Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖
Poruszająca nowela Elizy Orzeszkowej, w której autorka przedstawia smutny los sieroty, szukającej miłości wśród mieszkańców ubogiej dzielnicy dziewiętnastowiecznego Grodna.
Juliankę znaleziono jako kilkudniowe niemowlę porzucone na ulicy. Dziewczynka tuła się od domu do domu. I kiedy już wydawałoby się, że odnalazła szczęście, a upragniony dom i rodzina są w zasięgu ręki, ludzka życzliwość, przyjaźń i akceptacja znów okazują się być ułudą. W tle losów Julianki Orzeszkowa nakreśla obraz ówczesnej sytuacji kobiet biednych, porzuconych, pozbawionych edukacji, po raz kolejny udowadniając społeczne zaangażowanie swojej twórczości.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Chcę, — głośniéj daleko, niż wprzódy, dziecko odrzekło.
Stara pochyliła się i wydobyła z pod stołu mały garnek, przykryty papierem. Podała go dziecku.
— Wypij połowę, — rzekła, — a resztę ja jutro sama na śniadanie wypiję. No, — dodała, — i tobie téż dam trochę!
Dziecię piło chciwie, lecz gdy dosięgło połowy zawartości garnuszka, stara mu go z rąk odebrała i znowu schowała pod stół.
— Czegóż tak trzęsiesz się cała, jak-byś miała febrę, hę? czy ci zimno? Czy to innego oddzienia nie masz, tylko ot tę koszulinę? — pytała się stara.
— Nie masz, odpowiedziała Julianka.
— No, to już ja ci z pewnością nie dam, bo mi ot téż ostatni łachman drze się na plecach. Tylko tam jeszcze jest jakaś szmata...
Ściągnęła z łóżka chustę dużą, podartą, istną szmatę, i owinęła nią, spowiła w nią prawie, dziecko. Potém zaprowadziła je do kąta, pomiędzy piecem i ścianą.
— Teraz usiądź tu, albo połóż się i śpij. Ot! chustkę mi tylko moję zabrałaś i nie będę miała czém okryć się w nocy... chyba tym oto szlafrokiem... no, śpij spokojnie... Jakób tu nie przyjdzie.
Julianka usiadła, ale, pomimo zmęczenia się, nie usypiała, lecz patrzała na nową opiekunkę swą, która siedziała znowu na skrzyni, robiła już swą siatkę i wciąż mówiła:
— A ja tu jeszcze kawałeczek siatki zrobię... nie późno... nie późno... jedenasta godzina nie biła jeszcze na farnym zegarze, a do jedenastéj trzeba zawsze robić siatkę, nie co innego... włóczkowe roboty robią się w dzień, bo oczy więcéj męczą... oj! oczy! oczy uciekają!
Westchnęła i spojrzała ku kątkowi, w którym siedziało dziecko.
— Nieboractwo! ten drągal Jakób do kryminału kiedyś pójdzie, a i syn jego kryminalistą będzie, ani chybi! jabłko od jabłoni... Kamienie mi tu śmié rzucać przez okno! Patrzcie go! gdyby tak trzydzieści lat temu, kazała-bym mojéj służbie złapać łotra i dobrze go skarcić... moja służba! oj! była kiedyś, była! ale już dawno jéj niéma! ktoby się był spodziewał...
Przy ostatnich wyrazach fałdy czoła jéj tak podniosły się w górę, jakby ogarnięte były niezmierném zdziwieniem, a pasma siwych włosów żałośliwie opadały na nie.
W tém, kędyś, w dalekim środku miasta, kościelny zegar wybijać począł godzinę. Stara kobieta wyciągnęła w górę cienki, biały palec, i liczyła:
— Raz! dwa! trzy! cztery!
Gdy wyrzekła jedenaście, zegar bić przestał. Wstała i składać poczęła swą robotę.
— Dawniéj siedziało się do pierwszéj i do drugiéj po północy w salonie... z gośćmi... Salon! oj! oj! był kiedyś, był! ale dawno go już niéma... jest za to ta oto klitka!... kto-by się, był spodziewał! — Zdjęła okulary i mrugała powiekami. — Żeby tak dawne oczy moje, wyszyła-bym dywan taki, jak był ten, co przed kanapą moją kiedyś leżał! Ot, wzięła-bym za niego pieniędzy gmach, ale oczy... oj! oj! są jeszcze, są, ale już uciekają... a jak do reszty uciekną...
Tu nietylko zmarszczki czoła jéj poruszały się żwawo, ale i głowa cała trząść się zaczęła, tak zupełnie, jak gdyby przepowiadała, że coś strasznego, okrutnie strasznego stać się musi, gdy oczy do reszty uciekną.
Gasząc lampkę, szeptała: „Kto się w opiekę poda Panu swemu”, a potém, wśród ciemności, kładąc się na zaledwie przykrytéj słomie, wymówiła jeszcze parę razy:
— Kto-by się spodziewał? kto-by się kiedy tego spodziewał!
W kątku, pomiędzy piecem a ścianą, gorączkowo i niespokojnie śpiące dziecko zaszeptało:
— Wyrzucili!...
Nazajutrz Julianka, wnet po otworzeniu oczu, zaśmiała się głośno i srebrzyście. Co obudziło śmiech jéj? Któż wié? to może, co sprawia, że o dnia brzasku śpiewają ptaki, i że złoty owad wesoło brzęczy, wieszając się w zaraniu na promieniu słońca.
Promień wschodzącego słońca zaglądał w okno izdebki i ślizgał się po siwych włosach małéj staruszki, która, drobne, suche ręce swe nabożnie splotłszy, przez małą szybę patrzała ku górze i pół-głosem mówiła: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”.
Usłyszawszy śmiech dziecka, powiedziała: „Amen, “ i odwróciła twarz ku izdebce.
— Obudziłaś się! — rzekła, — spałaś dobrze? ciepło ci było?
Juliance ciepło było i dobrze w spowiciu, urządzoném ze staréj, grubéj chustki. Siedziała więc chwilę jeszcze w kątku swym, podobna do małéj, nieruchoméj mumijki, z błyszczącemi oczyma i śmiejącemi się usty. Potém zerwała się żwawo i, ciągnąc za sobą chustę, która, rozwinąwszy się, przykrywała już tylko jéj plecy, biegła i wyciągała ręce do podawanego sobie przez starą kobietę garnuszka.
— Napij się mleka, ale i mnie trochę zostaw! — rzekła stara.
Julianka piła; z wyrazu oczu jéj znać było, że dziwiła się bardzo temu, iż pije rzecz tak smaczną.
— A teraz ja! ot, widzisz, to całe moje śniadanie. Połowę go oddam tobie, niech ci na zdrowie służy! dawniéj pijałam herbatę, kawę, albo czekoladę, ale bardzo dawno temu. Teraz kontenta jestem, kiedy mam trochę mleka. Kto-by się był tego spodziewał! No! niéma co! człowiek bywa na wozie i pod wozem! ja na wozie już byłam, spadłam z niego i nigdy już więcéj nie będę; ale ty może jeszcze będziesz, kto wié? mała jesteś, życie przed tobą. Tymczasem nie masz innego odzienia, jak tę oto koszulinę, z któréj dawno wyrosłaś. Kolana ci z pod niéj widać, pfe! to nieskromnie. Trzeba mi tam dla ciebie wyprosić sukienkę jaką starą u moich znajomych państwa.
Mówiąc to wszystko, mała staruszka wkładała na siebie watowany swój zrudziały szlafroczek, i siwe włosy okrywała dziurawym nieco czepcem z białego muślinu.
— Bo widzisz, ja mam dużo znajomych państwa, którym roboty moje sprzedaję... ot tak, chodzę od domu do domu i sprzedaję... po schodach mi ciężko, a na dziedzińcach tych znowu, gdzie jednopiętrowe domy, stoją psiska szkaradne, rzucają się na mnie i drą odzież... jeden mię nawet w nogę ukąsił... opuchła cała i tydzień potém chodzić nie mogłam. Czasem to i gburzyska, te lokaje albo kucharki, łają mię i odpędzają, krzycząc na mnie: żebraczka!... Kto-by się był tego spodziewał!
Szklisto-błękitne oczy jéj z za szkarłatnych powiek spojrzały kędyś daleko, daleko w przestrzeń.
— Żebraczka! żebraczka! a jaka to ja żebraczka jestem! alboż nie pracuję? albo to moje roboty nie piękniejsze od tych, co po sklepach na wystawach wiszą? Serwety, kołdry, antolarze, patarafki robię i robić będą, dopóki oczy nie uciekną... ot już, gdy uciekną...
Głowa jéj zatrzęsła się znowu tak, jakby się czegoś bardzo nagle przelękła, a zmarszczki na czole rozbiegły się w różne kierunki w wielkim niby popłochu.
Podniosła chustkę swą, która z ramion dziecka upadła całkiem na ziemię i, zarzuciwszy ją sobie na plecy, głowę okryła czarnym kapturkiem.
— Teraz, — mówiła, — idź ty sobie na dziedziniec: Ja iść muszę na miasto i drzwi zamknę. Nad wieczór możesz przyjść znowu do mnie. Mleka napijesz się i przenocujesz. Obiadu ja w domu nie jadam, bo ot, widzisz, że piec rozwalił się i zapalić w nim nie można. Chodzę sobie tedy do jednéj kobieciny poczciwéj, która kominek ma. Ja daję parę groszy, ona daje parę groszy, i przystawiamy sobie do ognia garnuszek z krupnikiem albo z ziemniakami. Kiedy roboty mam dużo, siedzę w domu i jem na obiad obwarzanki, rozmoczone w wodzie... Kto-by się był spodziewał!... No, idź-że już na dziedziniec, bo drzwi zamykam, a przychodź nad wieczór, może i przyniosę ci z obiadu mego krztę jakiéj żywności...
Wyszły obie. Starowina podreptała na ulicę, dziecko w krótkiéj koszuli stanęło na dziedzińcu i oparło się plecami o ścianę domowstwa. Nie śmiało się już, bo dzień był wietrzny i zimny, a jesienne słońce świeciło, nie ogrzewając. Julianka drżéć zaczęła od chłodu, i po chwili puściła się ku mieszkaniu praczki. Stanęła przed drzwiami oficynki, stała długo. Wyciągała rączkę ku drzwiom i cofała ją.
Wtém drzwi te otworzyły się i na progu stanęła praczka, dźwigająca na ramieniu drąg gruby, z dwoma pustemi wiadrami u końców. Szła snadź po wodę. Twarz jéj nosiła ślady wczorajszych udręczeń. Obrzękła była od płaczu i sina od uderzeń. Gruba kosa jéj, zczochrana, stargana, zwisła na koszulę z porozdzieranemi rękawami. Ujrzawszy Juliankę, przed progiem jéj stojącą, gniewnie krzyknęła:
— Czego ty tu znowu przyszłaś na moję głowę! Czy ja mało męki mam i bez ciebie! albo ty moje dziecko jesteś, żebym ja ciebie potém moim karmiła, a późniéj jeszcze za to piekło cierpiała? Precz mi idź, na oczy mi się nie pokazuj!
Gwałtownym giestem odepchnęła dziecko od progu i, drzwi zamykając, zawołała do wnętrza mieszkania:
— Antek! nie wpuszczaj mi do chaty podrzutka!
Antek nie dawał sobie mówić tego dwa razy. W krótkim spencerku i z bosemi nogami wybiegł na próg i, czyniąc poruszenia takie, jakby rzucić się chciał na dziecię, krzyknął:
— A pójdziesz!
Julianka cofnęła się kilka kroków i stanęła. Chłopak postąpił znowu ku niéj i powtórzył wołanie swe.
Trwało tak parę minut, gdy w oknie oficynki ukazała się głowa ośmioletniéj dziewczyny, z długiemi, płowomi włosami, i zawołała:
— Antek! Antek! chodź-no tu, pomóż mi ogień dla matuli rozpalić, bo ja nie zdążę...
Chłopak wbiegł do mieszkania, a Julianka pozostała na miejscu, do którego ją przygnał. Stała nieruchoma i na ścianę oficynki patrzała. Nie płakała i od zimna już nie drżała. Gdyby ktokolwiek spojrzał teraz w te oczy dziecięce, suche i szeroko rozwarte, nie znalazł-by w nich wyrazu boleści. Malowało się w nich tylko nadzwyczajne jakieś zdziwienie i błyskał także cichy, bo bezsilny, gniew.
Tak stojącą znalazła ją praczka, wracająca z napełnionemi wodą wiadrami. Stanęła, kilka sekund popatrzała na nieruchome dziecko i, mrucząc coś do siebie, weszła do oficynki. Niebawem jednak wyszła znowu, niosąc spory kawał czarnego chleba. Podała go dziecku, mówiąc:
— Na, weź! będzie ci na dzień cały! Chleba ci dam czasem, ale niech cię Bóg broni, abyś do chaty weszła. Rózgą obiję i w pokrzywy rzucę!
Julianka wzięła chleb, ale nie podniosła go do ust, tylko długo jeszcze stała i patrzała na ścianę oficynki. I wtedy dopiero, kiedy drzwi otworzyły się na oścież, a przez nie, goniąc się z hałasem, wybiegły dzieci praczki, ona pobiegła także, pobiegła jak mogła najprędzéj małemi stopkami swemi, ku staremu, wysokiemu gmachowi. Tam znikła w wielkiéj sieni, nad którą w téj chwili właśnie ozwał się doniosły, ponury turkot maglu.
W kilka miesięcy późniéj, kiedy mała staruszka wracała z wycieczek swych po mieście do domu, żydówka Złotka, siedząc za progiem sklepiku swego, zawoła na nią:
— Pani sędzino! pani sędzino! czy to już teraz pani sędzina opiekujesz się podrzutkiem!
Staruszka stanęła i sarknęła:
— Ot, moja kupcowo! nie miała baba kłopotu...
— Zapewnie! zapewnie! Jejmość sama potrzebowała-byś już opieki! No, ale tymczasem dziewczyna u pani sędziny jé i nocuje.
— Jé, kiedy jest co, a nocuje, kiedy na dworze zimno. U mnie bo chłód taki sam prawie, jak na dworze... Kto-by się był spodziewał!
Podreptała ku bramie, w dziedziniec, pół-głosem mówiąc do siebie:
— Opiekujesz się! opiekujesz się! a jak ja opiekować się mogę? czy ja magnatka! Dawniéj opiekowałam się ubogiemi dziewczętami, stroiłam je, żywiłam, edukowałam. Teraz one gdzieś fruwają, latają po świecie, a o mnie ani myślą... Kto-by się był spodziewał!.. Opiekujesz się! jak ja teraz dzieckiem opiekować się mogę? kłopot to tylko dla głowy mojéj... czy to ja jéj matka, albo babka?
Otwierając drzwi mieszkania swego, starała się nie wypuścić z ręki zawinięcia z papieru, zawierającego w sobie mały kawałek gotowanego mięsa i parę kartofli.
— To dla dziecka! — mówiła. — Ale gdzie ta dziewczyna wiecznie lata! — I, wychyliwszy się przez okno, piskliwym i trzęsącym się głosem wołała:
— Julianka! Julianka!
Na wołanie to dziecko przybiegało i, wsunąwszy się do malutkiéj, białéj izdebki, chciwie zjadało podane mu pożywienie. Stara kobieta siadała na skrzyni swéj, i wydobywała ze spłowiałego worka różnobarwne włóczki.
— Siadaj, — mówiła do dziecka, — ot tu przy mnie, na ziemi, i rób pończochę.
Wkładała w drobne ręce jéj druty i kłębek, a potém schylona uczyła:
— Nitkę trzymaj na palcu... drut włóż pod nitkę... teraz przewlecz... ot widzisz... i zrobiło się oczko... no, nie spuszczaj nitki z palca... rób tak ciągle...
Prostując się, stęknęła i, dobierając kolory włóczek swych, zaczynała mówić znowu:
— Nauczyć cię chcę, czego mogę... pacierz mówić i pończochę robić... Innych rzeczy niech cię tam już ludzie nauczą... ja tylko zacznę edukacyą twoję... już-to ja zawsze wszystko dla ciebie zaczynam... ot i wtedy, kiedy to cię tam przy bramie podrzucono, ja pierwsza dałam czterdziestkę rymarzowi, który na ciebie składkę zbierał...
Dziecię opuściło na kolana druty ze splątaną bawełną i, wlepiając w twarz staruszki uważne oczy, zapytało:
— A kto mnie tam przy bramie podrzucił?
Mała staruszka niespokojnie poruszyła się na swéj skrzyni, i przelęknionym czegoś wzrokiem spojrzała na dziecko.
— A Bóg że go wié, moja droga, Bóg tylko wié, kto to był taki, — mówiła z pomieszaniem niezmierném; potém, namyśliwszy się nieco,
Uwagi (0)