Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖
Poruszająca nowela Elizy Orzeszkowej, w której autorka przedstawia smutny los sieroty, szukającej miłości wśród mieszkańców ubogiej dzielnicy dziewiętnastowiecznego Grodna.
Juliankę znaleziono jako kilkudniowe niemowlę porzucone na ulicy. Dziewczynka tuła się od domu do domu. I kiedy już wydawałoby się, że odnalazła szczęście, a upragniony dom i rodzina są w zasięgu ręki, ludzka życzliwość, przyjaźń i akceptacja znów okazują się być ułudą. W tle losów Julianki Orzeszkowa nakreśla obraz ówczesnej sytuacji kobiet biednych, porzuconych, pozbawionych edukacji, po raz kolejny udowadniając społeczne zaangażowanie swojej twórczości.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Julianka nie odpowiadała przez chwilę. Gdyby stara kobieta wzrok jeszcze posiadała, spostrzegła-by, że oczy dziecka miały w téj chwili dzikie jakiéś połyski.
— A ot, taka już dola moja! — rzekła po chwili z powagą, dziwnie odbijającą od drobnéj jéj postaci, i z wolna w ziemię patrząc, ciągnęła daléj. — Matka mnie porzuciła, i pani mnie porzuciła, i panna Janina mnie porzuciła... wszyscy mnie wyrzucają tylko i porzucają...
— No, no! — przerwała żebraczka — nie wyrzekaj, nie wyrzekaj, z wolą Bozką zgódź się. A ja? widzisz do czego przyszłam? żebrzę! żebraczka jestem!... kto-by się był tego spodziewał! Nie porzuciła-bym cię była z pewnością, gdyby mi nie przyszła ta ciężka potrzeba... a co miałam robić z tobą? Ot i teraz znowu sama jesteś... żal mi cię... ale cóż zrobię?... żeby tak jeszcze oczy były, ale uciekły! zupełnie uciekły! drogi już nawet przed sobą nie widzę... no, bądź zdrowa! niech Bóg cię ratuje!
I szukała znowu trzęsącą się ręką głowy dziecka, aby je pożegnać; ale Julianka obiema rękoma uchwyciła brzeg połatanego jéj płaszcza.
— Niech mnie już pani teraz nie porzuca... — zawołała — niech mię pani z sobą zabierze...
Żebraczka zamyśliła się.
— Zabrać cię... a cóż ty robić będziesz ze mną? żebrać, tak jak ja... oj! to niedobrze! niedobrze! Ja to już drogą tą z życia wychodzę... kto-by się był spodziewał?... ale żebyś ty miała w nią wchodzić... to niedobrze... Panu Bogu za ciebie odpowiem! duszę swą zgubię.
I opierając się jakby pokusie ogarniającéj ją, odchodzić chciała; Julianka przecież drogę jéj zabiegła, płaszcza jéj czepiała się i ręce jéj całować zaczęła.
— Pójdę za panią! — szeptała — na koniec świata za panią pójdę... Sama tu nie zostanę już teraz za nic... Antek bił-by mię znowu i głodem-bym marła... a pani to, tak nie widząc, zabłądzi gdzie jeszcze i zginie, albo upadnie i zabije się... ja panią prowadzić będę...
Oślepłe oczy żebraczki nabiegły łzami.
— Lękasz się, żebym nie zabłądziła, albo nie upadła — szepnęła — o! mój Boże! nikt o to nie lęka się oprócz ciebie... Nie zapomniałaś mię przez czas tak długi i lubisz mię... Dobre, wdzięczne z ciebie dziecko!... no, to już chyba wezmę cię z sobą! chodź! prowdzić mię będziesz... a może kto, widząc cię ze starą, ślepą żebraczką, zlituje się nad tobą... Weź mię za rękę i prowadź! Oj, jak mi lżéj! czy to dla tego, że drogi kijem szukać nie potrzebuję, czy że żywa dusza jakaś jest ze mną, ale lżéj mi iść... lżéj...
Wyszły razem z dziedzińca. Przed sklepikiem Złotki zatrzymały się, Julianka wbiegła do sklepiku i Złotkę w rękę pocałowała.
— Dziękuję pani za wszystko — rzekła.
Żydówka, która, widząc żebraczkę, stojącą śród chodnika, domyśliła się wszystkiego, zaczęła bardzo trząść głową. Wyszła ze sklepiku i, wkładając w rękę staréj kobiety parę assygnat, rzekła:
— Niech jejmość to weźmie. To ta guwernantka zostawiła u mnie te pieniądze dla małéj...
— A dobrze, dobrze! — szeptała żebraczka z radością widoczną — będziemy sobie za to żyły obie czas jakiś... ręki nie wyciągając... kto-by się był spodziewał?
Złotka patrzała za niemi, gdy odchodziły, i zawołała jeszcze:
— Julianka, nu! Julianka! słuchaj! przyjdź tu kiedy i dowiedz się... może znowu tobie co przyśle...
— Przyjdę! przyjdę! — odkrzyknęła Julianka wesołym prawie głosem.
Wycieczka, w którą puszczała się, budziła w sercu jéj mnóztwo nieokreślonych ciekawości i nadziei, a oczy jéj chciwie i ze zdumieniem pogrążały się w głąb’ ludnéj i gwarnéj ulicy, na którą po raz piérwszy w życiu wchodziła.
Odtąd widywać zaczęto na ulicach i placach miasta, starą, ślepą żebraczkę, prowadzoną przez dziesięcioletnie dziecię, mające na sobie odzież dość porządną z razu, potém coraz więcéj zniszczoną i podartą. Najczęściéj stawały one pod sklepionemi bramami kamienic. Na dziedzińcach domowstw nie widywano ich nigdy; odstraszały je snadź ztamtąd złośliwe psy i grubijańscy stróże domów. Przed wrotami kościołów nie siadywały téż i nie stawały wcale. Ślepa staruszka, drepcąc po nierównych kamieniach, mawiała do prowadzącego ją dziecka:
— Pod kościół nie poszłam... ot! wstydziłam się, i tyle tam bab grubijanek, nieobyczajnych... jeszcze-by mię były obiły... Najlepiéj w bramach stawać... bo to zawsze pod przykryciem jakiémś nie tak się przed oczyma całego świata stoi... kto-by się był spodziewał?... Jak tu sobie stoimy, to ludzie ci, co ulicą przechodzą, myśléć mogą, że czekamy na kogoś, a tymczasem idą tędy osoby rozmaite... kiedy zobaczysz, że pani jakaś przechodzi, albo pan, zaraz mię ostrzeż, ale sama nie proś... broń cię Boże... ręki nie wyciągaj i nie proś... ja wyciągnę i poproszę...
Stawały tedy w bramach, przez które przechodziły istotnie osoby różne. Za każdym razem Julianka pociągała za płaszcz ślepą żebraczkę i, podnosząc głowę, szeptała śpiesznie:
— Idzie! idzie!
Wtedy, mała, zgarbiona staruszka, probowała wyciągnąć rękę, nigdy jednak udać się jéj to nie mogło. Coś ją od tego powstrzymywało gwałtem niezmożonym. Zamiast więc wyciągania ręki, wykonywała przed osobą idącą staroświecki dyg jakiś, szczególnie wyglądający przy połatanym jéj płaszczu i nogach szmatami owiniętych. Chciała téż zawsze mówić coś, ale trzęsła tylko głową w sposób objawiający prośbę, i szybko, szybko, po kilka razy wyszeptywała: kto-by się był spodziewał? Ktoby się był spodziewał?
Widywano je téż niekiedy przed wystawami sklepów różnych. Tu, staruszka stała, przyciśnięta do ściany domowstwa, aby nie zawadzać ludziom, idącym chodnikiem, a dziecko, oczyma błyszczącemi od ciekawości i zachwycenia, przypatrywało się przedmiotom, zdobiącym okna sklepowe. Czasem, obok ciekawości i zachwycenia, we wzroku dziewczynki zjawiała się chciwość. Zatrzymywała się i staruszkę zatrzymywała, nietylko przed sklepami, ale i przed straganami nawet, ustawionemi śród rynków lub na rogach ulic.
— Aj! jakie piękne bułki! — mówiła — a jakie obwarzanki! piękniejsze daleko niż te, co u Złotki?
Czasem, szeptem takim, jakby powierzała jéj ważną jakąś tajemnicę, mówiła do staruszki:
— A jakie tu śliczne gruszki są!
— Może ty tam ruszasz co? — zaczynała wtedy prawić żebraczka — może ty tam co bierzesz bez pozwolenia? Broń cię Boże od tego! Siódme przykazanie Bozkie pamiętaj zawsze, jeżeli ci miłe szczęście ziemskie i zbawienie wieczne... Siódme przykazanie: nie kradnij! Jeżeli rozminiesz się kiedy z tém przykazaniem, pójdziesz do turmy i w piekle będziesz...
Julianka była posłuszną, ale mała ręka jéj mimowoli wyciągała się wciąż ku straganowi, pełnemu pieczywa lub owoców. Zdarzało się, że straganiarki, stare żydówki w zabłoconych spodnicach i brudnych czepcach, spoglądając na tę rączkę dziecięcą, wysuwającą i cofającą się z drżeniem, dawały jéj najtwardszą bułkę jaką, albo najmizerniejsze jabłko; wtedy dziecko mówiło z cicha; dziękuję! i idąc daléj a jedząc, odłamywało wciąż lub odgryzało kawałek bułki lub owocu i, wspinając się na palce, wkładało go do ust ślepéj swéj towarzyszki.
Tak w pogody i niepogody, tułały się dwie istoty te po mieście całém. Czasem siadywały na ziemi w miejscach ustronnych i spoczywały. Wtedy, gdyby ktokolwiek podsłuchywał je, usłyszał-by, jak stara kobieta opowiadała dziecku o przeszłości swéj, dawno, dawno minionéj, o rozkoszach, których zażyła, i ludziach, których znała, powtarzając co chwila: kto-by się był spodziewał? albo: gdzie teraz ludzie ci? gdzie? lub téż udzielała mu rad i nauk różnych.
— O to już tylko Boga proszę — mówiła — żebym żyła dopóty, dopóki nie podrośniesz trochę i nie będziesz mogła w służbę gdziekolwiek pójść... Przy mnie nie zmarnujesz się jeszcze do ostatka, a żebyś już choć dwanaście lat miała, tobyś mogła komu za kawałek chleba i dachu posługiwać... a potém z silnemi rękoma biedy-by ci nie było... Najważniejsza rzecz, żebym żyła, póki z najmniejszéj małości nie wyjdziesz; ale nie wiem czy będę żyła... Wilgotna ta dziura, w któréj nocujemy, okropnie mi na reumatyzm szkodzi... kto-by się był spodziewał?... a co się tycze kości moich, to tak, jakby zaraz rozsypać się miały... jedna drugiéj nie trzyma się...
Biedne te, stare, wynędzniałe i zmordowane kości, rozsypały się snadź prędzéj, niż życzyła sobie tego ich właścicielka, bo w mieście przestano wkrótce widywać ślepą żebraczkę, a dziewczynka, która dawniéj była jéj przewodniczką, zaczęła chodzić sama po ulicach miasta. Nie wyszła ona jeszcze z najmniejszéj małości, któréj kraniec stara żebraczka upatrywała w latach dwunastu. Do wieku tego nie dostawało jéj jeszcze z półtora roku. Przytém miała ona zawsze wzrost mały i kształty drobne, tylko nogi jéj wydawały się zbyt długiemi w stosunku do całości jéj postaci; pochodziło to ztąd, że stara spodniczka, z któréj wyrosła, sięgała jéj do kolan zaledwie. Chude, nagie, nogi te, nie znały znowu, co to obuwie jakiekolwiek; czerwone były od chłodu i na ostrych kamieniach pokaleczone. Oprócz spodniczki krótkiéj, miewała ona jeszcze na sobie kaftanik bardzo podarty i szmatkę jakąś płócienną, nakształt chusteczki zarzuconą na głowę. Szmatka ta jednak zsuwała się jéj wciąż na plecy, bo utrzymać się nie mogła na włosach ogromnych, spierścienionych.
W ubraniu tém, z twarzą, która uderzała prawidłowością drobnych rysów i głęboką śniadością cery, z dwojgiem wielkich oczu, czarnych i błyszczących, przesuwała się ona chodnikami ulic, stawała przed wystawami sklepów, u bram wysokich kamienic, lub okien nizkich domowstw.
Z razu prosiła o jałmużnę oczyma tylko, które podnosiła, milcząc, ku twarzom przechodniów; gdy mijali ją, nie zważając na niemą tę prośbę, nie szła za nimi, lecz czekała innych. Potém zaczęła wyciągać rękę i biedz za ludźmi, idącymi ulicą, przyczém szeptała coś monotonnie i trochę jękliwie. Zauważono, iż stawała najczęściéj przy tych oknach nizkich domowstw, za których szybami kwitły w wazonach zielone rośliny. Stawała przed oknami temi długo i często, przypatrując się zieleni i kwiatom, czasem z uśmiechem, a czasem z posępnym wyrazem w oczach. W ogólności, w twarzy jéj i poruszeniach uderzały sprzeczności rozmaite. Wzrok miewała posępny najczęściéj, ku ziemi opadający, albo rzucający z czarnych źrenic błyski nieufne i niespokojne; ale usta jéj drobne i blade posiadały wyraz dziecinnéj słodyczy, albo przejmującego cierpienia. Ruchy jéj były téż gwałtowne czasem, a czasem trwożne, powolne i znamionujące wielkie znużenie. W zimie składała małe, zsiniałe ręce i, pochylając głowę, przykładała je do ust swych. Tak szła i wtedy wydawała się skurczoną i bardzo zgnębioną.
Gdzie nocowywała? kogo znała i z kim w porze téj życia swego przestawała? Nikt nie wiedział na pewno, bo, po prawdzie, nikt téż się o to nie dowiadywał! Ci, którzy znali ją, bo dawali jéj często jałmużnę, widywali ją czasem wchodzącą, przed zapadnięciem zmroku, w pewien wąziuchny, błotnisty i cuchnący zaułek miejski, a ktoś przechodzący raz w wieczór zaułkiem tym, wypadkiem spojrzawszy w niziuteńkie okienko o czterech zielonych szybkach, zozobaczył3 izdebkę, a raczéj czarny, nizki, zakopcony kąt jakiś, w którym siedziała ona na słomie, obok kulawego na obie nogi dziada żebraka. Przy mdłém świetle malutkiéj świeczki, przylepionéj do brudnego stołka, dziad żebrak przewijał łachmany na kalekich swych nogach, opowiadając coś przytém zwolna i mrukliwie, a siedzące przy nim dziecko obejmowało rękoma podniesione kolana swe i słuchało go, z oczyma wpatrzonemi w czerwoną, siwym włosem obrosłą, twarz jego.
Raz znaleziono ją z rana, śpiącą w kątku miejskiego cmentarza, na małéj mogiłce, żółciejącéj gliniastą ziemią z za rzadkiéj i młodéj jeszcze trawy. Dowiedziano się potém od cmentarnego stróża, że była to mogiła ślepéj staruszki, niedawno znikłéj z ulic miejskich. Czasem przychodziła nocować do starego gmachu, na którego dziedzińcu wychodowała się, a wtedy wstępowała na wysokie piętro i sypiała w pokoju panny Janiny, który teraz stał pustką.
W dnie słoneczne zato hasała ona z gromadką ulicznych dzieci po ciasnych podwórkach lub najbrudniejszych placach miasta. Z gwałtowności, z jaką oddawała się wtedy swawoli, z krzyków jéj i skoków, poznać można było, że wynagradzała sobie czas dla zabawy stracony i że rada była bardzo, iż znalazła nakoniec rówieśników, którzy, stojąc z nią na równym zupełnie szczeblu społecznym, nie wypychali już jéj ze swego wesołego grona.
Coś jednak było w niéj zawsze, co odróżniało ją od idyotycznych, na-pół dzikich jéj towarzyszy, coś delikatnego, powściągliwego i cicho cierpiącego, co nie znikało w zupełności wśród najgwałtowniejszych porywów swawoli jéj, lub dziecinnych gniewów. Byłyż to ślady kilkunastu miesięcy, przepędzonych u panny Janiny, we względnym dobrobycie i śród miękkich, uszlachetniających uczuć, albo rad i nauk małéj staruszki, wyrabiającéj włóczkowe roboty, a ślepéj żebraczki potém, czy téż może wpływ skłonności, smaku, pociągów pewnych, odziedziczonych po kimś, z krwią wziętych i na dnie natury jéj spoczywających?
Było w mieście kilka rodzin miłosiernych, które nietylko dawały jéj jałmużnę, ale pozwalały jéj od czasu do czasu przytulić się w ciepłym kątku kuchennym i zachęcały ją do pracy jakiéjś. Od zajęć, które jéj tam dawano, nie stroniła. Owszem, w słotne lub mroźne dnie przychodziła czysto sama do miłosiernych domów tych i prosiła, aby pozwolono jéj wschody zamieść, podłogę w sieni lub kuchni wymyć, samowar nastawić.
— Ja to wszystko umiem — mówiła.
Usiłowała wtedy zamiatać wschody i myć podłogę, ale nie mogła jeszcze należycie podołać zadaniu. Wielkie miotły i grube ścierki wymykały się z małych rąk jéj, aż niecierpliwe kucharki lub młodsze odbierały od niéj te narzędzia pracy i, stosownie do stopnia litościwości swéj, lub barwy swych humorów, rozkazywały jéj iść precz z domu, albo pozwalały wchodzić do kuchni. W ostatnim wypadku usiłowała ona stać się użyteczną czyszczeniem rondli, lub nastawianiem samowarów. Obie zresztą czynności te spełniała wybornie, tylko, że nastawiając samowary, zamyślała się często, a raz nawet, czyniąc to, rozpłakała się rzewnie i głośno. Samowar przypominał jéj zawsze pannę Janinę i dzień ten, w którym po raz
Uwagi (0)