Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖
Poruszająca nowela Elizy Orzeszkowej, w której autorka przedstawia smutny los sieroty, szukającej miłości wśród mieszkańców ubogiej dzielnicy dziewiętnastowiecznego Grodna.
Juliankę znaleziono jako kilkudniowe niemowlę porzucone na ulicy. Dziewczynka tuła się od domu do domu. I kiedy już wydawałoby się, że odnalazła szczęście, a upragniony dom i rodzina są w zasięgu ręki, ludzka życzliwość, przyjaźń i akceptacja znów okazują się być ułudą. W tle losów Julianki Orzeszkowa nakreśla obraz ówczesnej sytuacji kobiet biednych, porzuconych, pozbawionych edukacji, po raz kolejny udowadniając społeczne zaangażowanie swojej twórczości.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Kobieta z bosemi stopami skinęła głową, na znak jakby determinacyi powziętéj i, nic nie mówiąc, wzięła dziecię z rąk żebraczki.
Wtedy rymarz wysypał do fartucha jéj znajdujące się w jego czapce pieniądze, a stara żydowica, zbliżywszy się, na ucho jéj mruczała:
— Niech dziecko to będzie u imości, a ja już co miesiąc zbiorę u ludzi tyle pieniędzy, ile ich tu teraz jest, to imości oddam. Już jak ja zbierać będę, to one zbiorą się, bo do mnie każdy zagląda i interesa ze mną ma.
Rzekłszy to, zwróciła się ku rymarzowi:
— A teraz może na kieliszeczek? co? Jegomość?
Rymarz ręką niechętnie rzucił, ale, jakby z przyzwyczajenia, nierówno stąpając, powlókł się za Złotką do otwierającego się właśnie jéj sklepiku.
Jednocześnie magiel zaturkotał, porwane struny fortepianu zabrzęczały, zawrzeszczały dzieci, wylatujące z krzykiem ze wszystkich drzwi domowstw, dziadowie i baby, stukając koszturami o kamienie bruku, zawiedli pobożne pieśni, westchnęła przy słabo płonącém ognisku żona rymarza, wychylającego w sklepiku piérwszą, lecz nieostatnią w dniu miarkę trunku, i wszystko na wielkiém podwórzu starego gmachu weszło w codzienny zwyczaj i ład.
Tak więc piérwszemi ramionami, które Juliankę podjęły z ziemi i ukazały ludziom, były ramiona żebraczki, owinięte w brudne, strzępiaste łachmany. Piérwszy zaś obraz, który dostrzegła ona oczyma, budzącemi się do rozpoznawania przedmiotów zewnętrznych, przedstawił jéj nizką izdebkę z szaremi ścianami i ogniskiem, szeroko płonącém w kominie z czarną głębią.
Z balii, ustawionéj na stołkach pośrodku izby, podnosiły się gęste, szare wyziewy i ciężkiemi kłębami czołgały się w powietrzu, aż ku grubym wykrzywionym belkom nizkiego sufitu. Nad balią pochylała się kobieta w krótkiéj spódnicy, z wielkiemi bosemi stopami. Twarz jéj niewiele mniéj czerwoną była od chustki, okrywającéj roztargane jéj włosy, a spływał wciąż po niéj kroplisty pot utrudzenia; ocierała go rękawem grubéj koszuli, zawiniętym aż po łokieć, poczém znowu nagie ramiona swe zanurzała w wodzie, pieniącéj się rozpuszczoném w niéj mydłem. Niekiedy zbliżała się do ogniska i rzucała w płomienie ciężkie duszki żelazek, albo odejmowała od ognia kocieł z gorącą wodą i dźwigała go ku balii, stękając z cicha.
U nóg pracującéj kobiety téj siedziało lub pełzało drobne dziecię; dwoje innych, chłopak lub dziewczynka, wbiegali do izby i wybiegali z niéj z tententem nóg bosych i hałasem swawoli lub płaczu. Chłopak silny i z twarzą ponurą choć śmiałą, ile razy wbiegał do izby, zarzucał ramiona na szyję matki i całował głośno oba rozognione a wilgotne jéj policzki; dziewczynka chwytała na ręce najmłodsze dziecię i skakała z niém po izbie, śpiewając. Gdy dzieci wybiegły, słychać było znowu tylko plusk wody w balii, trzask ognia i od czasu do czasu stękanie lub gniewne jakieś, niecierpliwe, mruczenie praczki. Czasem przestawała ona na chwilę pracować i szemrać, wyprostowała się i, z brodą wspartą na dłoni, stała nad balią nieruchoma, szklistym wzrokiem patrząca kędyś — w młodość swą minioną, a może jaśniejszą, w teraźniejszość ciężką, czy przyszłość swych dzieci.
Gdyby ktokolwiek bywał wtedy w izbie owéj, dostrzegł-by jeszcze małe dziecię, na-pół nagie, bo grubą, bardzo krótką koszulą okryte, siedzące w kątku izby za stojącą tam wielką, rozstrzępioną miotłą. Suche i kolczate gałęzie miotły, za każdém poruszeniem się dziecka, strzępiły mu gęste włosy coraz wyżéj i wyżéj, lecz ono spoglądało z za nich na wijące się płomienie ogniska, na iskry z nich tryskające, na wyjmowane z ognia duszki żelazek, tak rozpalone, że iskrzące się szkarłatem i złotem, na rozmydloną wodę, wylewającą się z balii i ciekącą po podłodze pienistemi strumieniami, na dużą deskę do prasowania, któréj koniec jeden piętrzył się śnieżną już i wygładzoną bielizną, i napół-otwartą szafę z głębokiém ciemném wnętrzem. Kiedy ogień palił się szeroko i złocisto, z trzaskiem wesołym, dziecię uśmiechało się spokojnie i nieruchomo; gdy rój iskier tryskał z niego w górę, a grad rozżarzonych węgli wylatywał z komina, padając aż na środek izby, śmiało się ono cichym, lecz długim i nieutulonym śmiechem. Niekiedy blask ognia dosięgał kątka, w którym siedziała dziewczyna, złocąc twarz jéj śniadą i powierzchnią czarnych oczu, wtedy wyglądała ona z za rozeg miotły wesoło i figlarnie; lecz gdy przygasły płomienie, kryła się w mroku i tylko widać było dwie nóżki nagie i chude, nieruchomo wyciągnięte na chropowatéj desce podłogi.
W południowych godzinach chłopak i dziewczynka wbiegali do izby i z wesołemi krzykami czepiali się spódnicy matki, która odejmowała od ognia garnek z żywnością. Siadali na ziemi i z misy, stojącéj na ławie, jeść poczynali. Wtedy — w kątku, gdzie stała miotła odzywał się szelest. Nagie chude nóżki poruszały się i przebywały izbę w kierunku dzieci jedzących i jadła; w wędrówce téj dopomagały im téż z razu i drobne ręce, poznaczone czerwonemi szramami, okryte tu i owdzie silnemi piętnami oparzenia kipiątkiem lub ogniem.
Zaledwie jednak dziecię dosięgło kresu swéj podróży i wyciągało rękę ku łyżce drewnianéj, którą praczka nieodmiennie kładła na ławie obok tych, któremi jadły jéj dzieci, starszy chłopak uderzał je łyżką swą po głowie, czole, lub plecach, poczém śmiał się głośno, a ono coprędzéj, ze zwinnością kota, kryło się pod ławę. Kobieta wołała czasem na syna gniewnie i krzykliwie:
— Pozwól jéj jeść!
Czasem nic nie mówiła, zapatrzona w ogień lub w głąb’ balii. Mała córka jéj trzymała w ramionach mniejszego od siebie braciszka i ze śmiechem, z pocałunkami, wlewała mu w usta ostudzoną starannie strawę; od chwili do chwili wyjmowała z krupniku kartofle i rzucała je pod ławę, gdzie chwytało je i zjadało przytulone do ziemi dziecię, a najstarszy chłopiec, pochylając się, zaglądał ku niemu, i śmiejąc się, wołał:
— Julianka! na tu, na! chwytaj!
O szaréj godzinie praczka dawała dzieciom po kawałku chleba; Julianki nie omijała. Jeżeli pilnéj nie miała roboty, gasiła ognisko i przy świetle małéj świeczki łojowéj szyła, cerowała, łatała pstrą i lichą odzież. Dzieci spały; niekiedy jednak ze snu budziło je szybkie poruszenie matki, zrywającéj się ze stołka. Robota jéj spadała z kolan na ziemię, a ona, stojąc nieruchomo z przechyloną głową, wsłuchywała się w głosy, przylatujące do wnętrza izby słabém jeszcze echem, bo z daleka, kędyś z ulicy.
Były to odgłosy chrapliwéj pieśni, męzkim, basowym głosem wyśpiewywanéj, a przerywanéj bezładnemi wykrzykami lub wybuchami pijanego śmiechu. Echa te zwiastowały zbliżające się przybycie ojca rodziny, który w różnych domach miejskich pełnił służbę kucharza.
Człowiek ten nieczęsto odwiedzał rodzinę swą; żona jego zapracować musiała sama na siebie i na dzieci; ile razy przecież chrapliwy śpiew jego ozwał się na ulicy, kobieta rozpoznawała go uchem wprawném, a zanim dziedziniec zatętniał pod ciężkiemi jego stopami, przebiegła izbę niespokojnie, wzrokiem błyszczącym i ruchliwym szukając najtajemniejszego kątka, w którym ukryć-by mogła trochę miedzianéj monety, owiniętéj w płócienną szmatę.
W kilka chwil potém wielki hałas podnosił się w izbie. Był to gruby krzyk męzkiego głosu, a wtórował mu piskliwy, ostry, zanoszący się wrzask kobiecy, z razu pojedynczo, potém z towarzyszeniem pisków, jęków i szlochań dziecięcych.
Julianka budziła się nagle i wnet zaczynała drzéć na całém ciele. Szeroko roztwartemi od trwogi oczyma patrzała jednak przed siebie, po-przez suche gałęzie przysłaniającéj ją miotły. Wtedy, przy mętném oświetleniu łojówki, widywała wysokiego, barczystego mężczyznę, podnoszącego pięść i opuszczającego ją na plecy kobiety, która wydobywała z piersi swéj przeraźliwą gamę krzyków, i rzucała gwałtownie ramionami, usiłując ciosami odpłacić za ciosy; widywała, jak ogromna ręka męzka chwytała splątany warkocz kobiecy, i dopóty w dół go ciągnęła, dopóki kobieta nie runęła na ziemię, wijąc się u stóp mężczyzny z wściekłości i bólu; jak starszy chłopak, broniąc matki, rzucał się na ciało jéj pod stopy ojcowskie i, podnosząc twarz swą zuchwałą a rozżarzoną, ciskał ku ojcu z iskrzących się oczu niezawistne spojrzenia; jak młodsze dzieci z trwogi wielkiéj spadały z matczynego łóżka na ziemię, drżały i szlochały; jak następnie mężczyzna znajdował pieniądze, ukryte przez kobietę kędyś za belką sufitu lub w głębi komina, i odchodził, rzucając drzwiami, aż drżały wątłe ściany izby, a kobieta, po odejściu jego, z ciężkością dźwigała się z leżącéj postawy, siadała na ziemi i, z twarzą ukrytą w czerwone dłonie, płakała głośno z razu, a potém tak cicho, że można było prawie słyszeć, jak łzy jéj strumieniem wielkim spływały na podartą spódnicę, okrywającą drżące jéj kolana.
Na wszystko to spoglądało, wszystkiego tego słuchało dziecię, siedzące w najciemniejszym kąciku, a słuchając i patrząc, tuliło się coraz mocniéj do ściany, albo rękoma obejmując miotłę, przyciskało ją do siebie przerażonym giestem.
Raz jednak, wśród jednéj ze scen podobnych, zmartwiała całkiem z trwogi. Spojrzenie wysokiego, barczystego mężczyzny padło na ciemny jéj kątek. Było-to spojrzenia oczu wypukłych, czarnych, groźnie pałających śród ogromnéj, ponuréj twarzy. Dziewczynka, spotkawszy się wzrokiem ze spojrzeniem tém, zmartwiała całkiem, i niewyraźnie, bardzo niewyraźnie słyszała, jak mężczyzna zapytywał kobiety o pieniądze, które ludzie płacą jéj za podrzutka, i jak kobieta odpowiedziała z krzykiem, że dawno, dawno nikt jéj za utrzymanie jego nic, nic nie płaci, bo ludzie, którzy płacili wprzódy, wynieśli się z tego podwórza, a nowi słuchać o nim nie chcą.
Wtedy mężczyzna postąpił ku ciemnemu kątkowi, a Julianka zamknęła oczy i czuła tylko, że silna ręka pochwyciła skraj grubéj jéj koszuli, że niesiono ją tak przez chwilę, i rzucono na ziemię przed drzwiami domu. Potém już nic nie widziała i nie słyszała, tak zupełnie, jakby spała głęboko.
Gdy otworzyła oczy, cisza głęboka panowała dokoła, nagie nogi jéj pogrążone były w trawie, zwilżonéj deszczem, a mokre zielska chłodném dotknięciem muskały szyję jéj i plecy. Dziecię drzéć zaczęło znowu i lękać się bardzo. Czego? nie wiedziało samo. Wszystkiego zapewne. Grubego głosu ludzkiego, który brzmiał mu jeszcze w uchu, ciężkich obłoków, sunących nizko pod dżdżystém niebem, mokrych chwastów, które, jak zimne gadziny pełzły mu po nagiém ciele, gałęzi drzew, które w szarym zmroku, poruszały się i szemrały, nakształt widm czarnych, wiodących z sobą ponure rozmowy.
Wśród ciemności téj i wszystkich tych strasznych dla niéj przedmiotów, przed oczyma Julianki błysnęło w dali jedno samotne światło. Było to bledziutkie, drobne światełko, drgające w małém oknie, umieszczoném w rogu podwórza; po długiém téż wahaniu wstała z ziemi, i powoli bardzo, bo ogarniał ją wciąż strach nadzwyczajny, i drobne jéj stopy plątały się wśród zielsk, wysokich a mokrych, poczęła dążyć ku mdłemu światełku.
W rogu podwórza znajdowała się izdebka, mniejsza jeszcze i niższa niż ta, którą zajmowała praczka ze swą rodziną, ale wcale inaczéj wyglądająca. Tam ściany i sufit czarnemi prawie stały się od dymu i pyłu, tu zachowały one swą przedwieloletnią białość, bo starannie snadź chroniono je i czyszczono; tam od nieustannie płonącego ogniska powietrze było gorące, upalne i duszne, tu panował ciągle chłód przejmujący i nasiąkły wilgocią, albowiem w piecyku małym i kruszącym się w gruzy nigdy prawie zjawił się ogień. Izdebka ta mieściła w sobie stare bardzo łóżko z pościelą tak szczupłą, iż niemal jéj widać nie było, skrzynią drewnianą, przykrytą rozpadającym się w szmaty dywanikiem, stół trochę kulawy, lampkę z długim kopcącym kominkiem, watowaną salopkę, wiszącą na ścianie, wielki czarny krzyż nad łóżkiem, i — starą, małą kobiecinę, która, siedząc na skrzyni, przy świetle lampki robiła siatkę z bawełny.
Była to istota drobna i niziutka, z plecami przygarbionemi i ciałem wyschłém. Ubraną była w wytarty, watowany szlafrok, niesięgający ziemi, na głowie nie miała nic, oprócz rzadkich siwych włosów, nierównemi pasmami opadających na plecy jéj i czoło.
Pochyliła twarz nizko nad robotą swą, a małe, pomarszczone jéj ręce szybko poruszały iglicą i kłębkiem. Przytém mówiła wciąż do siebie przyciszonym pół-głosem, ale, mówiąc, poruszała daleko mniéj ustami wklęsłemi i tak prawie białemi, jak twarz cała, niż czołem, którego liczne zmarszczki podnosiły się wciąż w górę, to opadały, przybliżały się ku sobie lub rozbiegały, tak zupełnie, jakby tajemniczemi znakami opowiadały komuś niewidzialnemu długą jakąś, zadziwiającą historyą.
Nagle malutka siwa pracownica ta podniosła głowę. Powieki jéj, czerwono świecące z za wielkich szkieł okularów, mrugać poczęły. U nizkich zamkniętych drzwiczek ozwał się cichy szelest. Umilkł i ozwał się znowu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — wymówiła kobieta. Nie było odpowiedzi. Podniosła rękę do czoła, jak-by przeżegnać się chciała, lecz u drzwi zaszeleściło mocniéj i dało się nawet słyszéć bardzo ciche jakieś jęknięcie, czy łkanie.
Wstała i, nadstawiając ku drzwiom ucha, głośniéj zapytała:
— Kto tam?
Za drzwiami cichutki głos odpowiedział:
— Julianka.
Gdyby głęboka cisza nocna nie panowała dokoła, stara kobieta nie usłyszała-by głosu tego, tak był on cichym. Było to westchnienie raczéj, niż głos. Usłyszała i niechętnie rzuciła ręką. Wzięła jednak lampkę i, idąc z nią ku drzwiom, gderliwie mruczała.
— A że téż te dzieciska nigdy mi spokoju nie dają! We dnie mi urwis ten kamień przez okno rzucił, a teraz oto, śród nocy, przychodzi tu...
Otwierając drzwi mówiła jeszcze, coraz to głos podnosząc:
— Czegóż włóczysz się nocami?...
Tu umilkła i, lampkę swą nizko trzymając, patrzała ku ziemi.
W drzwiach ukazała się i u progu nieruchomo stanęła Julianka. Nagie nogi jéj, widzialne do kolan z pod krótkiéj koszuli, drżały i uginały się pod nią, bujne krople deszczu gęsto osypywały włosy jéj i twarz.
Stara kobieta, milcząc już, drzwi zamknęła i wzięła dziecko za rękę.
— Czego ty tu przyszłaś tak późno w nocy? — zapytała.
Długo nie było odpowiedzi. Po chwili dopiéro dziecko odpowiedziało z cicha:
— Wyrzucili.
— Aha! — przeciągle rzekła kobieta i, usiadłszy na kuferku swym, patrzała na dziecko.
— Wyrzucili cię! — powtórzyła, — a któż cię wyrzucił?
— Pan! — odpowiedziało dziecko.
— Pan! to znaczy Jakób, obrzydłe pijaczysko to, co tu po nocach takie hałasy wyprawia. Bił żonę? co?
— Bił! — potwierdziło dziecko i zaszlochało.
— No proszę! bił znowu! a to kiedyś
Uwagi (0)