Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖
Poruszająca nowela Elizy Orzeszkowej, w której autorka przedstawia smutny los sieroty, szukającej miłości wśród mieszkańców ubogiej dzielnicy dziewiętnastowiecznego Grodna.
Juliankę znaleziono jako kilkudniowe niemowlę porzucone na ulicy. Dziewczynka tuła się od domu do domu. I kiedy już wydawałoby się, że odnalazła szczęście, a upragniony dom i rodzina są w zasięgu ręki, ludzka życzliwość, przyjaźń i akceptacja znów okazują się być ułudą. W tle losów Julianki Orzeszkowa nakreśla obraz ówczesnej sytuacji kobiet biednych, porzuconych, pozbawionych edukacji, po raz kolejny udowadniając społeczne zaangażowanie swojej twórczości.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Julianka - Eliza Orzeszkowa (czytać ksiązki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Dzieci uczy, — mówili o niéj, — edukacyą miéć musi, i taka jakaś delikatna!
Co do edukacyi téj, posiadanéj przez szczupłą, bladą guwernantkę, żydówka, Złotka, miała o niéj wiadomości pewne, z własnych jéj ust zaczerpane. Raz panna Janina weszła do sklepiku i, kupując znowu małą ilość cukru i nafty, zapytała Złotkę:
— A cóż, moja kupcowo, nie masz tam dla mnie dobréj jakiéj nowiny?
Złotka przecząco wstrząsnęła głową.
— Pytałam się u różnych ludzi, — rzekła, — starałam się, ale nie potrzebują... strach, co teraz guwernantek u nas w mieście... więcéj niż dzieci... A czy pannie mało tych lekcyi, co panna ma?
— Bardzo mało, moja kupcowo. Żyć niéma z czego... tanio mi płacą.
— A dla czego oni tanio płacą? ja wiem, że guwernantki czasem bardzo drogo biorą za tę naukę, co ją w głowie swojéj mają...
Panna Janina wpatrywała się znowu w różnobarwne paczki cygar, okrywające przeciwległą ścianę.
— W tém bieda, — zaczęła, — w tém bieda największa, kupcowo, że ja nauki téj mam bardzo mało.
Po chwili, nie zmieniając kierunku spojrzenia, dodała:
— Byłam zawsze guwernantką na początki... na początki nauk... płacono mi zawsze bardzo mało... bo i prawdę mówiąc, niéma za co płacić wiele...
Złotka rozpostarła ręce ruchem zwątpienia.
— Nu, na to już niéma żadnéj rady, — rzekła.
Dnia tego, wracając z miasta, panna Janina nie uścisnęła, jak zwykle, Julianki, ale odtrąciła ją od siebie i, gwałtownym ruchem usiadłszy, w zamyśleniu szarpała drżącemi rękoma brzeg czarnego i zszarzałego swego kaftanika.
Dziecię, zdziwione i zmartwione, przysunęło się do niéj, ale ona usunęła je znowu i szepnęła:
— Na moję niedolę urodziłaś się ty... i na swoję.
Cały wieczór potém kobieta siedziała nieruchoma i milcząca, jak kamień, a dziecko płakało z cicha. Nazajutrz z rana jednak, Julianka budząc się w kątku swym, za wystającym murem pustego pokoju, ujrzała nad pościółką swą stojącą pannę Janinę, która nachyliła się ku niéj z uśmiechem i pocałowała ją w czoło.
— Chodź pokój zamiatać! — rzekła.
Uczyła ją co rano zamiatać pokój, nastawiać samowar, zapalać w piecu i słać łóżko; a gdy dziewczynka z trudnością wielką spełniała czynności te, o wiele przechodzące jéj siły, patrzała na nią z przepaścistym smutkiem w wejrzeniu i mówiła:
— Żebyś ty przynajmniéj porządną służącą zostać mogła!
Wieczorami uczyła ją katechizmu, czytania i szycia, przyczém łagodną bywała niekiedy i niezmiernie, namiętnie czułą, czasem znowu niecierpliwą, twardą, rozjątrzoną. Patrząc wtedy na nią, jak zrywała się co chwila z siedzenia i siadała znowu, rzucała się po pokoju swym, dotykając sprzętów wszystkich, całowała dziecko, odpychała je, za uchybienie każde w czytaniu lub szyciu uderzała je po rękach, a potém brała się za głowę i mówiła coś do siebie szybko a niezrozumiale; myśléć-by można, iż była blizką szaleństwa. Potém jednak opanowywała się, zacinała drobne wargi, krzyżowała na piersiach ramiona i wyglądała, jak ktoś zamierzający kosztem jakichbądź cierpień dotrwać w postanowieniu swojém.
Na wiosnę, kiedy ludzie zaczęli otwierać drzwi i okna, panna Janina weszła raz do mieszkania tokarza. Zawahała się chwilę przed drzwiami, ale weszła. Na widok jéj tokarz przerwał pracę swą i uprzejmie ją pozdrowił, żona jego zmieszała się i osłupiałym nieco wzrokiem patrzała na guwernantkę, aż upamiętała się i zawołała na Kachnę, aby stołek podała. Panna Janina usiadła i wydawała się bardziéj jeszcze zmieszaną od tokarzowéj.
— Chciałam poznajomić się z państwem; sąsiadką waszą jestem, — rzekła, czując jakby potrzebę usprawiedliwienia swéj wizyty. Tokarzowa powiedziała, że widuje ją co dzień przez okno, idącą do miasta i wracającą.
— Dlaczego pani dziecka nigdy z sobą nie bierzesz? — zapytała, — niech-by biedactwo obejrzało się trochę po świecie.
Panna Janina zarumieniła się gwałtownie.
— Jakiego dziecka? — zawołała ze zdziwieniem niby.
— A no! sierotki téj, którą pani opiekujesz się.
— Ależ ja nią nie opiekuję się wcale, — tłómaczyła się kobieta, — co mi do niéj! ot, tak tylko, gdy widzę, że głodna, to ją nakarmię... przez litość... nie więcéj jak przez litość... a że dziecko siedzi ciągle przy mnie, to i nie odpędzam go... co mi to szkodzi? ale opiekunką jego nie jestem, wcale nie jestem.
Tokarz i żona jego patrzyli na nią ze zdziwieniem. Nie pojmowali, dlaczego tak żywo tłómaczyła się z tego, co w oczach ich było dobrym uczynkiem.
— To szkoda — rzekł po chwili tokarz — a my myśleliśmy, że nieboractwo to znalazło już sobie przytułek na całe dzieciństwo swoje... Jak wyrośnie, to prędzéj sobie da radę, ale póki małe, co ma robić? żebrać tylko, a może potém, nie daj Boże, i kraść...
Ledwo widzialne drgnienie poruszyło twarzą i rękoma panny Janiny.
— Zapewnie — rzekła — zapewnie... nie odpędzę dziecka, dopóki żywić je i uczyć czegokolwiek będę mogła... choć naprawdę, co mnie tam ono obchodzić może? Lituję się przecież nad niém... nie wiem, czy długo tu zostanę, a jeśli-bym odjechać miała, to może-by... może-byście państwo... tak... przy swoich dzieciach i tę dziewczynę przytulili!
Mieszała się strasznie, mówiąc to, a głos jéj, pomimo silenia się na obojętność, przybierał proszące dźwięki.
Tokarz po chwili zamyślenia odrzekł:
— Przyznam się pani, że mnie to samemu nieraz na myśl przychodziło, i z żonką nawet o tém gadałem, ale... niebogaty jestem człowiek... sześcioro dzieci mam. Gdybym już tak zdecydował się i wziął tę sierotkę, nie chciał-bym, aby marnowała się ona w domu moim, ale musiał-bym jéj i odzież porządną dać i jadło dostateczne, i potém roboty jakiéj nauczyć... a to wszystko kosztowało-by wiele i było-by z krzywdą własnych dzieci... Ja zaś uważam, że niedobrze jest, jeśli człowiek dopomaga jednym z krzywdą drugich. Zresztą my ot i z téj kwatery wyniesiemy się w jesieni... a jak będziem mieszkać het precz! na drugim końcu miasta, to i oczy nie będą nas boleć od patrzenia na nędzę tę...
Panna Janina słuchała ze spuszczonemi oczyma, i wymówiwszy jeszcze kilka słów obojętnych, odeszła. Przez cały wieczór potém płakała.
W środku lata jakoś, wracała z miasta z wiązką ładnych kwiatów. Nie zaniosła ich jednak do swego mieszkania, tylko przesunęła się pod ścianą bocznego domowstwa i położyła je na otwartém oknie chorego metra muzyki. Muzyk, który przez całą zimę nie grywał na fortepianiku swoim, bo większą część czasu przepędzał w łóżku, grał teraz. Usłyszawszy szelest w oknie, nie przestając grać, ochrypłym głosem zapytał:
— Czy to ptaszyna?
Podniósł trochę głowę, a zobaczywszy za oknem stojącą kobietę, zdziwił się nieco. Znał ją jednak z widzenia, jak wszyscy mieszkańcy podwórza.
— Jakie ładne kwiaty! — rzekł, powstając z ciekawością — jaka pani dobra! ja lubię kwiaty!
— To sierotka przysyła panu kwiaty te — szepnęła kobieta.
— A jakie ona tam hoduje się? śliczne, biedne dziecko! chciał-bym je widziéć!
— Przyślę je kiedy do pana — odrzekła panna Janina.
Muzyk chciał coś powiedziéć jeszcze, ale zakaszlał się strasznie i nie mógł. Panna Janina, wchodząc na schody starego gmachu, szeptała:
— I w tym nadziei miéć nie można! prędko umrze!
Pod jesień ludzie mówić zaczęli, że guwernantka musi być chyba chorą, bo tak powoli chodzi i tak mizernie wygląda. Chorą jednak nie była, tylko widocznie gryzła ją nawskróś ciężka troska jakaś, ciężka dlatego może najbardziéj, że siły jéj były bardzo słabe.
Raz weszła do sklepiku Złotki, już nie dla kupna żadnego, ale tylko na rozmowę.
— Moja kupcowo — rzekła — jaka to biéda, że lekcyi więcéj dostać nie mogę... już i szyciem sobie dopomagam, ale i tak ciężko bardzo.
— No! — pocieszała żydówka — co tam! byle przeżyć! potém może lepiéj będzie.
— Ja bo i nie przywykłam do biedy takiéj — mówiła daléj guwernantka — od czasu, gdy ojciec mój umarł... urzędnikiem był i biedy przy nim nie cierpiałam... przebywałam zawsze po domach różnych. Pensyą brałam bardzo małą, taką tylko, aby módz jako tako przyodziać się, ale wygody miałam wszelkie, bo przecież, gdzie guwernantka jest, to już i obiad codzień, i szklanka herbaty, i ciepły pokój być musi. Otóż przywykłam do wszystkiego tego, rozpieściłam się i teraz wytrzymać nie mogę.
Złotka przenikliwie patrzała na skarżącą się kobietę.
— No — rzekła po chwili — a ja pannie radzę, żebyś wytrzymywała... mnie zdaje się, że są rzeczy, co gorzéj bolą, niż głód i chłód...
— Są, o! są; — szepnęła kobieta,
Splotła małe, suche, ręce swe, i oparła je o stół z butelkami. Stała tak długo, potém rzekła:
— Na wiosnę chyba postaram się znowu o miejsce i pojadę.
— Ja pannie nie radzę robić tego — odparła żydówka.
— Dlaczego, moja kupcowo?
— Niech już panna siebie saméj zapyta, dlaczego?
Wymówiła to ze znaczeniem. Panna Janina zarumieniła się nagle z gniewu jakby, czy z trwogi.
— Ciekawam — zawołała żywo — dlaczego-bym nie miała zrobić tak, jak mi lepiéj będzie! Zimę tylko przebyć tu jeszcze muszę, koniecznie muszę, bo mrozów boję się bardzo.
— Jeżeli panna boisz się mrozów — podchwyciła żydówka — to dlaczego panna przed zimą nie wyniesie się z tego starego domu, który jest bardzo zimny, i nie poszuka sobie miejsca z ciepłym pokojem...
Kobieta zmieszała się.
— Niech już sobie! — zagadała — zimę przebędę... na wiosnę może mi Bóg dopomoże... a jak lepiéj mi będzie trochę, to i nadal tu zostanę... ja-bym bardzo pragnęła tu zostać...
Oprócz troski, widać w niéj było ciągłą prawie trwogę jakąś. Rzadko bardzo spotykała spójrzeniem swém zwrócone na siebie spojrzenie; lecz, mówiąc z ludźmi, spuszczała najczęściéj oczy, albo patrzała na przeciwległe przedmioty, co dawało jéj pozór istoty, wiecznie czémś zmieszanéj. Obok tego, widać w niéj było kobietę nieprzyzwyczajoną do rządzenia choć-by najmniejszém gospodarstwem, a mającą pociąg do rzeczy zbytkownych. W ubiorze jéj tylko zbytku nigdy nie było. Można-by powiedziéć, że zrzekła się stanowczo zalotności wszelkiéj, wszelkiéj myśli o przystrajaniu się i elegancyi.
Odkąd tu przybyła, nosiła wciąż jednę suknią i jeden kapelusz, to téż suknia była zszarzana bardzo, a kwiat przy kapeluszu, blady i zmięty wprzódy, miał pozór zbrudzonéj jakiéjś szmatki. Lubiła przecież kwiaty, ptaki i łakocie. Przynosiła z miasta bukiety, ciastka, cukierki, kupiła drugiego kanarka, ostawiła okna roślinami w wazonach. Natomiast zdarzały się tygodnie, w których nie posyłała do garkuchni po obiad, a skromne, lecz konieczne do życia wiktuały, brała u Złotki na kredyt. Z całego jéj postępowania i sposobu rządzenia się poznać można było, że to była kobieta-dziecko, jedna z tych kobiet, które przez całe życie zachowują trwożliwość, niezaradność i łakomstwo dziecka.
Jednak, żeby ją kto widział wtedy, gdy, śród głuchéj nocy, z lampką w ręku przebywała puste, ciemne, wiatrem świszczące, pokoje niezamieszkałego piętra gmachu, i jak, postawiwszy lampkę na ziemi, stawała nad małą dziewczynką, uśpioną na nizkiéj pościołce, pojąć-by musiał, że ta kobieta-dziecko cierpiała strasznie. Wyprostowana, sztywna, ze splecionemi dłońmi, zarzuconemi na głowę, i szeroko rozwartą, nieruchomą źrenicą, wyglądała ona wtedy, jak tragiczny posąg rozpaczy.
Niekiedy w zamyśleniu pytała:
— Boże! pocoś mi dał serce?
Innym razem przykładała dłoń do piersi i gwałtownie śród ciszy nocnéj powtarzała:
— O, sumienie moje! sumienie! sumienie!
Czasem przy świetle lampki przeglądała listy jakieś, wiązki kwiatów zeschłych, kawałki spłowiałych wstążek i płakała cicho, rzewnie, głęboko.
— Żebym mogła utracić pamięć... — szeptała z załamanemi dłońmi — żebym mogła utracić pamięć tak, jak straciłam wiarę i nadzieję!...
W połowie zimy, spotkawszy w sieni domu właścicielkę magla, spytała ją nieśmiało, czy nie zechce ona kupić od niéj parę kanarków. Wspaniała potentatka ubogiéj osady odpowiedziała, że zapyta o to siostrzenic swoich.
— Jeżeli one zechcą posiadać ptaki te, nabędę je, bo ja panienkom moim nic nie odmawiam, a jeżeli nie zechcą, nie nabędę.
Panienki chciały posiadać ładne, śpiewające ptaki, i właścicielka magla przysłała po nie, przesyłając zarazem odpowiednią kwotę pieniężną. Gdy wynoszono ptaki, Julianka czule żegnała się z niemi, usiłowała całować je przez pręty klatki i płakała.
— Nie płacz! — powiedziała do niéj panna Janina... — wkrótce może po czémś ważniejszém płakać będziesz...
Wkrótce, po sprzedaniu kanarków, powiedziała dziewczynie, która dotąd obiady przynosiła jéj z miasta, aby nie chodziła już do garkuchni.
— U siebie w piecyku gotować będę! — rzekła — taniéj mi przyjdzie!
Gotowała z razu, ale parzyła sobie ręce, niecierpliwiła się, płakała, i nic nigdy w zupełności nie sporządziła. Zaczęła tedy kupować, lub brać na kredyt w mieście rzeczy do jedzenia już przygotowane, zimne, które kosztowały ją tyleż, albo i więcéj, co ciepłe i pożywniejsze obiady z garkuchni. Nie umiała widać liczyć, a także szukała sobie wciąż czegoś, coby podniebieniu jéj dogodziło.
Kiedy w piérwszy dzień wiosenny, jasny i słoneczny weszła do sklepiku Złotki, żydówka aż splotła ręce i zawołała:
— Aj! aj! jak panna źle wygląda! jak panna zmizerniała.
Wistocie, cera jéj zżółkła, oczy zapadły, a na czole przybyło zmarszczek. Postarzała i zeszpetniała, tylko lniane włosy jéj wciąż wiły się młodo i filuternie, i usta drobne zachowały zarys młodości i wdzięku.
— Moja kupcowo — rzekła — przyszłam prosić cię o radę... co tu robić? miejsce mi zdarza się, wcale dobre nawet... w domu
Uwagi (0)