Darmowe ebooki » List » Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński



1 ... 81 82 83 84 85 86 87 88 89 ... 144
Idź do strony:
szaleństwa?

Niknę, jak mgła, jak para, maleję w oczach moich własnych, rozpraszam się. Gdzież idę? Ku czemu dążę? Jakaż siła mnie rozpręża, rozrywa? Gdzie moje ja się roztapia? Gdzie się podzieję? Nie sposób, żeby to starość być miała; mój ojciec 30-stą laty mnie ubiegł, a jeszcze dzielny duszą, przytomny umysłem, czynny w działaniu. Nie, 29 lat nie mogą człowiekowi liczyć się za głupstwo i niemoc. Daruj mi, Panie Boże, ale czasem na myśl przychodzi mi tego duńskiego księdza proroctwo, pamiętasz, Dialy, ową legendę? Czy Bóg mnie za pychę karze? Jednak w głębi serca nie poczuwam się do niczego, coby karę taką bożą sprawiedliwie na mnie ściągnąć mogło. Czystym duchem pragnąłem zawsze dobra wszystkich, kochałem piękno, a nienawidziłem zła, a teraz przyjdzie mnie ostatecznie pochylić głowę pod zatrutą koroną ołowianą i żelazną głupstwa, ciężką, jak kamień młyński i przeznaczoną mi już na zawsze. Ja wariuję, zda mi się. Nie przy zdrowych-em zmysłach. Lepiej bym poszedł do łóżka i zasnął, niż pisał do Ciebie.

Głupi jestem, głupi, stokroć głupi, że Cię zasmucam, ale, widzisz, melancholia taktu nie zna, gdzie może, tam szuka ucieczki, ratunku, schronienia. Tyś mi jedynym schronieniem, — biegnę zatem do Ciebie i głowę moją ociężałą, cierpiącą, skostniałą, kładę w dłonie Twoje. Do kogóż się tu obrócę? Konstanty patrzy się na mnie, jak na zwariowanego, mój ojciec jak na człowieka, co nie wart szeląga. Oba w tej chwili prawdę mają, — więc do tych lip starych się obrócę i będę im rozpowiadał żale moje, ale wiatr głośniej świszcze, deszcz szumi płaczliwiej ode mnie, lipy mnie nie usłyszą. Któż nakłoni ucha do mnie, kto zlituje się nade mną? Ty jedna, Ty — więc, choć daleko jesteś, obracam się w stronę Twoją i piszę do Ciebie. Szczęściam Ci nie dał — człowiek taki, jak ja, nikomu szczęścia udzielić nie może — alem dał Ci serce moje; com miał, com mógł, dałem Ci. Ty mnie pożałujesz, może pojmiesz, zrozumiesz, wtajemniczysz się w moją duszę, której ja sam nie rozumiem, staniesz się bardziej moim ja, niż ja sam, powiesz mi, jak się mam ratować, jak odzyskać straconą siłę. Bo, jeśli jej nie odnajdę, nędznym będę na wieki, stanę się mumią egipską za życia, zacznę sam sobą pogardzać i w łeb sobie strzelę!

Taki koniec mój, — przewidywany od dawna. Czułem, od kiedy żyję, że moja droga krzywi się pod moimi nogami, że nie prosto leci, jak strzała puszczona z cięciwy do celu, ale że zstępuje w dół, coraz bardziej w dół — w otchłań jakąś! Cząstkowe spleeny przychodziły mnie ostrzegać, jakby części ożywione grobu mojego, że ten grób mój leży gdzieś w niepoświęconej przepaści, wśród samotności wielkiej. Wyraz „nicość” zawsze nasuwał się pod pióro moje, mieszał i kaził najświętsze mi natchnienia. Koniec mój już zawarty był we mnie, jak owoc w ziarnie, tylko że to owoc pusty, robaczywy, pełen popiołów! Przebacz, najlepsza i najszlachetniejsza, że tak folguję rozhuźdanie czarnym myślom, które mnie toczą. Komuż, jeśli nie Tobie, je wypowiem? Kto będzie, jeśli nie Ty, wiedział, co się dzieje w piekle moim? Do aniołów modlą się potępieni. A może to wszystko czyśćcem tylko, nie piekłem jeszcze? Jak tylko się wydobędę stąd, popędzę do Munich; tam list Twój niech zastanę! Pisz ciągle do Munich.

Twój do zgonu Zyg.

188. Do Delfiny Potockiej

1841 Wildungen, 12-go augusta, 12-ta w nocy

Droga i najlepsza moja! Noc — burza wstrząsa domem, po szybach biegną konwulsje wiatru. Ja w nie mniejszych, ja w rozpaczy, a kocham Ciebie, kocham i rzewniej, i tęskniej, i gwałtowniej może, niż kiedykolwiek w życiu. A wiesz, co się ze mną dzieje? Dokąd mnie ta burza rwie? Gdzie jutro będę? O moja Dysz najdroższa, najlepsza, muszę jechać do Karlsbadu, by wlać trochę pociechy w duszę pękającą, mdlejącą, odchodzącą ojca mego. Obiecałem mu tam 14 dni przepędzić, bylebym mógł pewno po ich upłynieniu pojechać, gdzie zechcę. Walczyłem strasznie, by przemóc na sobie to postanowienie. Widok jego rysów zbolałych, odmienionych, gorzki jego smutek, wreszcie i to, że zaczął dobrze o Tobie mówić, jakby żałując, że się pomylił w sądach swoich, jakieś straszne do tego przeczucie, myśl potrzebna wrócenia jego duszy skołatanej trochę pokoju i lepszej otuchy, myśl, jak mówię, że kiedyś, w wyrocznej chwili, on mógłby z goryczą w sercu narzekać na mnie, żem nigdy nie chciał nic uczynić, kiedy mnie prosił o co, zniewoliły mnie do tej podróży. Ułożyłem się z nim, że pojadę do Karlsbadu, że przebędę tam 14 dni, że będę grzeczny, ale że nic więcej nad grzeczności nie powiem i że 30-go augusta wyjadę do Drezna, gdzie się z nim spotkam 31-go. On tego samego dnia pojedzie do Warszawy. Braniccy swoją drogą także i do Petersburga, a ja, kupiwszy Tobie Twego pieska w Dreźnie, do Munich i stamtąd do Varenna lub gdzie każesz.

Słuchaj, 15-go septembra moglibyśmy już być razem, gdybyś zaraz za odebraniem listu tego wybrała się z Neapolu i pojechała do Mediolanu lub Genui i stamtąd do Munich mi napisała, i czekała listu mego z Munich, za którego rzuceniem na pocztę zaraz bym wsiadł sam do powozu. Rób jak chcesz; gdzie chcesz, gdzie możesz, gdzie Ci lepiej, tam przybiegnę do Ciebie i zostanę przy Tobie. Moje serce, gdzie Ty — i czuję, że tak już na wieki. Nic nie poruszy, nic nie obali przywiązania, którem ja połączony z Tobą. Tysiąc kształtów los mój przybierze, a treść jego jednaką pozostanie, bo Cię ukochałem miłością, która nie mija ni na ziemi, ni na niebie — duchem całym!

Straszna to ta podróż dla mnie. Pojmiesz i uczujesz wszystko, co ja czuję; mąk Ci moich nie będę opowiadał, Ty je znasz, Ty je wiesz. Jadę wszechmocny wstrętem, a jadę, aby zostawić sercu starego ojca myśl, że go kocham i że nie zawsze tegom, czego on tak strasznie pragnął, nie chciał uczynić. Jadę tam — wierz mi, to najkrótsza droga jeszcze do Ciebie — jadę tam, by do Ciebie prędzej się dostać i oblać Twoje ręce łzami. Przyjeżdżaj, Dialy, do Varenna, tam siedźmy, póki nas zimno nie wygoni, a wtedy pomyślimy, gdzie się udać. Miastam znienawidził — chcę jeszcze frejburgowego ustronia z Tobą, chcę sam na sam z Tobą całą duszą i sercem raz jeszcze być przy Tobie, a w tych miastach wielkich tylko szpiegów mamy. Usuńmy się od świata, bądźmy jeszcze samotnymi, bądźmy jeszcze jako niegdyś, z sobą, bez nikogo trzeciego!

Com Ci miał oznajmić, oznajmiłem. Teraz to Ci powiem, że pewny jestem, iż tym wymaganiem ode mnie jechania tam do nich mój ojciec gubi wszystko, jeśli kiedykolwiek co z tego udać się miało. Powozem, końmi pocztowymi, ciałem moim, figurą moją albowiem mu posłużę, dopełnię jego życzeń, ale myślą, duszą, sercem czyż mogę? Pojadę i koniec — a gdy tam będę, będę jak trup, sama wiesz o tym, nie potrzebuję Ci gadać; ale trzeba było tym poświęceniem ratować Ojca, który codziennie sechł i słabiał, trzeba mu było poddać życia, siły, a zatem w tę fatalną wybrałem się drogę. Przejeżdżam przez Frankfurt, by paszport do Karlsbadu wizować; pojutrze będę w Frankfurcie, stamtąd napiszę do Ciebie, tj. ten list dokończę. Dysz, do obaczenia, do obaczenia!

Wiesz, że mam piersi rozpękłe, jak gdyby kat mnie na torturach uderzył w nie kłodą żelazną. Są chwile, w których czuję, że lodowacieję i blednę na twarzy, w innych gorączka rozpaczy mnie porywa.

Mówię Ci raz jeszcze, że kocham Ciebie, że od wypłynięcia z Neapolu nie było dnia, w którym bym nie płakał za Tobą, jak za najszlachetniejszą i najdroższą istotą ze wszystkich, którem znał na świecie, i teraz płaczę! Do obaczenia, Ty Dialy moja! Do obaczenia, Bóg da, za miesiąc!

189. Do Delfiny Potockiej

1841, 22 augusta, niedziela, Karlsbad

Droga moja! Siódma to niedziela już rozdziału naszego, — większa już połowa jego, bo niezawodnie nie dojdziem do 14-tej. Dopiero co przez godzinę wybierałem koroneczki dla Ciebie i szpilki, na pieska muszę, aż w Dreźnie będę, poczekać. Nudnymi, arcynudnymi torami upływa życie moje tutaj. Wąsowiczowa275, ta śmiertelna mego ojca i moja nieprzyjaciółka, tu przyjechała i siedzi, a łasi się Branickiej, jak garderobiana. Pamiętam czasy, w których p. Wąsowiczowa nie chciałaby była przyjąć do salonu swego pani Branickiej, wtedy była okrutną i podłą. Dziś jest miękką i podłą.

Ja tam zwykle wieczorem herbatę piję. Rozmawiam z Elizą276 o chemii, fizyce, sztukach pięknych i Paryżu, ale tak mi to idzie oporem, że ona to widzieć musi. Opowiem Ci dwie anegdotki, po których wniesiesz to wrażenie, jakie na mnie wywiera ona, i jakie ja na nią muszę wywierać. Zawczoraj wieczór przyprowadziłem tam pod rękę Wąsowiczową. Baba przez 2 godziny opierała się na ręce mojej i wlokła się, jak ranna hjena, po Wizie. Zasiedli wszyscy do okrągłego stołu. Fregata277 cukier każdemu odliczała do filiżanki i odmierzała śmietankę. Boreal278 bawił się końcami chustki swej szyjnej, kompletnie szczęśliwy temu, że żyje. Wąsowiczowa i ja przepatrywaliśmy owe wieczne albumy, które trzymała nam Eliza przed oczyma, przewracając z wolna ich kartki. Trzeba chwalić, ja nie umiem, więcem milczał. Wąsowiczowa za siebie, za mnie, za 3-ch i za stu chwaliła. Kartki jedne ubywały po drugich, wtem nadpłynęła jedna, a na niej była akwarela, wystawiająca kobietę samotną, siedzącą przy szerokim oknie, w białej odzieży, za oknem zaś jezioro smutne i świat dziki z borów i skał i nieba kawał, a ja zatrzymałem Elizę, która szła dalej i zacząłem, znęcony tą akwarelą mówić: „To się Pani udało, zupełnie udało, może nie tak ścisłość rysunkowa, jak raczej ukryta dusza rysunku. Jakiż to wyraz smętny w tej twarzy samotnej! Znać, że ta kobieta w więzieniu z trosk i boleści patrzy w przestrzeń i myśli, że trzeba niezadługo ziemię porzucić, ziemię, która jej tylko goryczą była, a mimo ten wielki wyraz smutku coś upajającego i jeszcze nęcącego jest w tych rysach zadumanych. Znać, że Bóg ją cudem był swoim stworzył, a tylko ludzie zabili. Nie przewracaj Pani kartki, bo to prześlicznym jest!”. Milczała p. El., nie przerywała mi pochwał, zatrzymała kartkę, jam patrzał i patrzał, coś z tej akwareli wołało na mnie; pierwszy raz wtedy zaczynało mi się zdawać, że El. ma talent, a kiedy tak mnie wytrzymała, a ja znów otwierał usta, by chwalić, rzekła dziwnym głosem, jakby zasmuconym, ale bez żadnej złości: „To nie moje, to Pani Delfina malowała i na pamiątkę mi dała”. Struchlałem. Darmo, gdzie duch mój napotkał ducha mu równego, tam w nim ozwało się życie. Struchlałem, a wiesz czemu? Oto dlatego, że mnie w tej chwili uderzyło przeświadczenie o konieczności nieodwołalnej, która moją duszę z Twoją spaja. Uznałem wyższą, jakby fatalną potęgę, wynikłą z głębi, z natury rzeczy, która mnie zmusza, gdziekolwiek co Twojego lub podobnego Tobie napotkam, podać się ku temu, to pojąć zaraz, roztkliwić się nad tym, znęcić się do tego, słowem to ukochać. Anim wiedział, że ten obrazek Twej ręki dziełem, a on jeden wśród tylu innych przemówił mi do duszy! Tak dalece, że kiedy p. El. przestała album przewracać, zamknęła go, uczułem konieczną potrzebę widzenia raz jeszcze mojej białej, marzącej przed tym wielkim oknem Dialy i rzekłem do niej: „Pozwól mi Pani samemu raz jeszcze otworzyć tę książkę”. A ona: „Dobrze, ale pod jednym warunkiem”. „Pod jakim Pani?”. „Że Pan mi wymyślisz przedmiot do rysunku”. „Zgoda, Pani” — i oddała mi album. Jam odszedł od okrągłego stolika i na uboczu znów rozemknąłem i szukałem mojej akwareli ażem ją znalazł i długom patrzał i łzy mi się kręciły w oczach, i to była dobra chwila.

Oto masz pierwszą anegdotę. Wieczór ciągnął się dalej, Józefa Kalinowska siadła do fortepianu. Słyszałaś Ty kiedy ryk krowy tyrolskiej, pisk rozkochanego kota, skomlenie psów zgromadzonych nad ścierwem? Prawda, Tyś mnie słyszała, ale przysięgam Ci, że lepiej śpiewam. Po tym okropnym głosie, który blasfemował279 Staendachen Schuberta, któreś tyle mi razy tak bosko śpiewała, przystąpiła do instrumentu klawiszowego p. Olga. Z Montechów wybrała pieśń jakąś długą, suchą, rulad pełną, pozbawioną wszelkiej idei muzycznej i kręciła ją gardłem swoim, jak szpagaty, z których powrozy urastają, lepiej jednak od siostry daleko, z pretensją olbrzymią, łamane sztuki wyrabiając, nic nie czując. I człowiek, co słyszał Malibranową280 i Ciebie, tam stał i słuchać musiał i nie plunąć! Wciąż głos Twój krążył mi nad uszami, jakby anielska obrona od tych ziemskich głosów, jakby tarcza melodii przeciwko tym nożom pisku. I tak, słuchając wspomnień o Tobie śpiewających w duszy mojej, zupełniem zapomniał Karlsbadu i Branickich i Kalinowskich. Tymczasem Stefan Potocki, syn Michała, umizgał się do Elizy — Fregata przy stoliku z Hjeną rozmawiała, Boreal zajadał poziomki, Kasia281, milcząc, obok mnie stała i dumała, a ja także milcząc stałem. Byłem coraz bardziej z Tobą, gdy nagle Wąsowiczowa, spostrzegłszy się, że jedenasta, wstaje i budzi mnie, wzywając mego odprowadzicielstwa. Pamiętasz z rana w Neapolu czasem osłów ryczenie, które śpiących tak mile do życia wołają? Zadrgnąłem, szukam kapelusza, p. El. zastępuje mi drogę: „A obietnica?”. Ja patrzę się na nią, nie przypominam sobie: „Co, Pani?” się pytam. — „A warunek, a przedmiot obiecany do albumu?”. Zgłupiałem, bo nic na podorędziu w głowie nie miałem. Naiwnie odpowiedziałem: „Zupełnie wypadło mi z pamięci, przepraszam”, i skrobię się w skronie. Hjena już na progu woła; panna stoi przede mną, domaga się. Naprędce spytałem się, czy

1 ... 81 82 83 84 85 86 87 88 89 ... 144
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz