Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Za Twoje inne doniesienia tysiąc Ci dzięków także. Prześlij mi do Kissingen tłumaczenie Snu, niezmiernie będę go ciekawy czytać. Zapewne do pierwszego augusta tam zabawię; stąd za dni kilka wyjeżdżam.
Ciąglem chory, a co najgorsza, że na duchu: nic czytać, nic pisać nie zdołam; wszystko mi obrzydło, ludzie i rzeczy, pieśni i mowa, sny i rzeczywistość. Wątroba serce mi zabiła i mózg; sama jedna, rozpuchłszy się, pierś mi zalega. Módl się za mnie, Konstanty, i kochaj mnie!
Oto biedny Ursyn256 poszedł do Ojców! Muszą się cieszyć umarli, bo coraz więcej żywych ubywa.
Rzym, 18 czerwca, 1841 r.
Bóg jeden tylko dotyka się umarłych i wskrzesza ich; kto śmiertelny, ten galwanizuje ich tylko i sam się zabija. I ja tak zginąłem, i Ty teraz w taki sposób omdlałeś. Ależ można, Julu, kilka razy przed ostatecznym końcem martwieć i odżywać na ziemi; prawda, że zmartwychwstanie coraz leniwsze, a sny, ospałość, smutki coraz cięższe: kilka prób śmierci przed śmiercią człowiek odbywa, coraz to bardziej opadając na siłach, uczy się wiecznego pokoju. Zapewne na odwrót, gdy poleży w trumnie, uczy się w niej życia innego, niewzruszonością i ciszą krzepi się do ruchu i nowej wrzawy jakiejś. Świat sprzecznościami stoi: gdy zasypiasz, dążysz ku obudzeniu się, gdy się budzisz, w tym znak, że masz zasnąć. Rad nie rad, muszę Szekspirowi złożyć hołd, przyznać prawdę. Ironia gości w tym życiu. Ironia, to praktyka świata! Teorią zaś jego jest wiara i szczęście. Cóż powiesz? Otom znikczemniał i dusza mi się rozwłókniła na wzór spalonej rośliny; cierpię, a głosu mi brak na wydanie cierpienia, głuchym, oniemiał śród życia: ni świat zewnętrzny już odbija się we mnie, ani też ja nie odedrgiwam już światu zewnętrznemu. Dziwna też pora: czy uwierzysz, że włoskie niebo zniemczało, ni wiosny, ni lata nie widzieliśmy, wciąż bure chmury, zimno, plusk, deszcz, błoto; planeta chłodnieje, planeta choruje. Dobrze umierać, ale źle jest być młodym w takim zbiegu okoliczności kosmicznych. Coraz się bardziej wszystko anhelluje, od bieguna rozszerza się białe widmo Anhella i zasępia ziemię, przez równik przechodząc: gwiazdy w górze gasną, w dole więdną kwiaty, wyschną zdroje i źródła wreszcie, spleśnieje morze, ognie pogasną, będzie ciemność, przepowiedziana przez Byrona. Spotka się dwóch wrogów przy lampie, palącej się przed Madonną, przy ostatniej iskrze na ziemi poznają się i zabiją się.
Za dni kilka stąd wyjeżdżam, jadę tą samą wieczną drogą moją: naprzód mokrą i parową do Genui, następnie suchą i górzystą przez Alpy, wreszcie równą i nudną przez Bawarię do Kissingen, gdzie mineralne wody, pite przy odgłosie muzyki freischützowej o piątej z rana co dzień, mają zdrowiu mojemu pomóc!!! Napisz tam parę słów do mnie! Dotąd Beniowskiego nie odebrałem. Tassowi nie mogę powiedzieć tego, coś żądał, bo nie będę już w Neapolu; ale, jeśli Ci chodzi o to, by obłąkany i smętny człowiek wiedział o tym, to sobie samemu to powtórzę, a stanie się Twojej chęci zadość. Szczęśliwi ci, co biją się w pierś i mówią: „Tu wiara i potęga jest”; szczęśliwi, którzy lekkomyślności pełni; szczęśliwi, którzy miłością własną do purchawek podobni, bo nim pękną, dobrze im jest po wszystkie dni żywota ich, a gdy ich silniejsza noga roztrąci, już nie czują nic; szczęśliwi, którzy się kochają w koniach, powozach, powozikach, frakach kamizelkach i infantkach hiszpańskich; szczęśliwi głupcy i durnie i nikczemni wszelkiego gatunku, bo ich królestwo ziemskie, a nam niebieskiego czekać trzeba. Kto wie, czy nadejdzie? A kiedy nadejdzie, może już odechce się jego, jak wszystkich długo żądanych rzeczy bez skutku. A tamtym dobrze będzie i z królestwem niebieskim, jak z każdą nowością: dostaną na progu w skórę za głupstwo i amnestią, bo gdzie by się Pan Bóg mógł na głupców wiecznie sierdzić? Lecz z nami inaczej; nuda i tam zeżre nam zmartwychwstałe serce. Wiesz, co piekło? To nuda w niebie, to pragnienie wieczne sławy i wielkości śród demokratycznego tłumu zbawionych i wybranych, świętych i aniołów. Ta sama chwała, to samo dobro: jednym niebem, drugim będzie piekłem!
Lecz darmo, gdzie płyną fale, tam poniosą nas; my idziemy dalej, a pieśni nasze krzepną i zostają z tyłu, jak baba owa, w solny posąg przemieniona za to, że chciała boskiemu dziełu zniszczenia się przypatrzeć. I nam, i pieśniom naszym także się dostało: patrzeć na same dzieła gniewu i zaguby. Bądź zdrów! Czym zdołasz, krzep się i nie daj, a ile razy będziesz na czyim pogrzebie, pomyśl, żem umarł i zmów Zdrowaś Maria za mnie, bo zaprawdę na sercu i umyśle strupiałem już i nie jestem tym, czym byłem niegdyś. Dłonią umarłych wciągniętym do dołu. Szukaj żywych, Julu, z żywymi przestawaj! Igrać nie można ze śmiercią. Twój
Z.
Rzym, 1841, 21 czerwca
Cóż Ci powiem? Od czego zacznę i na czym skończę? Dotąd z Rzymum nie ruszył, dopiero za tydzień jadę do Civitty, i siadam na statek parowy i płynę tą samą, tyle razy przepłynioną już drogą, do Genui. Dowiesz się z gazet, że przed kilku dniami „Pollux” w nocy około jedenastej, niedaleko od Elby, spotkał się z „Mongibellem” i dostał tak przeważnie w pierś, że od razu roztrzaskał się na dwoje i w dziesięć minut się zatopił; szczęściem jeden tylko z ludzi, na nim będących, zginął, resztę „Mongibello” ocalił, ale pojazdy, rzeczy, wszystko, co tylko było na i pod pokładem, poszło w głąb Śródziemnego Morza. Gdym się o tym rozbiciu dowiedział, żałowałem szczerze, żem nie wypłynął z „Polluxem”, tak, jak zamyślałem, i żem nie był właśnie tym jednym, co się tej nocy utopił. Sądź po tym wyznaniu, jak mi różowo w duszy i lekko na sercu! Choroba straszna mnie pochyliła, zgarbiła do ziemi, uczyniła rzeczą martwą a smętną. Tę chorobę zaś sprawiły od lat wielu ciągnące się wewnątrz mnie samego walki, zapasy i trujące mnie zgryzoty. Pókim mógł, opierałem się czarnym, robaczywym myślom, którym się chciało zawsze i którym się nareszcie udało przeważyć nad siłą ducha mego. Teraz doszedłem do takiego stanu, że mi świat, jako szeroki, wydaje się pustynią, a światło słoneczne krzywdą, obrazą, pośmiewiskiem. Nie chcę wytykać po szczególe wszystkich okoliczności i przyczyn, czy to prywatnych, czy szersze koło od domowego zajmujących, które z wolna takim mnie jadem zapełniły, taką rdzą przedwczesną serce pokryły; po większej części wiesz o nich, ale czego nie wiesz może, to do ila zawsze mnie one rozdzierały. Od lat dziesięciu, od kiedym począł być młodym, ciągle czułem się w podwyższonej drażliwości nienaturalnym stanie. Żyłem, jak galwanizowane trupy, życiem z zewnątrz zaciągnionym, bo wewnątrz zawsze śmierć była, śmierć mi znana, dotykalna dla mnie, a drugim niewidoma, ukryta przed nimi maską żywości, której elektryczne nurty w końcu się przebrały, i teraz nie ma nade mnie nędzniejszego stworzenia! Reszty życia mego, przyszłości mojej nienawidzę. Bóg mnie do niej nie stworzył, a ludzie mnie w nią wpychają. Brak mi zupełny cnoty, największej wśród chrześcijańskich cnót, rezygnacji; pod tym względem poganin jest ze mnie i zbliża się, jak pogrom, chwila, w której właśnie przez brak takowej pokory i submisji257 będę musiał się rozbić, zaginąć, jak ów biedny „Pollux”, który nie potrafił ominąć na morzu, choć tak szerokim, „Mongibella” i wolał prosto płynąć, nie zbaczając, dostać śmiertelnym ciosem w bok, niż się zrezygnować do obrania drogi nieco dłuższej i krzywszej. Co tylko więc stanie się ze mną teraz, Ty, o tym słysząc, bądź pewny w głębi serca, że to się na moje nieszczęście i zgubę dzieje; niech Cię pozór ni blichtr żaden nie łudzi. Odtąd droga moja wikłać się i gmatwać zaczyna pod moimi stopami, odtąd nie będę już w zgodzie z sobą samym, ale rozdwojony i przy poczuciu się do tego rozdwojenia dążący, by jak najrychlej to tragiczne fatum zakończyć. Wszystko, co tu mówię, głębi duszy i rdzeni serca Twego poruczam; nikt inny niechaj nie wie o tych moich bólach i o srogich przeczuciach. Od dwóch miesięcy co dzień Boga gorąco o śmierć błagam, bo chciałbym umrzeć przed dotknięciem się świata; rzeczywistość albowiem jego taka brudna i skalana, że ten tylko białe ma ręce, kto zdołał się na niej nigdy nie opierać. Unieść bym chciał siebie samego niepokalanym stąd do wieczności.
Bądź zdrów, napisz co do mnie do Kissingen, piętnastego lipca tam stanę. Bądź zdrów i kochaj tego, który, umierając, będzie jeszcze kochał Ciebie.
Zygmunt
Oh, stary Ursyn już poszedł! Konary i kwiaty i liście opadają z drzewa, sam pień się już tylko wkrótce zostanie, sam pień, tysiącami siekier i pił, do pół weń zanurzonych, okryty; i dzieci nasze, chcąc dotknąć się kory, chcąc drzewo stare rączkami objąć, dotkną się tego żelastwa i okaleczeją na wieki!
Wildungen, księstwo Waldeck — szczyt góry, 2-gie piętro gospody — 26 lipca poniedziałek 1841
Droga moja! Prawdziwie z pustyni wołam do Ciebie. Wystaw sobie wzgórze z miasteczkiem na szczycie, podobne do owego gniazda orlego z domów ludzkich w Itri258, któremu nieraz dziwiliśmy się razem. Wystaw sobie, że naokoło inne są, to mniejsze, to wyższe od tego środkowego wzgórza, a tak ułożone, że z jednej strony od południa nagie, zbożem tylko żółknieją, a z drugiej, od północy, roślejsze, dziksze, lasami okryte, rozdzierają się na wąwozy i parowy, które obwiązują wkoło ową górkę, na której wierzchołku stoi Wildungen, miasteczko o niewielu domach, o jednej tylko ulicy, długiej, brukowanej gwoździami z kamieni, a pełnej błota, brudu, słomy i stosów śmieci, tak, jak u nas po miasteczkach żydowskich. Wszystkie domy wysokie, czarniawe, z ostrokątnymi dachy, krzyżackim, pruskim obyczajem stawiane. Kościół jeden stoi, niby to gotycki, z resztą ostrołuków rozbitych i odartych, niegdyś katolicki, dziś przeprotestantyzowany, i widzisz koło niego, oparte o mury jego, powyrzucane z jego wnętrza groby i nagrobki dawnych rycerzy katolickich. Obok lipa szeroka: wzdychają pod cieniem jej rozłożystym owi kamienni, pozbawieni wiecznego pokoju, na deszcz i powietrze z głębi przybytku wyciągnieni rycerze. Te głazy grobowe, ryte w napisy i postaci ludzkie, dowodem są, jak mało protestantyzm wszelką sztukę i tkliwość uczuć rozumie. Kto rusza prochy umarłych? Kto znieważa dawnych wieków pamiątki? Zwykle barbarzyńcy to czynią, gdy na Rzym napadną, zwykle lud ślepy i kapryśny jak dziecko, a wściekły jak tygrys, to czyni, gdy rozwala rządu jakiego lub formy dawnej socjalnej budowlę; ale protestantyzm, który przezywał się dumnie Aufklärung, to jest rozświeceniem, nie powinien był się dopuszczać takich grubiaństw i głupstw, powinien był przeszłość uszanować i pojąć, że nie ma możnej religii bez sztuki, bez czci umarłych, bez grobów dla tych, co zniknęli, i bez obrzędów dla tych, którzy żyją. Niemałej ponurości dodają temu miasteczku owe nagrobki zeświętokradzione, że użyję słowa tego przydługiego na wyrażenie myśli mojej, bo w istocie ukradła je Reforma z głębi świętej kościoła, by je wyrzucić na świeckie zewnętrze tegoż kościoła. I owe posągi w zbrojach i średniowiekowych szatach zdają się, klęcząc nie tak, jak dawniej, poziomo, ale prostopadle do ziemi, gdyż oparte są o mury, nie zaś leżą nad trumnami, zdają się, mówię, czekać dnia sądu i oń do Boga się modlić w nadziei, że w tym dniu, za długie z ostatniego pomieszkania, z podziemnej ojczyzny, wygnanie, Bóg im wynagrodzi. Prócz tego kościoła nic nie ma w tych stronach coby myśl jakąkolwiek obudzić mogło w duszy; wszystko chłopstwem jest, grubiaństwem, niemieckim prostactwem, kartofladą. O wiorstę od miasteczka, w pobliżu źródła mineralnej wody, wznosi się jedyna w tej puszczy gospoda, podobna z położenia na wierzchołku góry i z nędznej powierzchowności do gräfenbergskiej. W niej dwa mamy pokoiki. Od tej gospody dwie ulice lipowe się w dół rozchodzą przeciwnym kierunkiem: jedna ku miasteczku dąży, druga zstępuje do źródła, pod drewnianą altaną bijącego i opatrzonego parodią kurhauzu, ulepioną z drewna i gliny, w której jest sala, a tam co niedziela, wczoraj tego oczywisty dowód mieliśmy — zgromadza się okoliczna szlachta, to jest ekonomy, komisarze z dóbr okolicznych, niektórzy mieszczanie z Kassel z żonami, z córkami — piją, jedzą, śpiewają, wrzeszczą, tańcują, nawet w ruletę grają: tutejszy gospodarz, korruptor całej okolicy, trzyma ją, ale tylko w niedzielę, kapitałem z 500 talarów ją podścielając. Z tego możesz pomiarkować, jakie tego Badu przepychy i wygody. Na tej pierwszej drodze, co ku miastu zmierza, o pięćdziesiąt kroków od
Uwagi (0)