Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Masz więc, droga Dysz, opis geograficzny i statystyczny tego obrzydliwego miejsca, kędy będzie trzeba miesiąc august cały mi przebyć. Wczoraj, ponieważ pełno było niedzielnych gości (polski kalembur), wsadzono nas za przyjazdem do małej ciupy z Konstantym, gdzie stało łóżek cztery i wisiała na kółkach cała garderoba (po staropolsku: całe ochędóstwo) gospodarza. Wśród pcheł miliona noceśmy nie przespali, ale przedrapali, a dopiero teraz dwie nam osobne celki dano, i w jednej z nich, siedząc przy kiwającym się stoliku, piszę do Ciebie.
30 lipca 1841, Wildungen
Droga moja! Odebrałem Twój list 3-ci z Neapolu, w którym piszesz mi, że ogromnego konwusonisty szum Ciebie samą w konwulsje wprawił. Biedna Ty, Didysz moja! Wierz mi jednak, że tu gorzej jeszcze: nie ma fal, ale powietrze tak się trzęsie i podrzuca co chwila, jak ten żebrak straszny w Fondi, na którego galwaniczne ruchy Ty patrzeć nie mogłaś. Słońca ze szczytów tych wzgórzów nigdy nie dojrzeć — smutno strasznie. Zawczoraj ojciec mój przyjechał, ażem się przeraził, taki zmieniony od roku. Kiedym go ujrzał, wiesz Ty, co mi się przypomniało nagle? Oto litografia ta smętna cesarza, leżącego w trumnie, to czoło tak wyschłe i zmniejszałe, ta postać cała taka skupiona w siebie, nie wewnętrzną siłą, ale zewnętrznym form wszystkich opadnieniem. Tak wygląda mój ojciec, powiadam Ci, straszno wygląda, a przywiózł z sobą strzelca Niemca, który kropla w kroplę podobny do p. Mieczysława, tak, żem się na pierwszy widok aż cofnął, myśląc, że to on! Naturalnie, ta myśl tylko chwilkę błysnąć mogła mi przez mózg. Lecz nic na świecie tak dalece coś innego, różnego od siebie, przypominającego nigdym nie widział. Jedyna różnica na wyrazie twarzy zależy. Bo ten strzelec zdaje się dobrym i usłużnym człowiekiem.
Dotąd mowy o niczym nie było, — pokazywał tylko mój ojciec ślubną szpilkę z datą: 19 lipca, Frankfurt, i z napisem: Liv. Odes. i Zof. Br.259 — Zatem pobrali się już. Cała familia w Frankfurcie, i Aleksander. Odeschalstwo jedzie do Syrmii, a za dwa miesiące do Rzymu. Co zaś inni myślą robić, gdzie się obrócić, nie wiem. Mój ojciec w początku septembra musi być w Warszawie, potem myśli jechać do Dunajowiec260. Zresztą nie mogę się jeszcze ani jego projektów, ani myśli domyśleć. Rozmawiamy wciąż o obojętnych przedmiotach, jak to o minerałach, saletrorodzie, statystyce, ekonomii politycznej itd., — ale czarna krepa wisi w powietrzu nad nami, podejrzliwość i nieufność wzajemna krążą koło nas, stoją u drzwi pokoju, w którym siedzimy, jak żołnierze na straży, a gdy wstajem i wychodzim na przechadzkę, prezentują broń i idą za nami.
Smętnem życie takie, Dyszo najlepsza moja, — ale jakie życie nie jest smętnem? Są chwile piorunowe — lecz, jak piorun, ogromne światłem i znikome zarazem — szczęścia! Lecz każdy ciąg dni wielu gorzkim jest — miłością prawdziwą nie kochanie się w weselu, ale kochanie się i poleganie na sobie wśród smętku i goryczy. Czym się od nich bronić, czym się przegrodzić od myśli samobójstwa, jeśli nie taką miłością cierpliwą, stałą, wytrzymałą, zawsze jedną, czy w radości, czy w nędzy? Miłość nie winna się opierać na szczęściu, ale winna żyć sobą samą. Kształtem jej tylko przemijającym, raz ukazującym się, to znów rozmdlewającym się, jest szczęście — ale głąb jej jest ona. Bóg mówi: „Jestem ten, który jest”, a nie przydawa sobie żadnego przymiotnika, żadnego kształtu, żadnego opisu, albowiem nieskończoność nie opisuje się niczym. Tak samo dziać się winno i z miłością. Jest, bo jest, i jest ta, która jest. Może zaś być i tak i owak, i tu i tam, na ziemi i za grobem, w chacie i pod purpurą, na szczycie radości i na samem dnie przepaści. Dante doskonale to pojął, gdy Franceskę w piekle jeszcze obwiązał ręką kochanka i tak zawiesił ponad głowami złych duchów.
31 lipca — — — Z ojcem moim trudna rada — niepodobna rozmowa. Jest w zupełnej melancholii, — jęczy i wzdycha i gryzie się wewnątrz — nigdy o żadnym ważnym przedmiocie nie gadamy. Kiedy wyjdę od niego, żal mnie jego i strach o niego chwyta — gdy jestem z nim, męczę się, burzę się, czuję się złym i pełnym ukrytego buntu. Dialy, nieszczęśliwy jestem, i od lat już 15-tu z tego powodu wyrasta przepaść między mną a tym, który dał mi życie, i wychował mnie, i kochał mnie silnie niegdyś, między mną a tym, którego ja niegdyś ogromnie kochałem. Tej przepaści nic już nie zapełni, a most choćbym postawił nad nią, zaraz się załamie. To mnie gryzie, szarpie, zatruwa, ale czuję, że nic a nic temu stanowi rzeczy już nie zaradzi, tej wspólnej choroby serc naszych nie wyleczy: ja ciężkie rany dźwigam z jego przyczyny, i on głębokie też wziął ode mnie. Działamy i oddziaływamy zgubnie na siebie. Darmo, tak jest, być inaczej nie zdoła. To się zowie fatalnością, niechaj mi kto jej zaprzeczy, nie uzna w tym przypadku! O, wieczne przekleństwo, boskie przekleństwo tym, którzy pierwsi zaczęli nas rozdzielać, którzy pierwsi stanęli między sercem mojem a jego, żelaźnie silni, czarno-potężni, podobni szatanom, co kuszą, a, skusiwszy, naigrawają się z ofiar swoich, nie cofają się przed żadnym środkiem, dniem i nocą pchają ku nieszczęściu i rozbratowi tych, którzy by winni być w jedności i pokoju, używając ojca za narzędzie zguby dla syna, syna za narzędzie tortury dla ojca! Bóg widzi, Bóg słyszy, Bóg niech wysłucha przekleństwa mojego!
Tyś mi jedynem dobrem, jedyną osłodą była w życiu — ale życie moje w treści swojej już popsute, na dnie swoim już przeżarte jadem było, gdyś mnie poznała. Nie dziw się więc, o droga, żem nieraz i smutny wyglądał, i objawiał się gorzki. Rzadko się zdarzały zupełnego zapomnienia letejskie, nadziemskie, wolne od wspomnień rozdzierających i od strasznych przeczuciów chwile. Rzadkoś mnie widziała bezchmurnym, naiwnie radosnym, z sercem białem i wonnem, jak konwalia; a jednak serce moje tak się urodziło, lecz los z kwiatu niewinnego przetworzył je w ziele jadowite. Musiałem Cię martwić moim zmartwieniem, kaleczyć moimi rany, straszyć moim strachem, pozbawiać nadziei brakiem jej własnym, ale przez Boga wiernie i święcie i ogromnie Cię kochałem i kocham, gorzko wprawdzie — to nie ze mnie pochodzi — lecz ogromnie i głęboko przy tym, a to mojem jest.
Począł się dla mnie tutaj ciąg dni nieszczęśliwych. Na czem się skończą, przewidzieć nie mogę; to jedno wiem, ze Cię muszę wkrótce obaczyć nazad i rozpłakać się na piersiach Twoich wszystkimi łzami krwawemi serca mego. Proszę Cię o tyle razy już proszony list koło 25-go augusta z Munich. 1-go sept[embra] mój ojciec musi być w Warszawie, familia święta261 powędrowała do Karlsbadu. On by chciał, żebym tam kurę stroić262 pojechał, ja zaś na przykład chciałbym, żeby ludzie wynaleźli sposób polecenia do Słońca lub do Syriusza. Co niemożnym jest, tego nie można uczynić — to tylko można, co można.
Wczoraj w wieczór list Twój piąty z Neapolu odebrałem, gdzie mi mówisz o Luciolce i Luizie Strozzi. Tak, tak — pamiątki są jedynym rajem nie do wydarcia człowiekowi. W tem przeszłość świętą i potężną jest, w tem boska, że nikt jej zmienić nie zdoła — prawdziwie każda przeszłość jest na wieki! Życie, droga Dialy, jest dziwnym na tym planecie pojawem; tak prędko upływa wszystkimi falami, a tak nieznośnie męczy każdą z osobna. Spojrzyj wzad: dziesięć lat lśni Ci się i miga, jak dzień jeden. Spojrzyj naprzód: rok jeden wydaje Ci się równym, nie wiem, wielu, dniom długim, a tymczasem te dni długie przeminą, jak owe przeszłe krótkie lata przeleciały. Jeszcze jeden dzień, jeden lub dwa życia mi pozostało, mnie i Tobie — czegóż tak się frasujem, męczym, rozdzieramy, jak gdybyśmy tu wiecznie przebywać mieli? Już urodził się proch, już skłębiła się glina, która nas kiedyś okryje na cmentarzu, już wyrosło drzewo, co nad grobem naszym cień rzucać będzie i szumieć przy wietrze jesiennym. Darmo, choć wiemy o tym, nie przestaniemy się troszczyć.
Daj rękę więc! Bądźmy razem smutnymi, idźmy razem po tej drodze nieznośnej! Zlać dusze nasze w jedną jedyną będzie nam znośnością, jedyną ulgą na tym świecie. Przynajmniej Ty mi wierzysz, Ty mnie o zdradę, fałsz, chytrość, podstęp nigdy nie posądzisz, Ty wiesz, że we mnie coś szlachetnego bije, ja to samo wiem o Tobie, tak samo polegam na duchu Twoim. Na tem szczęście jedyne tego planety zależy — inne wszelkie dymem jest. Dysz, do obaczenia!
Twój nieszczęsny Zyg.
1841, Wildungen, przy Kassel, 1 augusta
Wystaw sobie wzgórze z jednym domem na wiatrami ogwiżdżonym szczycie, z kopułą wiecznych chmur nad tym szczytem, z kałużami błota na całej swej powierzchni, i trzech ludzi na tym wzgórzu, z których jeden stary już i pełen smutku, drugi młody jeszcze a pełen smętku, trzeci młodszy daleko od pierwszego, nieco starszy od drugiego, a pełen smutku, jak pierwszy, i smętku, jak drugi, a będziesz miał Wildungen i nas: mego ojca, mnie i Konstantego263, jedynych tej puszczy mieszkańców, jedynych tego źródła pijaczy, błądzących po tych jarach, gdy słońce zabłyśnie, przechadzających się po tych małych i ciemnych izbach, gdy słota na dworze, rozmawiających z sobą od rana do wieczora, a zawsze jedną mową chorobliwą cierpienia itd., itd.
Mówiłem o paszport Marysin, odpowiedź ta sama co zeszłego lata: by księżna raczyła napisać prośbę do jenerała Benkendorfa, tę przesłać w liście do mego ojca na pierwszego septembra do Warszawy, a oddaną będzie i spełnioną. Zresztą, kto na rok otrzymał paszport, ma prawo siedzenia lat pięć i przed upłynieniem tego terminu nic mu zrobić nie można. W prośbie jej wyłuszczyć winna księżna, że jedyną jest opiekunką Marysi, i że Marysia jedyną z familii jej, siedzącą przy niej jakby córka, że zatem prosi Najjaśniejszego Pana przez jenerała Benkendorfa, by raczył pozwolenie siedzenia jej w Wiedniu dać. Teraz co do testamentu księżnej: nic niewart, jeśli się na nim podpis ambasady nie znajduje; jeśli zaś takowy tam się czerni, ma on moc prawną, jako każdy inny akt, nawet przybrania za córkę, w obcym kraju zrobiony a zaopatrzony takim podpisem, bo zagranicą ambasada używa władzy notariuszowskiej. Ambasada nie potrzebuje nawet wiedzieć, co zawiera testament, ona tylko ręczy i uprawnia podpis testatorki.
A zatem Brzozie się udało. Mam w tem maleńki udział, przybył albowiem do Rzymu znękany, przerażany, bez chęci ponowienia oświadczeń, źle już po kilka razy przyjętych. Gdy tak sechł i tęsknił, wsparłem go tym dowodzeniem, że kto się kocha, głupi, gdy wzdycha o trzysta mil od kochanki, i że trzeba, cokolwiek ma wypaść, próbować raz jeszcze losu z bliska, nie z daleka, do samejże panny, nie do jej braci, lub babki, lub ojca się biorąc. Zagrzał się moją wymową, jak kieliszkiem wódki, siadł w dyliżans i ruszył. Rad jestem, że mu się udało, dobry i poczciwy obywatel. Tak to na świecie! Alleluja! Amen! Fiat voluntas tua, Domine264. A jednak przy końcu życia, po wielu kwasach, nastaje mea culpa, mea maxima265, i tłuczenie się w pierś, i żal, bo jużci wolna wola jest w człowieku. Skądinąd jednak i to pewna, że każda droga do nieszczęścia i smutku i żalu prowadzi, bo dróg wiele, promieni moc od środka do okręgu koła: jednym tylko iść możesz, jakimkolwiek, ale jednym tylko, a wszystkie inne widzisz, znasz, pojmujesz, więc tyle żalów będzie w tobie, ile widzeń, znajomości, pojęć, słowem, ile innych dróg, ile promieni. Młodość jest staniem w samym środku koła, w tym punkcie idealnym, niezawierającym jeszcze przestrzeni, a zatem boskim, niezapadłym jeszcze w kał, brud i trud i mękę rzeczywistości. Słoneczna to pora, gdy spod stóp Twoich rozchodzą się wszystkie drogi świata, a Ty wszystkie trzymasz pod stopami, nie zstępując na żadną, mogąc być na wszystkich, — wtedyś prawdziwie jak słońce wśród systematu planet. Później sam musisz zostać planetą, czemsiś, cząstką, nie już być myślą czystą, ideą niewcieloną, wszystkich kształtów zdolną! Musisz pójść jakimś promieniem, i tym promieniem, coraz już bardziej wcielając się w realność i oddalając od środka, zbliżać ku okręgowi; a tam koniec Twój, tam granica zakreślona siłą, którąś z punktu środkowego zabrał. Zaczynasz zawsze od punktu, od ideału; kończysz zawsze na linii krzywej, na okręgu, na rzeczywistości! Początek Twój był orlim, wszystkie realności w nim, jak w pączku drzemały, i ten ich sen był Ci skrzydłem, nie ciężkością! Gdy staniesz na płaszczyźnie koła, realność się staje, wtedy zaczynasz czuć, żeś ciężki, bo ona ołowiem ciągnie Cię za nogi na dół: skrzydła młodości kostnieją, przemieniają się w garby, w krzyże pękate, w kłęby, w brzuchy wielkie itd., itd. Walki nie było wprzódy, bo punkt, nie zawierając materii, czysto idealnym będąc, nie mógł się sprzeczać sam z sobą; boskie nie walczy z boskim, ludzkie tylko bije się z nadludzkim, materia z duchem. Teraz jużeś wszędzie tą walką ogarnion, a im dalej się posuwasz, tym więcej świata, tym więcej rzeczywistości i płaszczyzny i cielska! Kto dotrzyma skrzydeł swoich na barkach wśród tej wędrówki, ten rodem z Boga, ten divus est. Najczęściej ludzie przy końcu podróży są tylko dives a nie divus266; rzadko który uniósł całą duszę z tych równin błotnistych, zwanych życiem rzeczywistym. Ale też na tym sztuka, na tym siła, na tym
Uwagi (0)