Darmowe ebooki » List » Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński



1 ... 80 81 82 83 84 85 86 87 88 ... 144
Idź do strony:
odpowiedź ojcu memu. W tej odpowiedzi zaś jest, że teraz nie sposób mi jechać do Wiednia starać się o pannę, której nie kocham, i że proszę o odłożenie tej fatalności do przyszłej wiosny. Wicher okropny gwiżdże, gną się stare lipy przed oknami, chmur ciemnych na niebie moc — przeczucie złe w sercu moim — chwila ta wyroczną jest. Powierzmy się Bogu, klęknijmy i pomódlmy się!

5-go augusta. Stał się słupem lodu dla mnie, — skałą nieużytą, pełną ku mnie — wiesz, czego? — pogardy! Nazywa mnie starym smarkaczem, tchórzem, człowiekiem imaginacji, nie czynu. Tak być musi. Ludzie idealni rozumieją praktycznych i dlatego nie gardzą nimi, owszem, uznają ich tęgość w tem, w czem oni są dzielnymi. Ludzie zaś praktyczni nie pojmują idealnych i czują ku nim wstręt i nawet pogardę. Niech i tak będzie — amen! Przyznaj tylko, że straszny to stosunek. Do mnie tylko o obojętnych rzeczach mówi, z Konstantym zaś o reszcie rozmawia; nigdy już, jak dawniej, się nie unosi; unoszenie się jest jeszcze znakiem kochania — władza nad sobą — obojętności lub zimnej nienawiści. Rad bym jak najprędzej wycofać się sprzed oczu jego. Znałem go kiedyś miłującym mnie, teraz nie mogę znieść widoku jego granitowego panowania sobie, jego powierzchownej ciszy, która, jak wód morskich niewzruszoność, kryje otchłań pod sobą. Ani ja, ani on temuśmy wszystkiemu nie winni, ale przeważniejsze od nas obydwu okoliczności, które, zastawszy go na drodze czynu, pchnęły go dalej, a mnie, spotkawszy na punkcie bezczynu, zatrzymały na nim, równie silnie, równie koniecznie. Jeszcze raz: amen. Może w innym świecie duch jego kiedyś mojego ducha spotka i przekona się wtedy, żem nie zasłużył na wzgardę. Na tym zaś świecie wątpię, by już kiedy dusza jego moją pokochała na nowo, bo to nie lekki ani słaby człowiek — z brązu odlany, zrodzony do czynów, i wielkich, zatem samodzielny, pełen zaciętości i woli własnej, a, gdy go piorun uderzy, jeszcze gotów w samym piorunie szukać lekarstwa na piorun. Jemu nie mnie trza było, ale Konstantego mieć synem. Na polu rzeczywistości ja mu nierówny, w sferach ideału on nie tak potężny, jak ja — on widomie ode mnie, ja niewidomie od niego dzielniejszy. Stąd rozbrat, rozdział, i gorycz, i smutek na wieki!

Ale dosyć już o tem! — Mam nadzieję, że będę w Munich ostatnich dni tego miesiąca i że list, o któren Cię prosiłem, tam zastanę. Chciałbym, gdyby to być mogło, przepędzić z Tobą czas jakiś w zupełnej samotności. Niechby tylko Pan Bóg trzeci był z nami gdzie u stóp Alp, w Varennie lub gdzie indziej. Niech Cię św. Matka Boska strzeże! Nieraz troszczę się o to, co Ty robisz tam. Już nie miałem listu od Ciebie od dni kilku; może dziś nadejdzie. Myśl o mnie i kochaj mnie, i nie myśl, żeby kto inny mógł był Cię głębiej kochać ode mnie! Zważ tylko losy moje i powiedz, czy się nie godzi przebaczyć dotkniętemu niemi gorzkie smutki jego? Nie na weselu, ale na przywiązaniu miłość stoi.

Twój na zawsze Z.

Myślę o Twoim piesku i o mojej miniaturze. Lecz jakże tu pierwszego dostać, a drugą odmalować kazać? Wszak będziesz wolała mnie samego in persona269 od obojga ich. Jeśli zaś swoją możesz kazać zrobić, każ, proszę Cię.

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
186. Do Konstantego Gaszyńskiego

Wildungen, w księstwie mikroskopijnym Waldecku, 7 sierpnia 1841

Drogi mój! Jedno wzgórze, domów dwa, wieniec z lasów naokoło, lip starych ulice, prowadzące do źródła mało głośnego mineralnej wody, ciągła słota i zimno, samotność, zaludniona tylko mną, Konstantym i trzecią ową osobą, dla której przed laty Jaxiadę pisałeś, przechadzki powolne, częściej długie siedziby, i rozmowy w pokoju poważne, rozumne a smutne, składają opis miejsca tego i pobytu mego w nim. Nie byłem w Kissingen, stamtąd odesłano mi oba Twe listy, ale sous-bande270 żadnegom nie odebrał.

Takim więc odczytaniem wszystkich listów dawnych nanizałeś jakby różaniec z pamiątek, ujrzałeś marę idealną tych dziesięciu lat rzeczywistych, już teraz pod prawo ideału, pod przeszłość podpadłych. Wszystko zmienne, powiadasz, prócz naszej przyjaźni. O, tak, mój drogi! Powierzchnia duszy, jej pojęcia, sądy, mniemania, muszą w ciągłym ruchu to raz postępowym, to znów cnotliwym, kręcić się około jej treści wiecznej, nieprzepartej, nietkniętej, jak wszystkie punkta kuli ziemskiej wirują około osi i biegunów niewzruszonych, nie wirujących. Człowiek, który by się w niczym nie odmieniał, byłby mumią; taki, który by we wszystkim się przeobrażał, byłyby tylko kombinacją chemiczną. Natura duszy zależy na ciągłej przemianie zewnętrznych kształtów jednej i tejże samej idei, stanowiącej rdzeń jej wewnętrzny, istotę jej niedotkliwą, a jednak twardszą, niż granit. Kiedy mówię „idea”, rozumiem przez to nie tylko czyste jakieś metafizyczne pomysły, łacne do przejścia w mrzonki filozoficzne, ale zarazem i uczucia, charakter osobny, indywidualny stanowiące, rozumiem wszystko, co życia źródłem bijącym jest w piersiach: wiarę, miłość, nadzieję. Taka idea nie martwa, nie logiczna tylko, ale pełna niewidomej krwi i niedosłyszalnych tętn, rzeczywista, wiecznotrwała, z świata duchów rodem, winna być iścizną duszy. Kto by w niej dał się przełamać, byłby nikczemnikiem. A koło niej, jak koło środka, niech sobie krążą planety, satelity, komety umysłu, co chwila innymi elipsami, raz pierścieniem zamkniętym, to znów rozwartym, sięgającym w nieskończoność. Taki taniec myśli znikomych koło myśli słonecznej, środkowej, wszystkie do siebie ciągnącej i odbijającej je znowu, powtórzeniem jest w duchu ludzkim układu wszechświata i przeto odblaskiem bożej mądrości i godnością pojedynczego człowieka. Kto zaś nie tak żyje, nie tak się rusza, kto nie ma słońca w sobie, kto tylko z księżyców ruchliwych złożon, lub przeciwnie, kto jedynie tylko jednym punktem niewzruszonym się stał i potracił wszystkie inne swoje ciała niebieskie, ten odpadł od podobieństwa ze Stwórcą, ten przekaprysił na głupstwo własny ideał bożej opatrzności, ten utracił godność ducha swojego. Jednak wolałbym jeszcze mumię egipską czarną, poważną, ponurą, zawsze tęż samą, niż mgłę wiotką, nieschwytliwą, ciągle przetwarzającą się, niewolniczkę lub pochlebniczkę każdego powienia, nie mogącą ani się dobrać kształtu starego, ani się rozejść w nicość i ćmiącą mi tylko błękit niebieski. Przynajmniej bym mógł, jeślim kochał mumię za życia, jeszcze się nad nią rozrzewnić po śmierci, jeszcze oblać łzami te rysy niezatarte, jeszcze dotknąć się tej ręki, w proch nie rozwianej. Doznałbym jakiegokolwiek wrażenia, uczułbym się, jeśli nie przy człowieku, to przynajmniej przy wspomnieniu człowieka. A z mgłą co? Nic.

Jeszcześmy wczoraj wieczorem, o rozmaitych scenach mówiąc z Konstantym, wspominali Ciebie. Opowiadał, jak Cię, już dawno temu, spotkał, sam biedny, zmęczony, opuszczony od wszystkich znajomych, w budzie z chrustu, siedzącego przy dobrym winie i z wybornym tytoniem, którycheś mu użyczył, za co wdzięczność Ci dozgonną chowa, bo nigdy w życiu nic smaczniejszego nie pił, nic doskonalszego nie palił — i tak mówi, że przebył pół dnia z Tobą. Potemeście się rozeszli, każdy z was drogą swoją poszedł i jużeście się więcej nie spotkali. Tyś wtedy dowodził podkopywaczom, szedłeś do krainy romantyczności naszej; on zaś zawracał ku klasycznemu mostowi, gdzie dwoma dniami później, dostał w udo ołowiem271. Jużeście się nie spotkali, i my także jużeśmy się nie widzieli, a od dawniejszej pory jeszcze; dawno, Konstanty, dawno już za nami leży dzień naszego rozstania! Nic nam tego szarego jesiennego poranku nie szeptało w duszy, żeśmy się już nie mieli zobaczyć. Przyszłość stała przed nami, jak brama zaryglowana, naweteśmy żadnym złowrogim przeczuciem nie podważali jej zawiasów. Zdawało się nam, że po czasie niejakim znów się na tej samej ziemi, w tym samym domu, w tychże pokojach spotkamy. Tyś nie myślał wtedy o zamkach prowanckich, o procesjach Bożego Ciała gdzie indziej, jak przed świętym Krzyżem odbywanych, o tych wszystkich, paniach południowych czarnookich, smagławej cery, którym Ci przyszło później składać kwiatów wiązeczki i nieswoją mową oświadczenia. Jam także nie przeczuwał dnia tego, owych szeregów miast, owych nieskończonych zakrętów dróg, owych mórz lazurowych i brzegów, nie ojczystymi drzewy i kwieciem najeżonych, wśród których zaniosły mnie losy i których widok tak przeważny wpływ wywarł na moje natchnienia. Sądziłem, żem przeznaczon do życia wśród ludzi żywych; nie wiedziałem, że ulice z grobów będą domem moim, umarli towarzystwem, kościół największy świata salą godową, posągi białe mroźnego blasku koleżeństwa dawnego zastępcami, równin mazowieckich Kampania Rzymska przypomnieniem, i że młodość moją tak bezczynnie strawię, tak chorobliwie zeżrę, tak nikczemnie utracę! O czym innym mówmy, bo mi się zbiera na ciężki płacz, nie łzawy, ale krwawy, nie z ócz, ale z serca kapiący.

Chcesz, bym prosił tego pana o napisanie rozbioru greckiej książeczki272; pytałem go o to, tak odpowiedział: „Łatwiej by mi było drugi taki poemat napisać, niż napisanego już rozbiór przedstawić. Jeśli osnowa tak dalece niezrozumiała, że idei, podszytych pod posągi działające, Twój przyjaciel nie może z pod nich wydobyć, przyznasz, że nie warto jej rozbioru pisać, w żadnym zaś razie mnie nie wypada tego się podejmować; nie tylko nie wypada, ale nie mógłbym, bo poema jest syntezą, krytyka zaś lub rozbiór analizą, jedno i drugie robić, jest w świecie idealnym na dwóch stołkach siedzieć — nie umiem”. Widzisz, że cerevisiam bibit, sententiam dixit273, uparta sztuka, jak Litwin; ciosaj mu kołek na głowie, a nie wskórasz nic.

Za dwa tygodnie lub trzy będę w Münich, tam mi odpisz poste-restante. Dalej gdzie się udam, tak, jak zawsze, nie wiem; risum ne teneatis, amici!274 Zapewne przez Alpy pojadę do słońca. Niech północną przyrodę Bóg ma w swojej opiece! Niebo tu niebem, kwiatem tu kwiat nie jest. Żeby nie rezeda, zapomniałbym, że są wonie na świecie, żeby nie zapałki fosforyczne, że światło świeci w naturze. Księżyc tutejszy ma się do neapolitańskiego, jak Jaxa do Danta, a w gwizdach wiatru coś złowrogiego się odzywa, rzekłbyś, że Twój; pogrzeb własny, niewidzialny przeciąga przez powietrze!

Drogi mój, niech Cię Pan Bóg i Najświętsza Panna Częstochowska strzegą! Konstanty każe Ci się kłaniać i za wino owe jeszcze dziękuje. Ja ściskam Cię z duszy całej.

187. Do Delfiny Potockiej

8-go augusta 1841, Wildungen

Droga moja! Znów wczoraj wieczór przysłał mój ojciec do mnie Konstantego z naleganiem, bym choć na dwa tygodnie pojechał do Karlsbadu, tylko grzeczność zrobił, atencję złożył, a potem pojechał sobie, gdzie chcę. Wszystko to bardzo logiczne, dobre, rozsądne; inny każdy potrafiłby to uczynić — ja nie umiem! Coraz czarniejsza melancholia mnie obarcza, coraz mniej krwi w żyłach moich, coraz mniej skier w mózgu. Ołowieję, kamienieję, nie wiem, co mi się stało, przerabiam się na błazna. Wytłumacz mi, czym jestem, bo sam siebie nie rozumiem! Czasem, gdy poczuję się do skrzydeł, rosnę, i rosnę, i wzlatuję, i rozcinam wszelką mgłę, i na skroniach gwiazdy czuję — a znów, gdy opadnę i skurczę się we dwoje, grzybieję co dzień gorzej, na wzór starca lękam się wszelkiego ruchu, rad bym, położywszy się, nie wstać. Wtedy sercu mojemu smętno nad wszelką miarę, a w głowie pusto mi, zupełnie, głupcem do niczego niezdatnym się czuję, pamięć tracę, wyzuwam się z natchnienia, żądzy żadnej nie mam, jak planeta, ściśnięty zimą, tak ja skuty jestem jakimś mrozem wewnętrznym. Gdy chodzę, nogi mi nie służą, gdy się kładę, zasypiam snem śmiertelnym, ile razy się budzę, przeklinam światło i jaw, przejęty wstrętem nieskończonym do życia. Ni pisać, ni rozmawiać nie zdołam, każda rozprawa mnie męczy, odwagi żadnej ducha już nie posiadam, wiara, miłość, nadzieja, jak trzy bogi, wyszły ze mnie — kłodą z drzewa, tlejącą próchnem, zostałem, nic mnie nie wabi, ni łudzi, ni uśmiecha się do mnie, żaden pomysł mi spleśniałej duszy nie rozrusza, żaden czyn nie drażni piersi moich, korony u stóp leżącej bym nie podjął, miecza, wiszącego u boku, z pochwy bym nie wyrwał, harfę w ręce wetkniętą bym na ziemię opuścił. Niemoc, to imię moje. A jednak w tym stanie zupełnego rozwiązania wszystkich potęg moich tęskne przywiązanie do Ciebie jedno ocalało, jedno żyje we mnie, kiedy wszystko reszta zasnęła granitowym letargiem. Wszystkich marzeń mi brak, prócz marzeń o Tobie. Raz zachciewa mi się popłynąć z Tobą do Sycylii, śni mi się o Palermie, o Etnie i skale św. Rozalii, rękę Ci podaję i wstępuję na nią, to znów Varenna się rozwija przede mną i czuję się tam z Tobą spokojnym, szczęśliwym na dni kilka jeszcze, aż tu nagle ku górom Szwajcarii podskakuje mi serce i pragnę wić się z Tobą razem po tych wężowych drogach, co się czołgają wieńcami koło przepaści św. Gotarda.

To, z czego dumny byłem, już zagasło we mnie — to z czego dumny kiedyś być miałem, na kształt umarłej mary dręczy mnie jeszcze, ale już sił moich nie rozbudza. To jedno, com kochał, to jest Ty, ostatkiem roztrwonionych skarbów zostało się w głębi duszy mojej i tam spoczęło na zawsze, a stamtąd jeszcze wschodzi, jak księżyc wspaniały nocy południowej, obwija mnie srebrnymi promieńmi i pociesza i osładza ból mój i nad ruinami mnie samego rozwodzi jeszcze barwę poetyczną, anielskie światło, ostatni boski blask, który się zleje na mnie na ziemi. Tak czuję, w takim stanie jestem; w opłakanym, nieprawdaż? Powiedz, czy to choroba? Czy to długich cierpień ostateczny skutek? Czy to rodzaj

1 ... 80 81 82 83 84 85 86 87 88 ... 144
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz