Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Pan de Béthune jest w poważnym kłopocie; odwołuje się do swego monarchy. Jakże to, pani Radziwiłłowa jako podkanclerzyna ustępuje kroku wszystkim żonom senatorów, a ambasadorostwo Francji mają ustąpić jej kroku? A któż zaręczy, że się skończy na tym, że po matce nie wystąpi z podobnymi pretensjami i jej córka, i cała rodzina? Całą obszerną korespondencję wypełnia ta sprawa, dość leniwo traktowana przez dwór francuski, bo Ludwik XIV, niezmiernie dbały o najdrobniejsze szczegóły etykiety u siebie, niezbyt interesował się miejscem, jakie zajmie przy stole ambasadorowa na tym dość egzotycznym dworze jego pensjonariuszy. Znudzony odpowiada za każdym razem swemu przedstawicielowi, aby nie robił trudności i aby się stosował do miejscowych zwyczajów. Ba, kiedy właśnie nie ma tu tych zwyczajów! Nawet powołanie się na poprzedniego króla nie rozstrzyga, bo król Michał nie miał siostry, tylko matkę.
Królowa wygrywa w danym momencie silną kartę: — nuncjusza papieskiego. Wpływa przez króla na nuncjusza, aby ustąpił pierwszeństwa siostrze króla. Ponieważ ambasador francuski siada po nuncjuszu, tym samym sprawa pani Béthune byłaby pośrednio załatwiona. Ale rzecz jest za poważna, aby ją nuncjusz sam mógł rozstrzygać; musi się odwołać do Rzymu. Póki nie przyjdzie odpowiedź z Rzymu, wszystko zostaje w zawieszeniu — w formie walki podjazdowej między damami.
W końcu, po długich oczekiwaniach, nadchodzi odpowiedź. Rzym się godzi. Ale zjawia się nowa trudność: znany już „pan teść”. Ponieważ siostra królewska ustępuje miejsca panu d’Arquien, królestwo chcą, aby tym samym i nuncjusz mu go ustąpił, godząc się na trzecie miejsce i spychając ambasadorowa Francji na czwarte. A zważmy że papa d’Arquien jest poddanym francuskim. Ale nuncjusz staje dęba (jeżeli wolno się tak wyrazić): Rzym — powiada — zgodził się ustąpić siostrze króla, nie było jednak mowy o ojcu, na tym punkcie nie może być żadnego kompromisu.
W rezultacie, kiedy wśród tego królestwo wyprawili wesele córce wojewody ruskiego, i nuncjusz, i ambasadorostwo francuscy woleli się nie zjawić, chcąc uniknąć drażliwej sytuacji. Pan de Béthune jeszcze raz pisze do swego monarchy, rysując stół, komentując, gdzie kto ma siedzieć i prosząc o decyzję. Zwraca uwagę, że papież zrobił tu ustępstwo, jakiego nigdy król Michał nie mógł uzyskać dla swojej matki. Ambasador przypuszcza, że papież zrobił to, aby sobie ująć króla Jana i skłonić go do wojny z Turkami.
Bo cechą tych spraw etykiety jest, że poza dziecinnymi na pozór błahostkami kryją one doniosłe rozgrywki polityczne. Taką rozgrywką była cicha walka, jaką prowadził król o miejsce dla królewicza Jakuba. Król korzysta z każdej sposobności, aby pokazywać syna, aby go sadzać przy sobie pod baldachimem, chce naród oswoić z tym, że to ma być jego następca. Ale spotyka się z oporem, jak wszelki cień zamachu na wolną elekcję. Tak na procesji w oktawę Świętego Sakramentu, królewicz — oczywiście na rozkaz króla — wysunął się przed króla idącego w asystencji dwóch biskupów. Natychmiast marszałek Lubomirski, który szedł z podniesioną laską przed królem, opuścił laskę i nie chciał jej podnieść. Królestwo wrócili z procesji bardzo zirytowani, królowa zwymyślała marszałka od młodzików, na co on odpowiedział, że jest może młody, ale zna swoje obowiązki i wie, że ma laskę podnosić tylko dla króla. Wzięto arbitrów, sięgnięto w dawne panowania, ale okazało się, że nie ma wytycznej, bo żaden z trzech ostatnich królów nie miał podrosłego syna, a czasów króla Zygmunta nikt nie pamiętał... Znów luka w etykiecie! Mimo to, król nadal starał się wysuwać syna i wściekły był, kiedy papież zamianował dwóch biskupów kardynałami, bo nie było sposobu w czasie wielkich uroczystości wysuwać królewicza przed tych książąt kościoła.
Z jednym przynajmniej nie robił sobie król Jan kłopotu; z tym, co znów było największą łamigłówką dworu Ludwika XIV — z nieprawymi dziećmi. Nie aby mu ich brakło, jak się okazuje z zapisków jego przybocznego lekarza O’Connora: „Miał on także dzieci z nieprawego łoża, o które nie więcej dbał jak dbają o nie w Polszcze i gdzie indziej” — pisze ów lekarz. Mimo woli zapytujemy, do jakiego okresu odnieść te dzieci, czy do czasów „przedmarysieńkowych”, czy też do owych późniejszych, kiedy Celadon, mając już za sobą heroiczną epokę swojej miłości, korzystał może ze słynnej carte blanche, której mu w tym okresie Marysieńka mniej zapewne rada była udzielić?
Nie sądzę, aby istniał zbytni kontrast między drobiazgowymi kwestiami etykiety a innymi rysami obyczajowymi tego dworu, które uderzają nas swoją brutalnością. Oto pokłosie z jednego tylko raportu francuskiego agenta i z jednego dnia zabawy. W czasie wesela którejś z dworek królowej, podczas gdy król tańczył, dworzanin wojewody ruskiego ciął drugiego szablą w głowę. Sprawa gardlana, ale pewno skończy się na niczym... Tegoż dnia z ulicy jacyś zuchwalcy wybili szyby kamieniami, tak że kamienie wpadały do sali balowej. Tegoż dnia wojewoda bracławski Jabłonowski i marszałek dworu Sieniawski nawymyślali sobie przy królu i omal się nie pobili; poszło o jakiegoś dworzanina wojewody, który jakoby obraził marszałka. Nazajutrz przy uczcie, podczas gdy król siedział przy stole, marszałek dworu, widząc tegoż dworzanina, wyrżnął go w łeb maczugą, tak że ów ledwie schyliwszy się wziął w kark i uszedł śmierci. Marszałek wyszedł, król kazał dworzaninowi przydać wartę, aby go ochronić; za kwadrans marszałek wrócił i siadł do stołu jakby nigdy nic. I w istocie któż mu mógł coś powiedzieć wobec tego, że do przestrzegania porządku był właśnie on, marszałek dworu...
I o tej stronie obyczajowej nie można zapominać, myśląc o owych dawnych czasach. Inaczej obraz byłby bardzo fałszywy. Pełen subtelnych uczuć Celadon, rycerz, który w uciążliwym marszu ubolewa, że od kilku dni nie miał książki w ręce, który z oblężonego obozu dopomina się o farby do malowania, czuły ojciec, ludzki pan żałujący uciśnionych chłopów („a cóż biedni kmiotkowie winni” — wykrzykuje Sobieski na wieść o ich ciemiężeniu i rabowaniu przez szczególnie ciężką armię litewską), był równocześnie dzieckiem swego wieku i swego kraju, bliski przy tym tego Wschodu, na którego modę rad stylizował swój strój i sprzęt wojenny. Nie jest się bezkarnie sąsiadem ludu, gdzie za lada przewinienie sypią bambusy w pięty. I gdybyż w pięty! Wiecznie cytuje się z rozczuleniem sławną „wydrę króla Jana” jako dowód jego dobroduszności. Wyznaję, że mnie zawsze dreszczem przejmuje ta historia, wedle której żołnierza, co przez nieświadomość zabił jego ulubioną wydrę, król skazał na śmierć, a ubłagany przez biskupów i przez spowiednika „złagodził” mu karę na piętnastokrotne przegonienie przez pułk wojska z kijami, a to wynosiło przeszło 20000 kijów. Padł też biedny żołnierz zatłuczony kijami, wydra zaś przeszła w słodkim sosie do wypisów szkolnych. Ale daje ona niejakie prawdopodobieństwo relacjom agenta francuskiego, pana Baluze, którego złośliwy język wymaga skądinąd dość znacznej korektury. „Królowa kazała zbić pod swoimi oknami kogoś ze służby bardzo mocno — donosi Baluze swemu ministrowi; — mimo że to jest obyczaj kraju, nie robiono tego tak na oczach wszystkich; może to przykład króla, który postępuje w ten sposób, nawet porucznika gwardii urządził tak, że się nigdy nie podniesie”... — „Król w bardzo złym humorze. Nikt mu się nie ośmiela sprzeciwić, bo znieważa wszystkich bez różnicy”... — „Wielcy panowie skarżą się, że kiedy mają do czynienia z królem, traktowani są gorzej niż fornale”... — „Król znienawidzony jest dla swego tyraństwa. Bije i każe bić okrutnie za najmniejszą rzecz, co sprawia że ma w swoim pokoju tylko ośmiu czy dziesięciu małych Kozaczków, Wołochów i Tatarów”...
Połączyć tę bezkarność z tym „tyraństwem”, tkliwe westchnienia ze świstem bata, przepych i sknerstwo, gnuśność i heroizm, a wszystko razem uczyni ten dwór czymś równie oryginalnym jak trudnym do odcyfrowania.
Ale gdy mowa o życiu dworu, błędem byłoby przykładać do niego miarę pojęć choćby dworu Marii Ludwiki. Inne były warunki. Cechą dworu króla Jana jest, że był niezmiernie wędrowny. Królowa nie lubi Warszawy; mawia, że wolałaby mieszkać gdzie indziej w chacie niż tu w swoim zamku. Król woli być bliżej wschodniej granicy, mieć oko na ruchy nieprzyjaciół, a zarazem — zawsze dobry gospodarz — doglądać swoich majątków. Te wędrówki przeszły w nałóg, królewska para zmienia co chwila miejsce, a osoby bliskie dworu ciągną za nią na wozach. Kłopot był w tym, że szlacheckie, nawet pańskie rezydencje Sobieskiego nie były przygotowane na taki użytek. Ulubione Pielaskowice były niemożliwie ciasne; obszerniejszego Jaworowa dziwnie nie lubiono; zjawiali się tam tylko ci, co musieli. Przyczynę tej niesympatii znaleźlibyśmy może znów w raporcie pana Baluze, który ze zwykłą sobie żółciową przesadą donosząc ministrowi o nienawiści, jaką otoczona jest królewska para, pisze że ponieważ koło Jaworowa są kanały, król kazał dla zabawy przerobić mostki na huśtawki i znajduje wielką przyjemność w tym aby patrzeć jak wszyscy wpadają do wody, bez różnicy płci i stanu.
W tę relację najłatwiej jest uwierzyć, tak bardzo jest w stylu dawnych szlacheckich trefności. Ale pojmujemy, że w tych warunkach można było nie lubić Jaworowa.
Przyczyną, dla której dwór króla Jana mógł być niepopularny, było i to że nie odpowiadał on pojęciu dworu jako źródła łask. Działał raczej jako pompa ssąca. Szło się tam po to, aby przynosić pieniądze, nie aby je wynosić. Pod tym względem wszystkie relacje są zgodne. „Sprzedają wszystkie wakanse, biorą od wszystkich, a nie dają nic”. — „Dwór jest opustoszały, bo jedno słowo listu wymieniające sumę więcej robi niż wszystkie nadskakiwania”. — „Wszystko za pieniądze, nic bez tego”...
Wspominałem już poprzednio, że chciwość i sknerstwo króla trzeba brać z niejaką poprawką; widzieliśmy, jak ku zdumieniu wszystkich sknerstwo to mogło się zmienić w entuzjastyczną ofiarność. Bo pieniądz był w ręku króla przede wszystkim narzędziem politycznym, rękojmią wpływu, władzy, wszystkiego tego, czego mu brakło jako królowi-parweniuszowi w państwie bez określonego budżetu. Długa kariera pouczyła Sobieskiego, że wszystko się kupuje, sojusze i parantele, największych dygnitarzy korony, głosy na sejmie i ochotników do zerwania sejmu. Obrona kraju była niemal prywatną imprezą królewską. A sekret niejednego odparcia najazdu tatarskiego polegał na tym, że król dawał w łapę Tatarom, aby sobie poszli, i to były najmniej efektowne, ale bodaj że najtrwalsze zwycięstwa. Szczegóły tych manipulacji opowiada świadek ich Daleyrac (wielki zresztą entuzjasta króla Jana), dodając z tej racji filozoficznie, że „mało trzeba przywiązywać wagi do nadzwyczajnych wypadków odległej historii, których ani ukrytych sprężyn, ani okoliczności ani zasad nie znamy”.
A wreszcie grała tu rolę i polityka dynastyczna: król Jan wiedział, jak się robi elekcję i co ona kosztuje; na powtórzenie się cudu z królem Michałem trudno było liczyć; jeżeli chciał przygotować tron dla syna, wiedział, że ten kandydat musi się mieć czym opłacić. Już przebąkiwano o tym, że Jakub zostanie królem za cenę zapłacenia ośmiu lat zaległego żołdu armii. Tak więc, chciwość króla to była nie tylko skłonność osobista, ale i polityczna świadomość doświadczonego człowieka, który wiedział że w szlacheckiej demokracji czy w oligarchii magnackiej pieniądz jest głównym środkiem działania. Być może, że z czasem gromadzenie to ze środka stało się celem, że stało się namiętnością króla na schyłku życia, kiedy stopniowo odpadły go inne cele. Godny uwagi jest sposób, w jaki lokował swoje kapitały: rozpożyczał je przeważnie Żydom i przez ich pośrednictwo stawał się bankierem całego kraju.
To upodobanie do pieniędzy spotkało się z podobną skłonnością żony, i te skłonności Celadona i Astrei nie tylko się zsumowały, ale pomnożyły przez siebie. Maria Kazimiera wyszła ze szkoły Marii Ludwiki, gdzie handel kwitł na wielką skalę, handel godnościami i sumieniami. Przedajność szarż doprowadziła Marysieńka do szczytu; istotnie nic tam nie było darmo. Sposoby miała wcale pomysłowe, gdy trzeba było robić ceremonie; np. biskupowi chełmińskiemu Małachowskiemu zaproponowała zakład o 50 000 talarów że zostanie biskupem krakowskim; rozumie się samo przez się, że biskup chętnie zakład przegrał, został biskupem i sumę zapłacił. Nie zawsze chodziło o tak wielkie sumy: zachował się list Marii Kazimiery do króla, dość wymowne dający świadectwo tym małżeńsko-gospodarskim rachunkom. „Pamiętaj o kasztelanii połockiej — pisze do męża — dadzą ci 300 talarów, i mnie także. Pomyśl też zawczasu o tem, komu dasz szarżę miecznika, zanim cię o nią poproszą za darmo. Albo zrób sobie przyjaciela, albo niech dobrze zapłacą”...
Ostatecznie można to uważać za formę ustroju finansowego, nie mierząc tego dzisiejszymi pojęciami. Ani budżet państwa nie był wówczas określony, ani rozdział między kasą prywatną i publiczną zbyt ścisły. Tyle jest pewne, że dwór, z którego się nie wynosiło, ale gdzie trzeba było przynosić, że dwór wędrowny na wozach i w zajazdach, nie mógł mieć tego charakteru, jaki się z dworem zwykło łączyć.
I to zapewne było przyczyną, że panowanie tego oświeconego króla znaczy się w ogólnej kulturze kraju głębokim upadkiem. Czasy nie sprzyjały. Jedynie teatr, operowy zwłaszcza, tak wysoko postawiony za Władysława IV, rozbity później prawie całkiem, podniósł się nieco dzięki upodobaniom Marysieńki. Sama bardzo muzykalna, grała na fortepianie; wracającego z wyprawy męża witała podobno marszem tryumfalnym na klawicymbale otrzymanym w darze od cesarza Leopolda. Dbała o kapelę
Uwagi (0)