Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Nie zachwieją tego przekonania istniejące świadectwa. — Że interesował się geografią, kartografią, że mógł poprawiać mapy okolic, które znał z praktyki jak swoją kieszeń, w to łatwo uwierzyć; był przecież świetnym fachowcem wojskowym i sam niejeden raz się przekonał, co to znaczy napotkać góry czy rozpadliny tam, gdzie się człowiek spodziewa równi. Mniej trafią nam do przekonania jego rzekome wyczyny astronomiczne: odwiedzić wieżę astronoma, kuknąć przez lunetę, sypnąć astronomowi setkę dukatów, to należy do savoir-vivre’u monarchów. Maria Ludwika ze swoim fraucymerem też odwiedzała tego samego Heweliusza307. A że astronom, w zamian za uprzejmość i hojność królewską, mógł pochwalić jego talenty obserwacyjne i nazwał odkryty przez siebie gwiazdozbiór jego imieniem, to też jest w porządku, ale resztę zostawmy panegirystom. O korespondencji króla z włoskimi uczonymi opowiadał nam niedawno w interesującym artykule p. Brahmer; o tym jak król się ucieszył, odebrawszy skrzynię z bardzo uczonymi księgami w tym języku; jak „wybrał (donosi dziękując jego sekretarz Brunetti) natychmiast cztery z nich, aby przed kimkolwiek innym je przeczytać”, znamy nawet tytuły tych książek, ale w dalszym ciągu artykułu dowiadujemy się, że — król prawie nic nie umiał po włosku, więc korzyść z tej lektury musiała być wątpliwa. Ta naukowa korespondencja również trąci savoir-vivrem ambitnego monarchy. Królowie mają w tym swoje ułatwienia: list pisze sekretarz, król dodaje sto dukatów, i ma „prasę” zapewnioną, za życia i po śmierci. Toteż od wszystkich wcześniejszych i późniejszych panegiryków nie wiem czy nie najrozsądniej będzie wrócić do trzeźwej formuły starego Korzona: „umysł żywy i bystry, ale nie głęboki, filozoficznie i naukowo nie wyćwiczony”.
A te słynne biesiady platońskie w Wilanowie, które nam do wierzenia podają? Te uczone rozmowy, w których się kochał? Mamy na szczęście zwięzłą relację jednej z nich w pamiętnikach lekarza królewskiego, O’Connora. Opowiada mianowicie O’Connor, jak król, mając przy stole kilku biskupów i tegoż lekarza, wyciąga ich na dysputę, „w której części ciała dusza ma swoje siedlisko”; za czym powstaje na ten temat dyskusja ciągnąca się od trzeciej po południu do siódmej wieczór, przy czym biskupi wykładają naukę wedle Arystotelesa, a król ich „nader dowcipnie opugnuje308”. To już, bardziej niż filozofem, trąci szlacheckim gawędziarzem-jowialistą, a jeszcze może bardziej owym królewskim gospodarzem Jaworowa, który mostki na huśtawki przerobił, aby się cieszyć jak goście do wody wpadają. I jeżeli zestawimy ów dykcjonarz wszelkich nauk sprowadzony z Paryża i tę dysputę, czujemy się niezbyt już daleko od przyszłych Nowych Aten księdza Benedykta Chmielowskiego, „czyli akademii wszelkiej sciencii pełnej”. Ku niej szybkim krokiem zmierzała Polska Sobieskiego, poprzedzająca Polskę Sasów. I Sobieski, ten rzekomy czytelnik Kartezjusza i Gassendiego, który może lubił się podroczyć przy winku z biskupami, bez wahania powtarza wiadomości o tym, jak się gdzieś święty obraz pocił i krwawił, wierzy w czary i we wszelkie gusła, w niczym nie odbiegając w tym od psychiki przeciętnego brata-szlachcica.
Ciekawość jego umysłu, potrzebę podniet intelektualnych, stwierdzają liczne relacje. Tylko nie trzeba może przeceniać gatunku tych potrzeb. „Król bardzo ciekaw, lubiący zadawać pytania, bardzo zamiłowany w uczonych rozmowach wszelkiego rodzaju, toteż trzeba mu człowieka w rodzaju Ezopa, który by odpowiadał na wszystko” — zapisuje dworzanin królewski, Francuz. „Lubiał słodkie rozrywki umysłu, sprawy wiedzy, intrygi republiki literackiej, trzeba mu było un plastron de conversation309, sawanta do wszystkiego, ale z duszą giętką, uniżoną, poddańczą, znoszącą kaprysy, zniewagi, przykrości, pracę i niewygody”... Takim opatrznościowym człowiekiem okazał się słynny ksiądz Vota, któremu warto poświęcić kilka słów dla samej osobliwości, bo nie jest banalnym zdarzeniem, aby notoryczny agent obcego państwa został sekretarzem króla, jego nieoficjalnym ministrem, i wreszcie w dodatku — spowiednikiem! Trzeba przyznać, że Austria była w osobie księdza Voty dobrze obsłużona. W podróży ksiądz Vota sypiał w potrzebie na ziemi przy królu, aby go nie popuścić ani na moment.
Ten arcyzręczny jezuita, Sabaudczyk z rodu, Austriak z wyboru, zjawił się na dworze polskim, niby to przypadkiem, wracając z Rosji, i potrafił króla tak oczarować, że już go nie opuścił. Łatwy, mowny, obdarzony uniwersalną erudycją i zadziwiającą pamięcią, wytrawny i taktowny w dyspucie, pokrywał wszystkie umysłowe zapotrzebowania króla i stał się tak niezbędny, że król „umierał z nudów kiedy nie miał swego księdza Voty”; w zamian za co ksiądz Vota uzyskał monopol na załatwianie spraw papiestwa i dworu wiedeńskiego. Próbkę jego stylu mamy w listach pisanych (po francusku) do króla Jana z Rzymu; jest w nich finezja księża, którą smakowałby Anatole France. Ksiądz Vota pojechał do Wiednia w r. 1693 jako rzecznik różnych nadziei finansowych króla Jana. „Papież — pisze — przyjął mnie jak zwykle z radością. Oznajmiłem mu o straszliwych szkodach wyrządzonych przez Tatarów na Rusi i o żałosnym wzięciu w jassyr 40 000 dusz. Był bardzo wzruszony, ale sprawa subsydiów nie ruszyła z miejsca, bo odmienił rozmowę”... Ksiądz Vota zagadnął Ojca Świętego w innej znów delikatnej sprawie: „papież podniósł oczy i ręce do nieba”... Audiencja skończyła się „non sine multis laudibus310 W. K. Mości, ale które są, jak te laury rosnące na wzgórzach rzymskich, jedynie liśćmi bez owocu”...
Jezuita wszelkiej sciencii pełen, a przy tym obcy agent z jednej strony, paru przybocznych Żydków-faktorów do obracania kapitałami z drugiej, oto patronat tych wczasów wilanowskich, czyniący je dość już typowymi wczasami polskiego szlachcica z epoki zmierzchu.
Charakter tej pracy pozwala nam nie zatrzymywać się dłużej przy obrazie rządów króla Jana od wyprawy wiedeńskiej aż do ich końca. Smutny to obraz, bardziej może przygnębiający niż doba rozbiorów. Bo wówczas, wbrew ruinie politycznej, jest równocześnie instynkt dźwigania się kraju w innych dziedzinach, są twórcze zadatki na przyszłość, gdy tutaj wszystko cuchnie rozkładem i nawet czyny orężne przygnębiają poczuciem ich beznadziejności.
Kiedy Sobieski wrócił spod Wiednia przez Węgry, potęga turecka była jeżeli nie złamana to straszliwie osłabiona; równocześnie austriacki sojusznik pokazał czego się można po nim spodziewać; zdawałoby się, że teraz zwycięski król obejmie okiem nową sytuację i zdecyduje się na linię niezależnej polityki polskiej. Otwierała się możność nawiązania dawnych stosunków z Francją, załagodzenia spraw wschodnich. Ale nie: król Jan już się do końca nie wyzwolił z sugestyj krucjaty, z myśli dosięgnięcia Turcji w jej własnych granicach, z pominięciem wszystkich innych zadań i możliwości. Raz po raz Polska się krwawiła w chimerycznych wyprawach, których jedyną korzyścią będzie dywersja dla Austrii, pozwalająca Wiedniowi zdławić i ujarzmić Węgry. W r. 1684 powstaje nowa Liga Chrześcijańska, której celem miał być — rozbiór Turcji; niebawem tzw. traktatem grzymułtowskim odstępuje Polska Moskwie Kijów i Smoleńsk wraz z dużym szmatem ziemi, przyznaje jej prawo ingerencji w wewnętrzne stosunki Polski w sprawach wyznaniowych — wszystko w zamian za iluzoryczną pomoc przeciw Turcji; wreszcie opłakana wyprawa mołdawska (1686), przypominająca wyprawę moskiewską Napoleona, staje się grobem sukcesów Sobieskiego i zbrojnych wysiłków Polski. Ogromna armia, wspanialsza od tej, która parę lat wprzódy ruszyła pod Wiedeń, dociera aż do Jass, aby oszukana przez sojuszników, szarpana przez Tatarów i tubylców, ciągnąc w odwrocie przez podpalone i w popiół zmienione stepy, ogłodzona, zdziesiątkowana chorobami, dowlec się do Polski, „jak garść szkieletów” — powiadają historycy. „Gdyby nie tysiąc łagodzących okoliczności, musielibyśmy ten czyn jego nazwać zbrodnią, zdradą swego narodu” — powiada tu o Sobieskim tak zwykle umiarkowany Szujski.
Bo jednym ze skutków systemu elekcyjnego było to, że interes króla wcale nie zawsze pokrywał się z interesami państwa. Naczelną ideą i ambicją Sobieskiego było zostawić tron synowi, stworzyć dynastię umocnioną przez skoligacenie się z panującymi domami Europy. Nadzieją małżeństwa z jedną z arcyksiężniczek dla królewicza Jakuba trzymała go na uwięzi Austria. Zdobyć dla syna na Wschodzie jakiś tron, który by mu dał silniejsze stanowisko wobec Rzeczypospolitej, i ten cel również podsycał króla w jego beznadziejnych wyprawach. Tego nielubianego syna wysuwał król przy każdej okazji naprzód, czyniąc go w potrzebie wodzem, ku niezadowoleniu wojska i hetmanów, łudząc się, że mu da w ręce zaszczyt odzyskania Kamieńca. Kiedy król podpisywał (podobno płacząc) fatalny traktat grzymułtowski, miał tę wątpliwą satysfakcję, że w czasie audiencji posłów moskiewskich syn zasiadał przy nim pod baldachimem i na tronie. Ale tylko ten jeden raz. Bo te zakusy dynastyczne króla poruszały przeciw niemu cały naród, który widział w nich zamach na wolną elekcję.
Walka pomiędzy możnowładztwem a tronem wypełnia resztę panowania Sobieskiego, w atmosferze nieufności, spisków, przekupstwa i zrywania sejmów. Trudno o głębszy upadek powagi tronu. Dość powiedzieć, że król porywał się w sejmie do korda na obelgi Paca, tego samego który za młodu porąbał go w pojedynku i który ciskał mu w oczy, że potrafi go jeszcze raz naznaczyć. „Panuj sprawiedliwie albo przestań panować!” — krzyczał królowi w sejmie biskup Wierzbicki, a chodziło o ohydną sprawę Łyszczyńskiego, któremu, za przyczyną niesumiennego dłużnika oraz gorliwości biskupa łakomego kardynalskiego kapelusza, wytoczono proces o ateizm i na podstawie błahych poszlak skazano na wyrwanie języka, ucięcie ręki i spalenie na stosie. Proces ten wywołał zgorszenie w samym Rzymie, papież napisał do króla, że wyrok sfanatyzowanego sejmu był lekkomyślny. Ale król był bezsilny; ledwie zdołał uzyskać tyle, że Łyszczyńskiego ścięto przed spaleniem.
Jeżeli z myślą polityczną króla Jana było w owym okresie słabo, nie znajdzie się już ani cienia tej myśli u królowej. Zresztą u niej zawsze myśl była „personalna” i na krótką metę. Przypadkowo — jak widzieliśmy — ambicje jej ulokowane w osobie ojca i płynąca stąd niechęć do Francji stały się pośrednio narzędziem wielkich wydarzeń. Jak przedtem miłość ojca, tak teraz wypełnia jej życie niechęć do syna. Widzieliśmy różnicę, jaką — zgodnie zresztą z większością opinii narodu — robiła Maria Kazimiera między dziećmi; Jakub był dla niej synem hetmana polnego, Aleksander synem króla; tym samym faworyzowany przez ojca Jakub był dla niej zawadą, prawie przedmiotem nienawiści. Były też indywidualne różnice między tymi synami. Ów od niemowlęcia przez lekarzy merkuriuszem traktowany Jakub był niewydarzony, trochę ułomny, niesympatyczny, podczas gdy urodziwy Aleksander był dumą swojej matki. Pamiętamy, jak przyrządzała biuletyny wyprawy wiedeńskiej, aby czyny wojenne szesnastoletniego Fanfanika przypisać wobec Europy sześcioletniemu Minionkowi. Ta polityka domowa trwa nadal; swary rodzinne zatruwają życie królowi, dochodzi do tego, że pewnego dnia królowa wpada do jego gabinetu i tłucze biust Jakuba stojący na biurku.
Piekielna baba — oto co zostało z dawnej Astrei. A z Celadona? Zdaje się też niewiele. Kiedy wreszcie wiek przygasił jego namiętność, musiała się ujawnić obcość między tym Polakiem a cudzoziemką, która od czwartego roku życia mieszkając w Polsce, do końca cudzoziemką pozostała. Zmęczony król ustępuje jej coraz więcej rządów, liczy się z jej wolą i zdaniem, ale głównie pod kątem świętego spokoju. Ot, przyrzekł kanclerstwo biskupowi Załuskiemu; kanclerstwo wakuje, ale królowa naparła się go dla innego; i król poczciwie prosi Załuskiego: Przyrzekłem ci, prawda, ale ustąp, bo mi baba żyć nie da...
Niechęć królowej do najstarszego syna przenosi się na jego żonę, księżniczkę neuburską, siostrę cesarzowej austriackiej, którą wreszcie dostał Jakub. Posagu miała ledwie sto tysięcy, pięć razy mniej niż musiał dać Sobieski swojej Pupusieńce, aby ją wydać za elektora bawarskiego. Honor wystarczał. Ale ten honor, te cesarskie parantele synowej, drażniły znowuż ex-pannę d’Arquien, której bolączką był własny brak pochodzenia królewskiego, ten jej péché originel311, jak to nazywała w listach do syna. Przy tym, jeżeli małżeństwo zwiększało szanse Jakuba, tym samym odsuwało nadzieje Aleksandra. Zrozumiałe jest, że te rywalizacje przenosiły się na dzieci, którym matka zaszczepiała swoje ambicje i niechęci, ku rozpaczy ojca. Bo Sobieski był człowiekiem bardzo rodzinnym i rad byłby po ciężarach życia publicznego znaleźć pociechę w zaciszu domowym. Uciekał też od tych swarów na wojnę, na łowy, do ogrodu, albo filozofował z księdzem Vota, ale ta filozofia najdrożej kosztowała Polskę.
Zdrowie jego zresztą podupadało coraz bardziej. Imponujące, co ten człowiek wytrwał, ile jeszcze kampanij odbył wśród ponawiających się ataków choroby. Ostatnia jego wyprawa przypadła na r. 1691; znów jak poprzednie przyniosła parę wygranych bitew, korzystną dywersję dla Austrii i ruinę dla Polski.
Odtąd zaczyna się najsmutniejszy schyłek bohatera. Przeżył swoją sławę, przeżył swoją miłość, nie ziścił nic
Uwagi (0)