Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Nie samego Morstina skompromitowały owe przejęte listy. Wyszedł na jaw spisek organizowany przez dwór francuski, w którym na następcę Sobieskiego na tronie upatrzony był hetman Jabłonowski. Ten Jabłonowski, któremu długo towarzyszyły same panegiryki dziejopisów, przedstawia się nowszym spojrzeniom w dość dwuznacznym świetle. Dwustu lat trzeba było, aby się ujawniło, że ten tęgi żołnierz, mający opinię nieskazitelnego człowieka, był równocześnie na dwóch żołdach, francuskim i austriackim. Przyjaciel Sobieskiego, dzielny towarzysz broni i oddany mu w wielu okolicznościach, oddany był jeszcze bardziej Marysieńce, którą co najmniej o flirt z nim nieraz pomawiano. Faktem jest, że zawsze kojarzono ich nazwiska, i że na wypadek, gdyby, broń Boże, król Jan zamknął oczy — Jabłonowski zawsze wydawał się gotów zająć jego miejsce w charakterze nowego króla-Piasta i małżonka jego wdowy, która jeszcze w wiele lat później, po śmierci męża, bardzo jest skłonna wydać się za starego hetmana. Rola tego Diablonowskiego, jak go Marysieńka w dawnych listach swoich nazywała, warta byłaby intymniejszego oświetlenia. Ci siedemnastowieczni Sarmaci z sercem na dłoni bardziej byli skomplikowani, niżby się wydawało. Przedsmak tych komplikacji daje choćby taka relacja ambasadora Francji do swego dworu: „Zaczynam się spostrzegać, że złe postępowanie królowej polskiej pochodzi nie tylko z gwałtownych namiętności, jakie nią ustawicznie miotają, ale że wojewoda ruski posługuje się nią zręcznie, aby utrzymać jej męża w gnuśności i przyprawić go o stratę przyjaźni i protekcji Francji, podczas gdy on sam sobie pozyskuje tajemnie wszystkich, utrzymując intrygi w Wiedniu i podsycając opozycję przeciwko królowi i pragnie wynieść swoją fortunę przez zgubę króla polskiego i jego rodziny”.
Ta sylweta „demonicznego wojewody” — czyż to nie jest gotowy scenariusz do kina?
Nie trzeba dodawać, że Jabłonowskiemu uszło wszystko na sucho. Przemówił w sejmie, trzaskał w szablę, sapał, zaklinał się o swojej poczciwości i pozostał nadal wiernym przyjacielem króla. I był nim zapewne na swój sposób.
Nie był zresztą już czas na dochodzenie takich drobnostek jak spiski i zdrady stanu. Trzeba było jedności, zgody, entuzjazmu. I entuzjazm buchnął w istocie. Z długich targów, intryg, szacherek i matactw, w pewnym momencie wyłonił się cud świętego szału. Król ożył, odmłodniał; naród rwał się do czynu. Z ambon głoszono wojnę przeciw Półksiężycowi, przyrzekano odpusty, odprawiano nabożeństwa, procesje. Gotowały się wielkie rzeczy, kości były rzucone. Dnia 1 kwietnia r. 1683 podpisano polsko-austriacki traktat wzajemnej pomocy, antydatując go na 31 marca, aby odjąć okazję łatwych konceptów o „prima aprilis”. To się nazywa pamiętać o wszystkim! Wychodzą ostre zarządzenia przeciwko Francuzom. „Z pokoiu, kuchni y od inych posług Francuzów alienować kazano”. Ambasador francuski de Vitry ledwo uchodzi z życiem; strzelano do niego. Któryś poseł na sejmie domagał się dla ambasadora „trzysta w sempiternę”. A król nie dość że otworzył szkatuły, ale zdobył się na energię, na jaką od dawna król w Polsce się nie zdobył. Kiedy dotąd sejmy rwano i rwano bezkarnie, teraz skłopotany ambasador donosi swemu dworowi, że za żadną sumę nie byłby w stanie znaleźć ochotnika do zerwania sejmu, bo król zapowiedział, że siądzie na koń, ogłosi pospolite ruszenie i gardłem będzie karał każdą próbę zerwania. Nie wiedział jeszcze świat, do czego zdolny jest Polak, kiedy mu się uda pogodzić w sercu wołania szabli, chwały, papieża i żony. I może dosiadłszy konia, czuje w tej chwili nasz bohater, że znów się podoba swojej Marysieńce w tym akcie męskości, on, co niedawno jeszcze z jakiegoś popasu na jej niby to skromne wdzięczenia się odpisywał, że „czuję to do siebie, że tak dziś kocham jako i pierwszego mego kochania momentu. Nie widzę w Waszmości s. m. jesiennego jeszcze czasu, lubo i ten przechodzi pod czas i piękną wiosnę, ale widzę najśliczniejsze i najwdzięczniejsze lato”... I może znów w tej chwili czuje, że ona jest z niego kontenta, ona która go do rozpaczy przywodziła wiecznym niezadowoleniem.
Czuje to może, ale nie na długo; bo jeszcze nie odsapnie po zwycięstwie wiedeńskim, a już biedny bohater będzie się skarżył z obozu, że „cokolwiek zrobię, wszystko źle!” I znów będzie tęsknił i pisał do niej, i te listy, przez osobliwą ciasnotę naszej historii literatury niewłączone dotąd do klejnotów naszego piśmiennictwa, pozostaną bodaj że najpozytywniejszą zdobyczą wyprawy wiedeńskiej.
Z całej historii Sobieskiego wyprawa wiedeńska najbardziej jest znana, najczęściej opowiadana, utrwalona w historii i legendzie. Nas tutaj — zgodnie z przedmiotem tej pracy — interesują głównie „domowe” motywy tej wielkiej sprawy. Pomieszane bezładnie z publicznymi, znajdują one najżywsze odbicie w korespondencji króla Jana, z której, na przestrzeni pół roku, posiadamy trzydzieści sążnistych listów do żony.
Widzieliśmy, że Marysieńka dała swoje pełne placet248 na tę wyprawę, która pośrednio miała być także porachunkiem różnych jej zapiekłych uraz i pretensyj. W dowód aprobaty odprowadziła swego „Jachniczka” aż do Tarnowa249. Nie przyśpieszyło to zapewne marszu, którego pierwszy nocleg po wyruszeniu dn. 18 lipca z Wilanowa, przypadł w Falentach; dłuższe postoje w Częstochowie, w Krakowie... Sukurs szedł mniej szybko niżby nagląca sytuacja oblężonego Wiednia zdawała się nakazywać; ale taka droga z całym taborem nie dopuszczała zbytniego pośpiechu, przy tym król oglądał się na wojsko litewskie, które sabotując tę imprezę rozmyślnie się spóźniło, i na lennika swego, elektora brandeburskiego, który też uważał za praktyczniejsze nie zjawić się w porę.
Opuściwszy granice Polski, ciągnął nasz król „kraiem barzo ślicznym”, witany w drodze owacyjnie, aż się skarży swojej Marysieńce na wielką fatygę dla oracji ustawicznych i dziwów, tak że się co dzień jak do ślubu ubierać musi i jak pan młody wjeżdżać z kawalkatą. Spotkał się w obozie z dawnym rywalem do korony, Karolem Lotaryńskim, z którym bardzo sobie przypadli do gustu. Ściągające wojska książąt niemieckich robią na królu Janie doskonałe wrażenie: arcypiękne, gromadne, munderowane i w wielkim porządku. „Może się rzec o Niemcach co o koniu powiedziano, że nie znają siły swojej’” — pisze z właściwym sobie poczuciem lapidarności słowa. Później, co prawda, pod wpływem doznanych zawodów, a zwłaszcza nieszczęśliwych Parkanów, sąd ten zmieni się nieco: okaże się, że ci tak paradni na oko żołnierze „exercycyj250 żadnych nie umieją, a oficerowie głupcy, niedbalcy, niepilni”.
On sam, Sobieski, ciągnie w istocie na tę wyprawę jak pan młody, z pewnością nawet z mniejszą tremą od niejednego pana młodego. Pogodnie i ufnie. Trochę jak prowincjonalny aktor, mający poczucie swego geniuszu, gdy mu nareszcie dane będzie zagrać na wielkiej scenie. Jeszcze z pół drogi do Wiednia, jak gdyby wszystko było rozstrzygnięte, pisze do żony, iż może przymówić księdzu nuncjuszowi, „żeć-em przecie godzien był owego miecza, który królowi Michałowi posłano, i tej róży, a przecie mię to nie spotkało, z podziwieniem całego świata. Zaprawdę takiego erroru251 Rzym jeszcze nigdy nie popełnił”.
Chodziło o honorowy „miecz”, użyczony swego czasu przez papieża królowi Michałowi, oraz złotą różę daną żonie Michała Eleonorze, a odmówioną Marysieńce. Biedny bohater miał się przekonać, że najświetniejsze zwycięstwo nie uchroni go od tego rodzaju „errorów”...
Dnia 12 września dwudziestokilkotysięczna czy trzydziestotysięczna armia polska stanęła na Kahlenbergu, skąd obiecywano królowi gładziutką, lekko pochyłą drogę do Wiednia. Istotnie Wiedeń było widać jak na dłoni, ale dzieliły wojsko od niego nieprzewidziane góry i przepaście. Można zrozumieć, czemu się król tak interesował geografią i kartografią i nawet mapom współczesnym nie dowierzał, a często sam je poprawiał. Przy tym — donosi król — straszny wiatr dął wojsku w oczy od nieprzyjaciela; to wezyr turecki, który był wielki czarownik, puścił w ruch des puissances aeriennes252. Ludzie barzo ochotni, poglądają miłosiernym okiem na obóz turecki z wielką tam bytności swojej impacjencją: — tak pisze Sobieski żonie dn. 12 września o godz. 3 rano, nie wiedząc, że jeszcze tegoż dnia przed nocą będzie już po wszystkim. I nazajutrz, ledwie otarłszy pot z uznojonego czoła, będzie kreślił do niej ów sławny list, pisany tuż po zwycięstwie: „Jedyna, Pan Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony, dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały. Działa wszystkie, obóz wszystek, dostatki nieoszacowane dostały się w nasze ręce”... I następuje ów kapitalny opis, pełen nieoczekiwanych szczegółów, tak iż żal byłoby że całego nie można przytoczyć, gdyby nie to że ów list najczęściej bywał cytowany i reprodukowany.
Dalszy bieg wypadków też jest znany: niewdzięczność i pycha uratowanego władcy, prima aprilis austriackiego sojuszu (nie pomogło antydatowanie traktatu dniem 31 marca!), tragiczne położenie armii polskiej, ogłodzonej, szykanowanej, nękanej przez sojuszników, dziesiątkowanej chorobą... „Jesteśmy teraz tu właśnie jako zapowietrzeni, nikt się tu do nas nie pokaże, a przed potrzebą przecisnąć się było w tak wielkich moich nie można namiotach’” — pisze król Jan z goryczą. Do Wiednia ledwie na parę godzin wpuszczono jego bohaterskiego obrońcę, cesarz Leopold zachował się jak cham, nie odkłonił się nawet królewiczowi, gdy mu go król Jan przedstawiał; zasługę Sobieskiego rozmyślnie starano się zataić, wynosząc i nagradzając Stahremberga. Żołnierz polski, kiedy się odbije bodaj trochę od swoich, ginie zamordowany w bójce lub zdradziecką ręką sojusznika. Od upału ludzie i konie padają. „Wszystka prawie starszyzna pochorowała się na dysenterie, z wojska siła bardzo wraca, którym zabronić niepodobna, bo cale a cale tego niewczasu znieść nie mogą” — tak brzmi relacja króla w cztery dni po zwycięstwie wiedeńskim.
A sam król? Pyszny jest. Ten pięćdziesięciokilkuletni, nadmierną tuszą obciążony mężczyzna, najwięcej okazuje hartu, równowagi, spokoju. Wszystko znosi; mimo że tak czuły na chwałę, z godnością ignoruje szykany i upokorzenia, nie pozwoli sobie na to, aby się obrazić i odjechać, mimo że uprawniałaby go do tego niewdzięczność, mimo że sami Niemcy rozjeżdżają się po trochu do domów. Przybył aby spełnić dzieło i chce je spełnić do końca; zawarłszy sojusz, dotrzyma go bez względu na to jak mu się wypłacą. Rzucając niewdzięczny Wiedeń, puszcza się za nieprzyjacielem przez Węgry. I wiecie, jakie ma przy tym troski? „Wć m. s.253 wiesz jako rad czytam — pisze żonie spod Preszburga dn. 19 września — a poczciwością to moją, Wci m. s. powiadam, żem od samego Raciborza książki w ręku nie miał”. Kochany człowiek!
Niebawem gorsze czekają go opresje. Trochę nieopatrznie odbiwszy się z jazdą od piechoty i artylerii, zaatakowany przez przeważające siły pod Parkanami, opuszczony przez swoje wojsko tknięte paniką, ratując życie i majestat, zmykał aż się kurzyło „samoosiem”, przy czym wierny Matczyński trzymał mu w pędzie głowę, która się telepała. Królowi uciekający tak potłukli boki, to zbrojami, to karwaszami, że w kilku miejscach — pisze — ciało ma jak najczarniejsze sukno. Leżał w namiocie potem bez tchu, siny, aż Niemcom żal go było i wymawiali Polakom, że są niegodni takiego króla, skoro go odstąpili. Bo szlachta, zmykając, powiadała tylko — jak notuje współczesny świadek — że ich życie jest równie drogie, a króla mogą sobie wybrać nowego, gdy ten zginie. Jeden tylko prosty rajtar własną piersią osłonił króla i życiem to przypłacił. A Sobieski, skoro przyszedł do siebie, już na radzie wojennej zawstydził płochliwych, zapowiadając, że jeżeli wczoraj fortuna była przeciw niemu, jutro „zdepce ją jako małpę”. I w istocie, w dwa dni później, pod tymi samymi Parkanami odniósł świetne zwycięstwo.
Ale potem znów przychodzą ciężkie próby. Ciągnie to biedne wojsko polskie przez Węgry do kraju. Sobieski nie ma dla Węgrów żadnych wrogich uczuć, raczej sympatię; chciałby unikać z nimi starć, ale postawiony w dwuznacznym położeniu przez nielojalność austriackiej komendy, musi się oganiać partyzantce węgierskiej. Zdobywa po drodze Gran czyli Strigonium, potem Szecin, pcha się wciąż naprzód przez te Węgry, gdzie powiadano mu, że gór nie masz, a tymczasem tam same góry i góry! Zima też coraz cięższa, wojsko skarży się na trudy, chciałoby do kraju, a znów z kraju dochodzą króla wiadomości, że jego wyprawa jest mocno krytykowana. To ci „konsyliarze”, co to „mędrkują, szykując w ciepłej izbie kwiczoły na przemiany z kieliszkami, a dyskurując a wojnie i o gościńcach do Węgier, mapę wspak odwróciwszy”. A najgorsze że i ją, Marysieńkę umieli ci konsyliarze przekabacić i podburzają ją przeciw niemu!
No, nareszcie się skończyło. W grudniu spotkali się z ukochaną w Nowym Sączu (stary biograf Marysieńki, Dobiecki, twierdzi, że wyjechała tam — zamiast, jak miała bliżej, na Nowy Targ — aby spotkać swego ulubieńca, hetmana Jabłonowskiego), w wilię zaś Bożego Narodzenia r. 1683 odbył się tryumfalny wjazd do Krakowa.
Obyczajowo w tych pysznych relacjach wojennych Sobieskiego uderza jeden rys. Odpowiadając widocznie na jakieś obawy ambitnej Marysieńki, czy armia polska dość dobrze się prezentuje, pisze król: „Co zaś do tego, aby było koło nas propre254, assekuruję w tym, że jeżeli nas z tego tylko sądzić będą, tedy nas będą mieli pour plus riches qu’il ne fut Crésus et pour plus magnifiques de ce siecle255”. I następuje opis przepychów, kontrastujących
Uwagi (0)