Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Ale równie pewne jest, że ta sprawa fatalnie się odbiła na papie d’Arquien. W momencie gdy szanse jego stały jeszcze nie najgorzej, Sobiescy sami zrobili mu dywersję „panem Bryzacierskim”, a Ludwik XIV nigdy nie pozbył się niesmaku, o jaki przyprawiła go ta przygoda. Może to stało się przyczyną, że w korespondencji z Sobieskim tak uparcie odmawiał mu tytułu Majesté, co naszego bohatera niezmiernie bolało. Ale jak tu być „Majestatem” przy takich gaffach? Sobieski był młodym królem, Marysieńka też się na tronie nie urodziła; brakło im dobrego mistrza ceremonii. Nie mieli swojego Przeździeckiego. Przeździecki by do sprawy „Bryzacierskiego” nie dopuścił. Ani do „damy polskiej ze złotym kluczem”...
Bo w ogóle ceremoniał na dworze króla szwankował. Nie aby nie było do niego pretensyj, ale brakło fachowej ręki. Takich rzeczy nie da się zaimprowizować. Dworzanin Sobieskiego, Daleyrac, powiada w swoich pamiętnikach, że nie było tam ani żadnego „protokółu” ani żadnego porządku regulującego ceremoniał na dworze i w stosunku do innych dworów. I powiada ów Daleyrac, jak wysyłając z Polski specjalnego posła do księcia Sabaudzkiego, zaadresowano pismo do poprzedniego księcia Sabaudii, od dawna nieboszczyka...
Ale wróćmy do pana teścia.
*
Myśląc, że zrobi tym przyjemność Marii Kazimierze, Ludwik XIV mianował swoim ambasadorem w Polsce margrabiego de Béthune, ożenionego ze starszą siostrą królowej, panną d’Arquien. I w tym okazał się nieszczególnym psychologiem; z ciągłego kontaktu dwóch sióstr przy takiej nierówności stanowiska (i nieuregulowanym ceremoniale) nie mogło wyniknąć nic prócz kwasów i komerażów, obciążonych tym, że właśnie pani de Béthune była ową córką, która wdała się w proces z ojcem d’Arquien. Wszystkie pretensje Marysieńki do dworu francuskiego skrupiły się na biednym ambasadorze, który stał się kozłem ofiarnym tych zatargów, dopóki go jego pan miłościwie nie odwołał z trudnej placówki. Rola jego była w istocie zbyt drażliwa, gdyż on, również zięć papy d’Arquien, przez cały czas był z urzędu powiernikiem wstrętów Ludwika XIV. Ludwik pisze mu bez ogródek, „że chciałby przezwyciężyć swój wstręt do mianowania pana d’Arquien księciem i parem”. Jeżeliby się na to zdecydował, to bez oblatowania nominacji w parlamencie i jedynie pod warunkiem wojny, jaką wypowie Sobieski elektorowi bawarskiemu, sam albo ze Szwecją. I powtarza król trzykrotnie, że jedynie w razie wypowiedzenia wojny (która była w danym momencie dla Francji pożądaną dywersją), mógłby się zdecydować. Ambasador ostrzega swego króla, że królowa polska coraz chętniej zaczyna dawać ucha Austrii i że będąc gwałtowna w swoich uczuciach, bardzo może zamącić sprawy króla Francji. Królowa Maria Kazimiera wylała tyle łez z powodu tej odmowy, że teraz utrzymuje, iż jedynie... buława marszałka Francji w przydatku do upragnionych godności mogłaby ojcu jej wynagrodzić tę zwłokę. Wszystkiego — pisze ambasador — można się spodziewać po niepoczytalności królowej; żal mu króla polskiego, którego przywiązanie do Francji wydaje się bardzo szczere.
Rozdźwięk między Sobieskimi (może bardziej pozorny, niż dyplomaci francuscy sądzili) rośnie; niebawem agent francuski Akakia donosi swemu ministrowi z Polski, że królowa ma główny udział w tym, co się knuje przeciw Francji na najbliższym sejmie; można o niej powiedzieć, iż stoi ona na czele stronnictwa austriackiego i skupia wszystkich wrogów swego męża, tak jest zaślepiona chęcią zemszczenia się na Francji i na ambasadorze, któremu przypisuje wszystkie swoje niepowodzenia.
Niebawem, w listopadzie r. 1678, Marysieńka sprowadza ojca do Polski; witając, ściska go i płacze z radości. Ale przybycie to zaognia jeszcze stosunki z ambasadorem de Béthune. W zamian za to Austria robi postępy. Poseł austriacki gra co dzień w lombra z królową i jej ojcem. Nigdy — donosi francuski ambasador swemu panu — nawet za królowej Eleonory, Austriacy nie byli tak dobrze widziani na dworze jak teraz. Dopóki się nie zaspokoi królowej, będzie ona trzymała z Austrią; trzeba ją ratować — sugeruje nieśmiało ambasador — z przepaści, w jaką się osuwa; gdyby można coś zrobić dla jej ojca, usunęłoby się tysiąc przeszkód...
Bo Austria nie żałuje obietnic; wiedząc, jaki jest najczulszy punkt Marysieńki, już cesarz ofiarowuje się zrobić jej ojca księciem cesarstwa. Daremnie nowy ambasador francuski, biskup belowaceński, mityguje ją, że nie przystoi jej, Francuzce, przyjmować dla ojca — poddanego Ludwika XIV — niemieckiego tytułu, co by już było skandalem i jawnym zerwaniem z Francją; w długiej i dramatycznej rozmowie, którą biskup szczegółowo przytacza swemu panu, Marysieńka obstaje przy swoim, twierdząc iż „cała Europa” śmieje się z Sobieskiego, że jego teść jest prostym szlachcicem.
Zamiast łagodzić tę ranę, czas zaognia ją coraz bardziej, zwłaszcza że charakter królowej staje się coraz bardziej drażliwy i despotyczny. Pycha jej — pisze ambasador — doszła do punktu, którego nie da się opisać; królowa nadużywa swojego wpływu na męża. A król Jan, w rozmowie z jeszcze innym ambasadorem, panem de Vitry — wedle relacji tegoż — oświadcza, że „co do niego, naprawdę czuły jest jedynie na chwałę i na wywyższenie rodziny swojej i rodziny żony”.
Sytuacja zaczyna być groźna: jasne staje się, że ta głupia sprawa może kosztować Francję utratę sprzymierzeńca, zmarnowanie kilkudziesięcioletnich ofiar finansowych i zburzenie całej polityki na Wschodzie. Ludwik XIV, mimo że wściekły na tę egzotyczną królowę, która w jego oczach jest wciąż jego poddanką i w dodatku pensjonariuszką, ugina się, zaczyna paktować. Proponuje zamianę: uczyni wszystko, ale nie dla ojca, tylko dla syna, dla królewicza Jakuba. Głuche milczenie. Król robi jeszcze krok dalej, ale niestety, równocześnie dwa kroki wstecz: jeżeli wszystkie warunki ścisłego przymierza z królem polskim będą uzgodnione, godzi się zamianować pana d’Arquien księciem i parem, zwłaszcza skoro mu zaręczą, że nigdy nie wróci do Francji, i pod warunkiem, że królowa nie będzie żądała dziedziczności tytułu i jego natychmiastowej weryfikacji. Ale królowa — donosi ambasador — wcale się nie ucieszyła tą propozycją; skoro tytuł ma być niepełny (odrzekła sucho), niech się król Ludwik nie fatyguje; poczekają oboje z mężem, aż król będzie mógł tytuł weryfikować i dopełnić wszystkiego naraz. Tak odrzekła królowa, „która ma zwyczaj przewodzić i mówić sama”; ale i król Jan potwierdził jej słowa, oświadczając, iż zaczekają, aż król Ludwik będzie mógł tytuł weryfikować przez parlament, „bo nie chcą być pośmiewiskiem Europy”. Czuć w tym lekcję Marysieńki! Daremnie Ludwik sumituje się królowej, że istotnie nie może w tej chwili weryfikować tytułu dla wielu przeszkód; gdyby je mógł wyjaśnić — pisze — z pewnością król Jan byłby zadowolony. Bardzo być może, iż rzecz przekraczała jego możność i że ten wszechwładny monarcha był w tym wypadku niewolnikiem stworzonych przez siebie formalności. Nic nie pomaga; jeszcze raz królowa kategorycznie odmawia, oświadczając, że honor nie pozwala przyjąć tytułu bez równoczesnej weryfikacji. To było w listopadzie r. 1682; w kilka miesięcy potem traktat z Austrią był faktem, a w niespełna rok armia polska ciągnęła na odsiecz Wiednia.
*
Wyodrębniłem tutaj ten jeden czynnik tak charakterystyczny, nie mając oczywiście zamiaru przypisywać mu wyłącznie zmiany kursu w polityce polsko-francuskiej. Stosunek „konieczności dziejów” do ich przypadkowości, gra wielkich i małych przyczyn, to z pewnością najbardziej pasjonująca strona historii. „Gdyby nos Kleopatry był odrobinę krótszy, kula ziemska wyglądałaby inaczej” — to jedna z najbardziej spopularyzowanych myśli Pascala. Toteż do noska Marysieńki powrócimy; na razie przeskoczmy kilka lat, aby dopowiedzieć, jak się — w odmiennej co prawda formie — ziściły ambicje rodzinne tej kochającej córki.
Rzecz prosta, że wyprawa wiedeńska położyła kres jej nadziejom wywyższenia ojca we Francji. Stosunki dyplomatyczne Polski z Francją zerwały się na szereg lat. Cesarz, uzyskawszy od Polski wszystko, co mu mogła dać, też nie kwapił się z nominacją starego hulaki na „księcia cesarstwa”. Nie mogąc się pogodzić z miernością stanu ojca, Marysieńka, niewątpiąca nigdy o niczym, postanowiła zrobić go — kardynałem. Zawinęła rękawy i wzięła się do roboty. Męczyła papieży przez wiele lat. Puściła w ruch męża, licząc na to, że trudno będzie odmówić czegoś w Rzymie zbawcy chrześcijaństwa. Miała tam życzliwego człowieka, p. Forbin de Janson, eks-ambasadora francuskiego w Polsce, który Sobieskim zawdzięczał własny kapelusz kardynalski. Ten przygotował teren, urobił kolegów, przycisnął papieża, przedstawiając, że trzeba się śpieszyć, aby zdążyć z obleczeniem w tę godność pana d’Arquien, który liczył pod dziewięćdziesiąt lat. Względy, które paraliżowały Ludwika XIV w nadaniu mu tytułu księcia i para — wątpliwe życie, brak statku i powagi — tutaj szczęśliwie nie okazały się przeszkodą, a święcenia duchowne dla takich kardynałów z rekomendacji monarszej nie były wymagane. Z końcem r. 1695, kardynał Forbin de Janson donosi z radością królowi Janowi, że promocja jego teścia jest faktem dokonanym.
Jeżeli kolegium kardynałów łudziło się nadzieją, że ich sędziwy kolega nie będzie miał już czasu pojawić się w Rzymie, zawiedli się. Kiedy, po śmierci króla Jana, królowa-wdowa udała się w r. 1699 z liczną świtą do Rzymu, aby osiąść w świętym mieście, towarzyszył jej ojciec, dziewięćdziesięcioletni kardynał d’Arquien, który miał jej tam przyczynić mało zaszczytu, a sporo kłopotów.
W istocie, ten papa-kardynał stał się zmorą królowej. I tu miał być figurą śmieszną i pogardzaną, poniżającą swój strój i dostojeństwo. Bufon, żarłok, kobieciarz kręcący się wśród dworek swojej córki, trwoniący pieniądze, wiecznie w długach, wydawał dla fraucymeru ciągłe bale, maskarady, obiadki. Królowa była bezsilna wobec jego wybryków; nie mogła uzyskać nawet tego, aby się nie wałęsał po ulicach w kardynalskim kapeluszu i w purpurze, ku zgorszeniu i rozpaczy kolegów. Dożył przeszło stu lat, i ten dziurawy worek był przyczyną, że rządna Marysieńka wciąż była na stare lata w kłopotach finansowych.
Niechże ten finał wytłumaczy Ludwika XIV, że wolał ryzykować stratę jednego sojusznika, zmiażdżenie drugiego, ruinę swojej polityki, niż mieć taką figurę pośród swoich książąt i parów. Może przesadzał, może przeceniał wartość tych książąt i parów, których miał; ale podziwiajmy stałość, jaką okazał w tym złudzeniu. A z drugiej strony podziwiajmy wytrwałość Marysieńki w przeprowadzaniu swoich zachceń. Ostatecznie, trudniej jej było zrobić tego papę kardynałem, niż Sobieskiemu pobić Turków, do czego był przyzwyczajony. Toteż to jest prawdziwe uwieńczenie owej „arquienady”, której odsiecz Wiednia będzie poniekąd wspaniałym epizodem.
W samych początkach panowania, w r. 1675, w momencie układów z Turkami, Sobieski pisze do żony z obozu tak:
„U tych pogan nic nie jest, tylko żeby całe posiąść chrześcijaństwo. Żal się Boże, że Murowski, jeden gnojek, oszukał nas. Ja się tym w sobie kontentuję, żem temu nigdy nie dał wiary; alem musiał na wszystko pozwolić, boś Waszmość moja Panno poczęła być zła na mnie, gdy na mnie składano, że się mnie nie chciało pokoju”.
Te słowa listu niech posłużą za motto do niniejszego rozdziału. Jest w nich jakby streszczenie sytuacji, a raczej stanu ducha. Bohater nasz wierzy, że tu idzie o całe chrześcijaństwo; ręka go świerzbi, aby bić; polityka każe mu się układać z wrogiem, który jest przyjacielem jego sojusznika, mimo iż w rzetelność tego wroga nie wierzy. W tej rozterce rozstrzygająco działa strach, aby jego „Panna” nie była na niego zła. I jeżeli po układzie żórawińskim król Jan pisze Ludwikowi XIV, że zawarł pokój z Turcją z miłości ku niemu, „wbrew interesom swoim i swego kraju”, chwali się; w istocie, zawarł pokój — ze strachu przed żoną.
Bo ten zwrot w liście króla Jana to nie jest galanteria ani frazes. Dostarczyliśmy już dosyć dowodów — a można by je mnożyć — na to, jak w każdej okoliczności najważniejsze decyzje bohater nasz składał — często in blanco — w ręce ukochanej. W tym momencie świeża królowa — jeszcze nierozczarowana do swego francuskiego „brata”, Ludwika XIV — była najgorliwszą popleczniczką Francji, tym samym popierając zgodę z Turkiem z taką samą pasją, z jaką za kilka lat będzie parła do sojuszu z Austrią i do wojny tureckiej. I jakiekolwiek byłyby konfiguracje europejskie i jakiekolwiek wołania zagrożonego chrześcijaństwa, nie do pomyślenia jest, aby Sobieski zdobył się na decyzję, która by nie zyskała aprobaty Marysieńki. Mimo całej żarliwości, jaką włożył papież Innocenty XI w organizowanie akcji przeciw Turkom, mimo całego zapału, z jakim nasz koronowany kawalerzysta gotów był dosiąść konia, to pewna, że wystarczyłoby zmarszczenia jej brwi, aby go z konia zsadzić. I jeżeli, po szeregu lat niezdecydowanej i dość małodusznej gry politycznej, bucha nagle od tronu płomień entuzjazmu, który udziela się całemu krajowi, to dlatego, że w tym płomieniu zestrzeliły się szczęśliwie nakaz polityki, duch religijny, poryw rycerski i życzenia żony.
Odsiecz wiedeńska miewała — okresami — złą lub dobrą „prasę”. U wielu zyskała naszemu bohaterowi opinię tęgiej szabli, a słabej głowy. Niejeden pozytywny historyk ocenił tę wyprawę jako junacki, ale bezpłodny gest uczyniony w chwili, gdy już się rysowały na horyzoncie istotne przyszłe niebezpieczeństwa dla Polski. Pozwolić urastać Prusom, ratować niewdzięczną Austrię, odstępować Moskwie Smoleński Kijów po to, aby się gdzieś tam uganiać za mitycznym Turkiem — ładna polityka!
Ale inni odpowiadają: hola! łatwo jest wydawać takie sądy po dwustu latach, gdy już znamy wypadki, gdy unicestwiona Turcja siedzi gdzieś sobie w kącie, a rozbiór Polski wyjaśnił, kto miał być dla niej groźny. Ale Sobieski był tylko Sobieskim, a nie Ossowieckim246.
Uwagi (0)