Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marysieńka Sobieska - Tadeusz Boy-Żeleński (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Na to znów inni odpowiadają: austriackie gadanie! Turcja była w owym czasie tak zdegenerowana, że nie miała już żadnej siły ekspansji. Militarnie też nie musiała być zbyt straszna, skoro jedna szarża kawalerii wystarczyła, aby w ciągu godziny rozbić tę potęgę. Można przypuszczać, że nawet zdobycie Wiednia byłoby przejściowym i niegroźnym dla Polski sukcesem... Itd. itd.
Tak sobie Historia gwarzy. Nie my to będziemy rozstrzygali, prawda? Bo nawet wojskowa strona walnej bitwy pod Wiedniem daleka jest do ustalenia247, a zwłaszcza liczba nieprzyjaciół, wahająca się od tradycyjnych nieprzeliczonych kroci pohańców aż do wielokrotnie szczuplejszej cyfry jakichś 50 000, do której chcą zredukować tę armię niektórzy dzisiejsi sceptycy. Sam Sobieski, mający w tym szeroką rękę, oceniał „na oko” nieprzyjaciela na 300 000, co nie przeszkodziło genialnemu cywilowi Szujskiemu zaokrąglić tej cyfry w swoim wojennym zapale do 500 000. Nas tu, w zakreślonych nam przez temat ramach, obchodzi raczej domowa strona tej wielkiej dziejowej sprawy.
Tego bodaj można być pewnym, że nasz bohater, który zawsze tęsknił do sytuacji prostych i jasnych, z uczuciem ulgi musiał się rzucić w tę decyzję. Powołany na tron jako rycerz, od początku prawie sparaliżowany był w tym rycerskim dziele. Sojusz z Francją — z arcychrześcijańskim królem Ludwikiem, najściślej znowuż związanym z Turcją — trzymał Sobieskiego na uwięzi, nie pozwalał mu bić pohańców, od czego był specjalistą, ku czemu parły go tradycje rodu i temperament wojenny. Niechęć szlachty nie dopuszczała aktywnej polityki w stronę Zachodu. Sobieski trawił się w nudzie gabinetowych matactw, w roli nie dość cenionego i leniwie opłacanego najemnika Francji, ciężejąc, tyjąc i tracąc z każdym dniem popularność w kraju. Bo nie ma co ukrywać: po pierwszych chwilach zapału, niepopularność króla-szlachcica, a bardziej jeszcze królowej, była wielka. I raczej byłoby dziwne, gdyby było inaczej. Wykładnikiem tej niepopularności i nieufności są obiegające plotki: to że król porozumiewa się z Turkami i Kozakami, aby zostać samowładnym panem; to — kiedy królowa wybierała się za granicę do kąpiel — że chcą wywieźć z Polski złoto i uciec; to znów że król chce zrabować skarb i abdykować... Pełno u francuskich ambasadorów relacji z tych nastrojów, aż do poważniejszych symptomów, jak spiski, a nawet próby otrucia królewskiej pary (arszenik w kawie), o czym donosi swemu dworowi margrabia de Béthune. Sobieski poznał już parę razy w życiu tę falę niepopularności i zawsze zażegnywał ją wspaniały czyn orężny: jakieś Podhajce czy Chocim...
W pierwotnej swej filofrancuskiej polityce miał też Sobieski zdecydowanego wroga: — duchowieństwo, oddane Austrii, wrogie gallikańskiej Francji. Nie było w Polsce znaczniejszego człowieka, który by nie otrzymał papieskiego breve, wzywającego do akcji antytureckiej. Ująwszy tę akcję w ręce, król miał widoki stanąć na czele armii, o jakiej marzyć nie mógłby w innych okolicznościach, jakiej nie przyznano by mu nigdy, choćby dla najpilniejszych potrzeb kraju. Wyzwalając utajony heroizm swego narodu, ten poeta, jaki tkwił zawsze w Sobieskim, mógł krwią napisać swój najefektowniejszy poemat. Ale na to trzeba było, aby się nastręczyła tak romantyczna sposobność. Łatwiej było porwać naród ideą wyprawy wiedeńskiej, niż wydobyć z niego wysiłek bodaj dla odzyskania Kamieńca.
Ukazaliśmy w poprzednim rozdziale rolę, jaką w tych wielkich decyzjach dziejowych odegrała drobna na pozór sprawa królewskiego teścia, pana d’Arquien. Nie była ona oczywiście jedyną. Jeżeli król miał teścia, miał także i synów. Pamiętamy, jak Ludwik XIV, aby osłodzić swoją odmowę, proponował diukostwo nie ojcu Marysieńki, ale jej synowi. Też arcygaffa arcychrześcijańskiego króla, przykład ciężkiego braku orientacji. Bo to, co było zaszczytem dla jego poddanego, prostego kapitana gwardii, nie było z pewnością zaszczytem dla polskiego królewicza. Inne marzenia miał dla niego ojciec. Już w roku wstąpienia na tron, donosi Béthune swemu ministrowi: „Król polski mówił mi wielkie rzeczy, i może pan upewnić króla, że on myśli o tym, aby uczynić to królestwo dziedzicznym”... Ale Ludwik XIV nie raczył tego zauważyć, nie interesowały go te osobiste sprawy sojusznika. Za to Austria umiała zawczasu kusić Sobieskich nadzieją chlubnego małżeństwa dla królewicza Jakuba.
I inne imponderabilia odegrały z pewnością niemałą rolę właśnie dlatego, że pozycja króla elekcyjnego — wprzód zwykłego szlachcica — dawała powód do wielu drażliwości. Zabawne jest śledzić w aktach dyplomatycznych wytrwałą a bezskuteczną walkę, jaką toczył Sobieski z Ludwikiem o przyznanie mu w korespondencji tytułu Majesté. Daremnie Sobieski powołuje się na to, że wszyscy monarchowie Europy z cesarzem na czele dają mu ten tytuł. Daremnie w obszernej nocie dyplomatycznej posuwa się do naiwnej groźby, że w razie dalszej odmowy tytułu Majesté, i on, który Ludwikowi, po tytule „bardzo chrześcijański”, dodaje z własnej pilności: „bardzo potężny (tres puissant), byłby zmuszony, na żądanie obrażonej Rzeczypospolitej, ten epitet cofnąć. Nic nie pomogło; tytułu Majesté nie uzyskał. I można przypuszczać, że nad tym bolała bardziej ona, Marysieńka, niż on sam.
Bo też wiemy, że Ludwik XIV znał tę parę z czasów, gdy niewiele mieli majestatu; kiedy pani Zamoyska, a później Sobieska, tylnymi schodami próbowała się dostać do Wersalu; kiedy daremnie marzyła o „taburecie”; kiedy się targowała ząb za ząb o drobne korzyści, puszczając na handel wpływy swego męża. Zerwanie z Francją dyktowała może królowej polskiej psychologiczna potrzeba odcięcia się od własnej przeszłości.
Znów bardziej u niej niż u niego. Pisze gdzieś Marysieńka, że jej mąż jest „lepszym Francuzem od niej”. Ambasador Béthune wystawia mu świadectwo, że „zna Francję lepiej niż my sami”. Cała kariera polityczna Sobieskiego wyrosła z idei franko-polskiego przymierza, jak cała kultura umysłu, a zwłaszcza serca, kształciła się na francuskiej książce. Wiele lat Astrea była dla niego biblią, a oddychający miłością Wersal był dla niego istotnie palais enchanté. I gdy on był naprawdę urzeczony blaskiem Ludwika XIV, ona — jedna może w Europie — oparła się tej fascynacji. Godne uwagi jest, jak ta „Junona” — jak ją wpół ironicznie nazywają ambasadorowie — traktuje sobie z tym Ludwikiem jak równa z równym, w tej niezłomnej wierze — a taka wiara to siła — że jej się należy wszystko i że wszystko powinno ustąpić przed jej wolą. „Pycha jej przewyższa wszystko co byśmy mogli powiedzieć” — komunikuje ambasador Ludwikowi XIV. I jeżeli chciała najczęściej małych rzeczy, umiała chcieć ich bardzo mocno. I zawsze była zwrotniejsza w swoich orientacjach. To tłumaczy, że tej Francuzce łatwiej przyszło zerwać sojusze ze swoim rodzinnym krajem niż jemu, dla którego Francja zawsze pozostała bliska jako ojczyzna — jej.
W tym splocie wielkich i małych spraw, uderza nas swoim cierpko filozoficznym posmakiem — kwestia węgierska. W jednym z listów do swego ambasadora w Polsce, Ludwik XIV pisze: „Nie potrzebuję mówić, do jakiego stopnia alians z królem polskim może mi być użyteczny. Może podsycać zamieszki na Węgrzech, podnosić swoje dawne prawa, jakie Polska ma w tym kraju”... Typowa polityka dywersyjna (skierowana tu przeciw Austrii), w której mniejsze narody nie zawsze wiedzą, do jakiego stopnia ich najświętsze uczucia bywają kartą w grze bardzo dalekich interesów cudzych. I nikt z patriotów węgierskich nie domyślał się zapewne tego, co dziś można wyraźnie czytać w ówczesnej polsko-francuskiej korespondencji dyplomatycznej: mianowicie jak większe lub mniejsze szanse papy d’Arquien do tytułu duc et pair odbijały się na stosunku Polski do niepodległościowych dążeń Węgier. Kiedy pertraktacje z Wersalem były w lepszej fazie, rząd polski objawiał sympatie węgierskie, organizując lub pozwalając organizować pomoc zbrojną; kiedy chodziło o to, aby Francji puścić pod nos finfę, odbywało się to kosztem Węgier. Bywały chwile, że król Jan miał w tym swoją politykę, a królowa (przez oddanego sobie Jabłonowskiego) swoją. W pewnym momencie, gdy Ludwik XIV, z upoważnienia króla Jana, werbuje w Polsce Kozaków dla Węgier, królowa bije ich i rozpędza, a hetman na żądanie Marysieńki każe uciąć głowę oficerowi francuskiemu, który przybył w celach werbunkowych do sojuszniczej Polski. I ten oficer też nie wiedział, że daje głowę za papę d’Arquien.
Te sprawy personalne wysuwają się na pierwszy plan choćby dlatego, że stronnictwo francuskie w Polsce, niegdyś tak potężne, skurczyło się, zdegenerowało. To już nie te czasy, kiedy Maria Ludwika snuła wielkie koncepcje Polski sprzymierzonej z Francją, z dziedziczną i rycerską dynastią Kondeuszów na tronie. Wobec dwuznacznej postawy króla a zwłaszcza królowej, dawna idea zmieniła się w sojusz „za wypowiedzeniem”, opłacany mniej lub więcej hojnymi pensjami przez króla francuskiego, począwszy od Marysieńki, figurującej przede wszystkim na liście pensjonariuszek. Ale już ambasador Béthune przestrzega swego monarchę, że „nie radziłby sypać zbyt obficie w tym kraju pieniędzmi; niebezpiecznie nawet jest przyzwyczajać do tego Polaków, od dawna nawykłych brać ze wszystkich stron”. Cała polityka Francji w Polsce opiera się wreszcie tylko na tych pensjach, a słabo orientujący się w obcej psychice Francuzi uczą się tłumaczyć sobie pieniędzmi całą Polskę, począwszy od jej króla. W początkach panowania, gdy chodzi o doręczenie Sobieskiemu umówionych subsydiów, ambasador uspokaja Ludwika, że „nie ma obawy, aby Sobieski użył ich na wojnę; raczej zawrze szybki pokój, aby móc oszczędzić i część schować do kieszeni. Jest bardzo interesowny, aby nie rzec chciwy, i zawsze skieruje się tam, gdzie jest mniej wydatku a więcej do zarobienia”. Te relacje o przywiązaniu Sobieskiego do pieniędzy powtarzają się ciągle; toteż największą niespodzianką było, gdy osławiony „kutwa” Sobieski szeroko otworzył własne szkatuły na wyprawę wiedeńską, porywając swoją ofiarnością naród do powszechnej ofiary.
Bo też może owa sławna chciwość Sobieskiego wymagałaby pewnej korektury. Inaczej przedstawia się ona w kraju, gdzie hetman musiał często własnym przemysłem i własnym kosztem prowadzić wojnę i karmić żołnierza; gdzie królowi pacta conventa nakładały obowiązek zaopatrzenia twierdz z własnych funduszów, gdzie wreszcie elekt, niemający prestige’u pomazańca, musiał go nadrabiać prestigem pieniężnym, zwłaszcza gdy marzył o utrwaleniu dynastii i tym samym o odpowiednich koligacjach dla dzieci. Tak, wydając później córkę za mąż za elektora bawarskiego, Sobieski musiał dać jej posag więcej niż królewski...
„Król otworzył swoje szkatuły — notuje mówiąc o wojnie dworzanin króla, Francuz Daleyrac — rzecz, której nikt by się nie spodziewał po tym monarsze i w którą ci, co go znali, nie wyjmując rodziny i bliskich, zaledwie mogli uwierzyć. To może poniekąd usprawiedliwić ambasadorów rezydujących przy dworze, których potępiano za brak przenikliwości lub ścisłości, bo ich relacje bardzo się okazały różne od istotnego biegu rzeczy. Takie sprzeczności częstsze są na dworze polskim niż na jakimkolwiek innym. Nie ma równie trudnego dworu do poznania, ani trudniejszego do powodowania”...
Musiał być w istocie trudny — jeżeli sądzić z relacyj ambasadorów francuskich, tak słabo orientujących się w tym polskim bigosie małostek i wielkości, gnuśności i tężyzny. Gdyby im wierzyć, widziałoby się w Sobieskim leniwego i ociężałego inwalidę („żyje z dnia na dzień, ze wszystkim odsyła do żony”), o ciasnych horyzontach, a zwłaszcza wciąż bliskiego śmierci. Tymczasem on jak gdyby brał na kawał ich wszystkich, doił z Ludwika pieniędzy, ile mógł, a gdy przyszła pora, dosiadł konia i przejechał mu przez całą jego politykę tak aż się kurzyło. Jeszcze w r. 1682 ambasador Vitry donosi swemu monarsze, że król polski myśli tylko o gromadzeniu pieniędzy i wcale nie chce wojny. A Sobieski podśmiechuje się z tego Vitry’ego, nazywając go tak subtelnym, że z nim rozmawia tylko o pogodzie... I nie ulega kwestii, że ten szlachcic był bardziej szczwanym dyplomatą (o ile dyplomacja polega na wystrychnięciu kogoś na dudka) od wszelkich tych, których mu Ludwik do Polski wysyłał...
Nie tylko w psychice, ale w fizyce króla nie bardzo się orientowali ci spece od informacji. Niezmiernie otyły, ciężki, ze spuchniętymi nogami, astmatyk, który miał już trzy ataki apoplektyczne, ledwo może chodzić, tylko na koniu się jakoś trzyma, ale jedynie stępa — oto wizerunek Sobieskiego z r. 1679. Ale w trzy lata później (znów wedle relacji) ten sam Sobieski poluje niestrudzenie dwa dni z rzędu, zabija osiemnaście niedźwiedzi, nie licząc mnogich dzików i rogaczy...
Musiał w istocie ten dwór polski być trudny do powodowania, skoro nie wystarczyła w tym królowi Ludwikowi pomoc równie oddanego jak inteligentnego stronnika, jakiego zachował z dawnej gwardii przyjaciół Francji, stworzonej przez Marię Ludwikę. Był nim Andrzej Morstin lub Morsztyn, ów przymilny poeta dworski, który wniósł w poezję polską tyle zmysłowego wdzięku i kunsztu rymotwórstwa. Ten dawny ulubieniec dam zrobił od tego czasu kawał drogi. Został podskarbim, a godność ta, która była ulegalizowanym przez obyczaj łupiestwem, dawała jej posiadaczom więcej niż pół miliona rocznej intraty. Najzwyklejszą operacją podskarbich było wyłudzać z oficerów część żołdu w zamian za wypłacenie im reszty gotówką. Morstin, zręczny, wykształcony, bywały w całej Europie, używany często do poselstw i negocjacyj, był niedawno jednym z filarów „francuskiej” opozycji przeciw dworowi, jaką wspólnie z Sobieskim i z prymasem Prażmowskim uprawiali za króla Michała; obecnie, człowiek ten — wedle określenia ambasadora Béthune — „najzdolniejszy, najbardziej oświecony i najbardziej zdatny służyć”, posunął swoje frankofilstwo tak daleko, że postarał się dla siebie i dla swojej rodziny o patent naturalizacji we Francji, kupił tam olbrzymie dobra, a z nimi tytuł sekretarza króla Francji; wciąż pozostając dygnitarzem koronnym w Polsce, pełnił po prostu funkcje francuskiego agenta.
Można przypuszczać, że król Jan nie miał złudzeń co do swego dawnego przyjaciela politycznego. Ale tolerował go; dygnitarz w Polsce był nietykalny, łatwiej było ruszyć króla z tronu niż dygnitarza z urzędu. Krzyczano na
Uwagi (0)