Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖
Wydany w roku 1938 zbiór kilkudziesięciu humoresek i satyr, w dużej części mających swój finał przed stołecznym sądem grodzkim, przedstawiających codzienne i niecodzienne zatargi i wybryki mieszkańców przedwojennej Warszawy. Tomik zamykają zabawne opowiadania fantastyczne oraz barwny, nasycony metaforami obraz niespokojnego życia miasta nocą.
- Autor: Światopełk Karpiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Światopełk Karpiński
A wtedy naczelnik chusteczkę zdjął i powiada:
— A kciuk jest...
Że niby miałem śmiać się z tego... Ja mu wtedy:
— Doweselaj mnie szanowny panie naczelniku, bo z żoną się kłócę i jak tak dalej pójdzie, to ją zamorduję...
A on mi na to:
— A o co się pan kłóci?...
— Niedobra... — mówię.
A on:
— Moja to samo...
I jak zaczęliśmy rozpamiętywać nad naszymi żonami, to taka mnie złość wzięła, że zaraz poleciałem do domu i swoją kobietę zbiłem.
Teraz, proszę wysokiego ministerstwa, mam sprawę z nią o odszkodowanie, a sam oskarżę ministerstwo, że to z jego winy, i sąd mi odszkodowanie zasądzi”...
Minister przestał czytać i odezwał się tymi słowy:
— Mają więc panowie wystarczający dowód, ile jest niedomagań w pododdziałach. Wydział personalny bywa zawsze podstawą zdrowej postawy położenia odnośnego ministerstwa. Zawsze.
— Tak, panie ministrze — zareplikował szef wydziału personalnego — ale ja też zrobiłem wszystko, co mogłem. Sprowadziłem tego petenta do ministerstwa na nasz koszt... Ma być doweselany w centrali. Pod moim okiem...
— A co pan zrobił z urzędnikiem, który w tak karygodny sposób lekceważył swoje obowiązki i powoduje ciężkie uszkodzenia ciała w rodzinie petenta? — przerwał minister.
— Wyrzuciłem bez wymówienia... Wtedy żona się z nim rozwiodła... Wobec czego przyjąłem go na nowo.
— I co?
— On się z nią znowu ożenił...
— Chciałbym zbadać całą tę sprawę skrupulatnie. Czy jest w tej chwili w centrali doweselań?...
— Zaraz sprawdzę...
Szef departamentu szybko podszedł do telefonu i nakręcił numer:
— Hallo... Hallo... Proszę z centralą doweselań... Kancelarię poczekalni... Czy jest tam Walenty Klipa?... Pacjent cierpiący na chroniczny smutek... Karta doweselań wystawiona w Pińsku. Jest... Na jakim oddziale?... Co?... Piosenki kabaretowe?... Czyście zwariowali? Przecież to półanalfabeta... Proszę mi natychmiast dać kierownika przychodni.
Minister srożył się i złościł:
— No, widzi pan, jakie to porządki u pana panują... Nie ma co...
— Panie naczelniku, przybywamy z panem ministrem na inspekcję...
Szef departamentu odwiesił słuchawkę zdenerwowany. Minister łypnął okiem bardzo złośliwie.
— Kochany panie. Ludzi o słabszej umysłowości trzeba doweselać cyrkowymi atrakcjami... Ostatecznie departament widowiskowy przydziela wam dostateczną ilość biletów do cyrków i kin...
Zebranie skończyło się. Wszyscy powstali z miejsc. Minister śpiesznie opuścił gabinet, a za nim podążyła cała czereda wyższych urzędników. Szybko minęli lśniący korytarz i wsiedli do szklanej windy, która z szumem zwiozła ich na dół, do sal przychodni. Cała część ministerstwa poświęcona na Centralną Izbę Doweselań była rzeczywiście urządzona wzorowo. Człowiek, który tutaj wchodził, nie powinien dłużej być smutny. W niektórych poczekalniach pełno było słońca, w innych cień, przepojony wilgocią wina i zapachem muzyki, sączącej się atłasowo. Wszędzie kręciły się piękne dziewczyny, kwitły kwiaty, stały dzbany z winem i tace z piramidami najsoczystszych owoców.
Wreszcie wszyscy znaleźli się w Wydziale Kabaretowym Centralnej Izby Doweselań.
Była to przestronna sala urządzona ultranowocześnie. Pośrodku, w głębokim fotelu, siedział jakiś typ o tępej i smutnej twarzy, a dokoła niego uwijało się dwóch docentów o szpiczastych twarzach intelektualistów.
Minister podszedł doń, podał mu rękę i gdy urzędnicy zaciekawieni zatrzymali się za progiem pokoju, zaczął łagodnie indagować pacjenta:
— Pan jest na doweselaniu?
— Tak.
— I co?
— Nic mnie nie śmieszy... — odparł ponury pacjent.
— Pan z Pińska... Warszawa podobała się panu, co?
— Za duża. Wszystkiego od razu nie widać, to i smutno na duszy.
— W cyrku pan był?
— A byłem.
— I nie doweselił się pan?
— A nie...
— Przecież tam ładnie?
— Iiiiiii...
— Co się tam panu najbardziej podobało?
— Właściciel cyrku.
— Cooo?
— A tak. Przed cyrkiem stał jakiś pan w meloniku i powiada: „Ładny mam cyrk...” „Ładny” — powiadam. On do mnie: „Mogę go sprzedać...” Ja się pytam, za ile... A on mówi: „Ile pan da?...” Mówię: „Na raty mogę kupić za dwa tysiące złotych...” „Ależ panie, cyrk jest własnością ministerstwa humoru, kosztuje milion”. Ja wiedziałem... Tylko tak z nim rozmawiałem, żeby doweselić się na własną rękę... Dałem mu pięćdziesiąt groszy a conto.
— Więc to tak? — krzyknął minister, już nie panując nad sobą. — Pracuje się nad panem, a pan na własną rękę się dowesela?! Pan potajemnie pędzi humor... Przecież od trzydziestu lat państwo ma monopol na humor. Powinniśmy zaraz panu spisać protokół!
— Przepraszam — wyjaśnił speszony pacjent — Ja tylko bezplanowo. Myślałem: „A nuż uda się doweselić?”
— I nie udało się. Na pewno się nie udało — z dumą podchwycił minister i powiódł po swych urzędnikach triumfalnym spojrzeniem. — A w kinie pan był? — rzucił Klipie już łagodniejsze pytanie...
— Byłem. Usiadłem koło jednej pani, co sama przyszła. Z początku ładnie było. Dużo, dużo, światła, ludzi, wchodzili, wchodzili, wchodzili. A potem światło się zepsuło i przez dwie godziny było ciemno, jak w pysk strzelił.
— A film?
— Nie widziałem, bo krótkowidz jestem.
— Trzeba było zabrać okulary.
— Zapomniałem.
— To czemu pan z kina nie wyszedł?
— Nie wyszedłem, bo myślę ja sobie, a nuż tym razem to już się doweselę?
— I doweselił się pan?
— Nie doweseliłem się, bo ta pani zaraz po twarzy mi dała... A u nas w Pińsku to często w kinie można się było doweselić.
Urzędnicy spojrzeli po sobie z przerażeniem. Takiego wypadku jeszcze nie było. Smutny przedstawiał jakiś kliniczny okaz tępoty.
— Muzykę pan lubi? — rzucono mu jeszcze jedno pytanie.
— Lubię, ale poważną.
— Jaką? Nowoczesną?
— Nie, ja to najbardziej lubię harmonię... Szczególnie jeśli z papugą, a jak kto na grzebieniu gra albo gwiżdże, to ja tego nie lubię.
— Zupełny prymityw... Pan chyba nie ma radia w domu?
— Nie miałem gdzie postawić, panie ministrze.
— Jak to nie miał pan gdzie postawić?
— Gdzie nie postawiłem, to żona we mnie tym radiem rzucała.
Dyrektor departamentu zwrócił się do ministra, który wyjął właśnie chustkę i zdenerwowany ocierał pot z czoła, i rzekł do pacjenta:
— Co tu z panem robić? A jak się biją, to pan się śmieje, albo jak kota za ogon dla hecy wywiesić na sznurku, to bawi to pana?
— Ta gdzieby, panie ministrze, ja z kulturą obeznany...
Wszystkim opadły ręce.
Zapadła głucha chwila milczenia, wreszcie minister wydał wyrok:
— Nie ma co... Ministerstwo humoru jest po to, żeby nie było ludzi smutnych. Musimy pana odsmucić. Sprowadzi się tutaj pańską żonę z Pińska.
— To mnie nie doweseli.
— Po pół roku żonę odeśle się z powrotem... Od razu pan będzie weselszy.
— Ciężka kuracja, panie ministrze, nie zdzierżę...
Drzwi trzasnęły za ministrem wybiegającym w furii z izby doweselań... Urzędnicy poszli za jego przykładem i niebawem Walenty Klipa pozostał sam...
Po chwili wydano jakieś nowe dyspozycje, zjawiła się bowiem pielęgniarka w białym fartuchu, a dwóch rumianych sanitariuszy z lnianymi wąsami dobrodusznie wtoczyło na salę wózek operacyjny. Niebawem zjawił się doktór, poszeptał coś z sekretarką, zawirował białymi skrzydłami fartucha i zniknął.
„Będę operowany” — pomyślał Klipa i strach zdławił mu oddech...
Tymczasem pielęgniarka kazała mu zrzucić szpitalny szlafrok i położyć się na stole operacyjnym...
— Koniak — krzyknęła do jednego z sanitariuszy.
Sanitariusz skoczył do apteczki i przyniósł koniak...
„Będą mnie usypiać” — pomyślał pacjent. Wzdrygnął się z obrzydzeniem i w tej chwili wózek potoczył się ku sali operacyjnej, równocześnie w ustach poczuł palący smak koniaku...
Sala operacyjna przypominała coś pośredniego między wytwornym dancingiem a małym luksusowym teatrzykiem. Tylko orkiestra ukryta w głębi grała błękitnego walca... Pacjent z lekka już uśpiony koniakiem, który pielęgniarka łyżeczką wlewała mu do ust, zdążył jednak rzucić okiem w kierunku loży, gdzie dostrzegł wszystkich przed chwilą poznanych dygnitarzy...
Wózek zatrzymał się, przeniesiono go na fotel operacyjny i Klipa stwierdził, że cała sala jest przepełniona zapachem świetnych, wnikliwych perfum...
— Ósma trzydzieści sześć — rzucił lekarz. — Zaczynamy!!
Klipa skurczył się w sobie i pomimo narkozy, która łagodziła jego pierwotny lęk, oczyma duszy ujrzał zakrwawione noże, ostre śliskie szczypczyki, młotki do rozbijania kości i owe mdłe słodkawe naczynka, w których po operacjach chlupoczą krwawe strzępy, te wszystkie nereczki emaliowane, postrach opatrunków i koszmar szpitalnych pacjentów.
Tymczasem zdumionymi oczami ujrzał, że kurtyna na małej scence rozsuwa się powoli. Rzęsisty snop zgęszczonego światła reflektorów już oświetla na scenie nagą, piękną śpiewaczkę.
— Panie doktorze — Usłyszał zdenerwowany głos ministra. — Jaki numer stosujecie do pacjenta?
— Piątkę męską polityczną!
— Za słaby środek...
Tymczasem ze sceny dolatywały już pierwsze słowa piosenki:
Klipa spojrzał na scenę, obok dziewczyny stał teraz piękny młody chłopiec i odpowiadał jej nieskazitelnym, milusim głosem:
Teraz refren śpiewali razem, tańcząc z lekka po scenie.
— To mnie nie doweseli — wyszeptał do lekarza...
— Niech się pan nie obawia, my tylko wprowadzamy pana w nastrój.
Tymczasem ze sceny płynął dalej czarujący śpiew aktorów:
— Dość, dość! — rozległ się rozkazujący głos naczelnego lekarza... — Tym go przecież nie doweselicie!!! Bardzo się dziwię, że pan jeszcze nie widzi, który numer należy stosować! Numer czwarty: półinteligencja...
— Zaraz, zaraz... Kurtynę... Kurtynę!
Zapadła kurtyna i od tej chwili na sali operacyjnej zaczęło dziać się niedobrze... Resztki koniaku już wywietrzały pacjentowi z głowy... Siedział teraz w fotelu operacyjnym i beczał...
Dano kurtynę i inna para aktorów zaczęła śpiewać inną piosenkę:
Klipa rozbeczał się na dobre.
— Czego pan beczy, przecież to ładna piosenka — zaczął go strofować naczelny chirurg...
— Właśnie ładna to ona jest... To i smutno — rozgadał się nagle pacjent, który miał wyjątkowo widać mocną głowę... — Pojedziemy, powiadają, w góry... Pojedziemy, powiadają, nad morze... Dwaj koledzy pewnie tak się namawiają i namawiają, a może nawet i trzej, a może czterej, a może dziesięciu, a może cała wycieczka???
— Dobrze im tak — ciągnął dalej, rozślimaczając się coraz słotniej — pewnie... Nieżonaci... obowiązków żadnych... i boso będą sobie biegali po tych morzach, na bosaka z siatkami za motylami, za tym wszystkim, co jest ta... kie... piękne... inne... od... mo... je... go... życia...
— Panie Klipa, panie Klipa — doktór rozpaczliwie zaczął tarmosić go za rękaw.
— Popłakał się w ministerstwie humoru! W centrali doweselań! — krzyczał minister zgorszony taką profanacją...
— Niech pani zastosuje jakąś odsmutkę! — krzyknął naczelny chirurg do pielęgniarki. — Natychmiast!
zaryczała pielęgniarka, tańcząc dookoła chorego. Było jasnym, że już zupełnie straciła głowę...
— Niech pani stosuje czwórkę męską, a nie dziecinną — ryczał lekarz, który stracił panowanie nad sobą...
Zegar wskazywał dwadzieścia po ósmej...
— Co pani wyprawia! Czemu pani stosuje czwórkę polityczną?... Proszę zwykłą męską... Pacjent płacze, a ona głowę straciła!!! Męska czwórka! Reflektory! Fontanny! Może pan zechce napić się wina.
— Ja niepijący.
— Owoców?
— Nie doweseli!
— Ciastek?
— Nie. — Pacjent szmurgnął zapłakanym nosem i rzekł do otoczenia, wskazując na korpulentną pielęgniarkę: — Ot, myślę sobie, że ja przy świadkach z tą panią nie potrafię się doweselić. — Nagle przypomniał sobie treść piosenki. — A oni tam w górach są pewnie z całą wycieczką... Na szczyty z ciupagami się pchają... Jak to tam było w piosence? Niech pani zaśpiewa... Buty zdjęli i na bosaka.
— Ukryjemy się przed światem — zaczęła niepewnie pielęgniarka, ale urwała, widząc, że perliste łzy toczą się po policzkach operowanego.
— O... tak... Żebym ja tak mógł się ukryć... To by było dopiero...
— Może jest naprawdę taka wycieczka? — Nagle otarł łzy i wstał, rzucając na obecnych siarczyste spojrzenia. — Panie ministrze, hasła przedwyborcze partii, która zwyciężyła, brzmiały: „Każda twarz ma prawo do własnego uśmiechu” i „Śmiej się
Uwagi (0)