Darmowe ebooki » Humoreska » Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Światopełk Karpiński



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:
class="paragraph">— Nic nie mogę odczytać.

— Wybijmy szybkę od sikawki.

— Tak, a potem się okaże, że można było bez tego, i kto będzie płacił za szybę?

— Może i racja.

Minister:

— Dlaczego straż pożarna nie nadjeżdża?

Wiceminister:

— Hallo! Panie dyrektorze, co robi w tej chwili straż ogniowa?

Dyrektor Departamentu:

— Hallo! Dyrektor departamentu. Dlaczego, do cholery, nie ma straży ogniowej?

— Jedzie!... Stefan!... Co za dym... Stefan... Schody pierwszego piętra już płoną... Tego draba z instrukcją jak nie ma, tak nie ma... Czyś ty dzwonił po straż?

— Nie... Skąd??? Przecież instrukcji jeszcze nie przywieźli!

Na Madagaskarze100

Zaraz z portu skręciłem w boczną ulicę i niebawem znalazłem się poza ostatnimi zabudowaniami osady. Teraz szedłem przez las dziewiczy pełen tropikalnych zasadzek i śpiewu egzotycznych ptaków. Nagle na wielkim głazie leżącym od wieków pod sędziwym baobabem ujrzałem dwóch tubylców, czarnych, opalonych na brąz.

W rękach trzymali łuki, u boków mieli przypasane kołczany. Jedynie białe ubrania i korkowe hełmy świadczyły o pewnej kulturze dzikusów. Jednak, może pod wpływem nastroju, jaki wionął od dzikiego otoczenia, zamarłem ze strachu i byłem świadkiem dość dziwnej rozmowy.

— Więc i pan tutaj? — pytał młodszy, chudy dżentelmen o wybitnie haczykowatym nosie.

— Przyjechało się, mam jechać na starość, wolę od razu — odparł gruby pan, coś przejściowego pomiędzy tapirem101 a hipopotamem.

— Nie przeszkadzam panu, że usiadłem na tej samej ławce?

— Proszę bardzo. A pamięta pan, jak siadywaliśmy koło siebie, tam...

— Kto by zapomniał. Taka żółta ławka. Całe szczęście, że tutaj tubylcy nie każą nam siadać na osobnych ławkach.

— Pan myśli, że oni nas lubią?

— Nie, ale myślę, że jeszcze w ogóle ławek nie mają...

Grubszy z dwóch panów zaczął wiercić się bardzo niespokojnie.

— Pewnie — rzekł z wyraźnie rosnącym zdenerwowaniem. — Dziczyzna!!! Czarne mięso!!! Psiakrew...

— Czego pan się denerwujesz?

— Kanarki mnie przeszkadzają, Panu to nie dokucza?

— Nie, ja się drobiu nie boję. Niech sobie ćwierkają. Myśmy jeszcze tam mieli kanarka. Moja Malwina przywiozła go tutaj, ale uciekł do stada. Teraz ona chce mieć coś egzotycznego.

— Co tu można mieć egzotyczniejszego niż sama natura?

— Ona chce mieć wróbla...

— To jest egzotyczne?

— Pewnie. Widzi pan, tutaj egzotyczne jest: zając, krowa, wrona. Gdy już założymy tutaj ogród zoologiczny, to tylko takie zwierzęta będą w klatkach siedziały.

— No i co? Tego wróbla pan jej sprowadził?

— Napisałem do znajomego, żeby mi przysłał stamtąd, ale mi odpisał, że nie można.

— Dlaczego?

— Komisja dewizowa go nie przepuściła.

— Przecież to nie rubel — nie rozumiem...

— On też nie rozumiał, ale komisja odpowiedziała „wróbel-rubel... wszystko jedno”... I do środka go kazali patrzyć, czy we wnętrzu nie ma ukrytych dolarów.

— Ten znajomy?

— Nie... ptaszek.

— Ufff... czasy... Co pan myśli o tym krajobrazie?

— Krótkoterminowy...

— Co znaczy...

— Przez pierwsze parę dni jest bardzo pięknie, a po tygodniu jest już tak ładnie, że zupełnie nie można wytrzymać... Pamiętasz pan Śródborów102. Piasek i choinki. Czy pan wiesz, że tutaj nie ma choinek...

— To jak my najbliższą gwiazdkę spędzimy?

— Przyjdzie tego baobaba postawić w stołowym pokoju.

— Czasy co? A tam rosną takie piękne drzewa: Wierzbowa, Klonowa, Sosnowa, Brzozowa...

Obaj tubylcy rozmarzyli się ogromnie i zaczęli lustrować otaczający ich drzewostan.

— Powiedz mi pan co to jest za drzewo?

— Gumowe...

— To z tego robią pałki gumowe?

— Nie, z mniejszych...

— A tamto drzewo?

— Daktyloskopijne...

— Fe... policyjny krajobraz...

Zamyślił się głęboko. Myślałem, że już nic więcej nie usłyszę, gdy nagle grubszy, ów przejściowy okaz pomiędzy tapirem a hipopotamem, odezwał się z westchnieniem.

— Co słuchać w osadzie?

— Na otwarciu nowego sklepu pan byłeś?

— Gdzie?

— Wczoraj na ulicy Apenszlaka, pod dwunastym.

— Jaki sklep otworzyli?

— Bracia Pakulscy...

— No to co?

— Dziś im wybito szyby...

— Kto?

— Nieznani sprawcy...

— A co na to policja? Nikogo nie podejrzewa?

— Owszem. Młodego Hirszfelda. Ale nie ma dostatecznych dowodów.

— A gdzie pan mieszkasz?

— Na ulicy Moszkowicza... W murzyńskim domu... Ale od niedawna... Ja nie od razu stamtąd przyjechałem.

— A gdzie pan próbował osiąść?

— We Wiedniu...

— I co? Osiadł pan?

— Na trzy miesiące. Bez zawieszenia.

— A rodzinę pan masz jeszcze w Europie?

— Tak. Mam ciotkę.

— Gdzie mieszka?

— W Berlinie...

— ???

— Jej tam dobrze...

— Czy tam jest teraz inaczej?

— Nie, ale ona jest w porządku z rodowodem.

— Jak się nazywa?

— Rozenbaum.

— To jak może być w porządku?

— Bo jej co do babek nic nie mogą udowodnić103.

— Nie rozumiem.

— Widzi pan: ona pochodzi z podrzutków...

— Powiedz mi pan, jaki pan miał tam interes?

Gruby pan rozejrzał się po tropikalnym otoczeniu i odparł z głębokim westchnieniem:

— Wstyd powiedzieć w takim ukropnym klimacie: miałem ślizgawkę...

— To był dobry interes?

— Zimą słaby, ale latem bardzo dobry.

— Nie rozumiem.

— Widzi pan, zimą to na mnie nakładali takie podatki, że musiałem dużo dokładać, ale latem, jak nie miałem żadnej frekwencji, to żadnych podatków nie płaciłem i wtedy prawie nic się nie traciło.

— Ach! Czasy, czasy... Powiedz mi pan, czy na Madagaskarze jest już więcej nas, czy więcej tubylców?

— My jesteśmy w większości...

— To jak się pan zapatrujesz na sprawy mniejszości narodowej?

Obaj panowie z dumą się wyprostowali i zaczęli rzucać dookoła siebie groźne spojrzenia.

— No... nie ma co... Jak pan myśli? Numerus clausus104 wprowadzimy?

— Pewnie... I wie pan co... Po co mamy z niemi się bawić. Od razu niech mają osobne ławki!!!105

— A co pan myśli o murzyńskich sklepach?

— Nic. Żałuję, że w nich nie ma jeszcze w ogóle szyb...

— Pikiety, hę...

— Albo wie pan co? Od razu niech emigrują...

— Przecież oni tutaj się urodzili. Tu przyzwyczaili się od dzieciństwa. Ten kraj uważają za swój. Jakżeż można ich wyrzucać?

— Nic mnie nie obchodzi... Niech emigrują...

— Ależ dlaczego?

— Przecież to mniejszość narodowa.

Czerwony Kapturek

Rozmawia dwoje dzieci.

— Dlaczego jesteś taki smutny?

— Przez Czerwonego Kapturka...

— Przecież to taka ładna bajka.

— Ładna, ale starszym nie można jej opowiadać.

— ?

— Zanadto się przejmują. Myślą, że tak było naprawdę.

— A u mnie w domu starsi śmieją się z bajek.

— To tylko pozornie. U nas też się śmieli, a teraz cała kamienica z nich się naśmiewa.

— Przez Czerwonego Kapturka?

— Naturalnie.

— A jak to było?

— Widzisz, ja mam bardzo starą babcię i muszę się nią opiekować.

— Jak ty to robisz, Stefanku, przecież masz sześć lat?

— To nietrudno. W dzień babcia sypia, a w nocy cierpi na bezsenność. W dzień mam więc wolny czas, a w nocy opowiadam jej bajki lub daję nożyczki i kolorowy papier i każę jej robić wycinanki. Tydzień temu opowiedziałem jej o Czerwonym Kapturku. Bajeczka bardzo spodobała się babci.

— Nauczyła się jej na pamięć?

— Nie. O wiele gorzej. Znacznie gorzej. Przenicowała bajkę. Powiedziała, że byłoby znacznie zabawniej, gdyby nie wilk udawał babcię, ale poczciwa babcia przebrała się za wilka i zjadła Czerwonego Kapturka. Z początku to tylko tak mówiła, ale już na drugi dzień zrozumiałem, że coś złego się stanie. No i wyobraź sobie, stało się.

— Przebrała się?

— Tak. Twarz zakryła futrem, położyła się na schodach i czekała na dzieci sąsiadów, bo na tym samym piętrze mieszkają jedni państwo, których córeczka nosi czerwony kapelusik.

— No i co?

— Rodziców wtedy nie było, a ja pozwoliłem babci na ten żarcik, ale wszystko skończyło się bardzo nieładnie, bo kiedy tamta dziewczynka zjawiła się na schodach, babcia zaczęła wyć i...

— Dobrze wyła?

— Średnio. Dziewczynka przestraszyła się bardzo i obiła babcię parasolem. Babcia narobiła krzyku i uciekła na ulicę, gdzie zbiegł się wielki tłum i dopiero policja odprowadziła babcię do domu, ale tatusia skazano w sądzie na pięćdziesiąt złotych grzywny za brak dozoru, bo okazało się, że babcia jest niedołężna i nie można pozwalać jej bawić się na schodach bez opieki starszych. A ja nawet myślę, że nie tak łatwo będzie znaleźć dla niej kogoś starszego, bo ona sama już ma osiemdziesiąt lat.

Koty. Plagiat z angielskiego

Wiadomo, że zwierzęta są ogromnie mądre i pan Stanisław Bączek wcale się nie zdziwił, kiedy pod swymi drzwiami usłyszał miauczenie.

Kot.

— Do mnie z wizytą?

Chrobotanie do drzwi rozległo się znowu. I znowu.

Może to bandyta z kotem na ręku?

— Kto tam?

Odpowiedziało przeciągłe miauczenie.

Pan Stanisław przekręcił zatrzaski i otworzył drzwi.

Na schodach stał kot i patrzał nań, przymrużywszy jedno oko. Potem podniósł przednią łapę, zamiauczał przeciągle, raz, drugi i trzeci i zaczął ją oblizywać długim płomiennym języczkiem z wyrazem bólu na kosmatym pyszczku.

Pan Stanisław cofnął się do pokoju niezdecydowany. Kot wszedł za nim. Pan Bączek nachylił się nad nim, pogłaskał go. Kot podał mu łapę. Okazało się, że jest zwichnięta i pokaleczona. Pan Stanisław obejrzał ją dokładnie, opatrzył, nakarmił kota. Wtedy kot przytuptał do drzwi wejściowych, zaczął skrobać i miauczeć. Pan Stanisław otworzył je. Kot czmychnął i znikł za zakrętem schodów.

„Zwierzęta są mądre” — pomyślał pan Bączek.

Nazajutrz jednak o tej samej porze pod jego drzwiami rozległo się miauczenie.

Otworzył je, sądząc, że spotka znajomego kota. Tymczasem do mieszkania weszły dwa inne. Oba cupnęły w przedpokoju i zaczęły oblizywać swoje łapy. Pan Stanisław stwierdził, że są pokaleczone. Opatrzył je, nakarmił oba koty i wypuścił.

„Zwierzęta są mądre” — pomyślał pan Bączek.

Nazajutrz pod jego drzwiami rozległo się chóralne miauczenie.

Otworzył drzwi i do mieszkania wskoczyły cztery koty. Opatrzył je, nakarmił i poszły sobie donikąd.

Nazajutrz zjawiło się osiem.

Następnego dnia szesnaście.

Potem trzydzieści dwa.

Nie miał już pieniędzy na leczenie i opatrywanie tego miauczącego stada, przy tym gospodarz zagroził mu eksmisją, bo całe rano schody były pełne rozżalonych kotów.

Pan Stanisław dobrał sobie asystentów, bo owego dnia, kiedy zjawiły się sześćdziesiąt cztery koty, o mało nie zadusiły go, ale mieszkanie zdemolowały.

Pan Bączek uciekł z domu, wynajął mieszkanie w innej części miasta, gospodarz oskarżył go o niezapłacenie komornego, niebawem odbędzie się rozprawa sądowa.

I kiedy wstał ranek i pan Stanisław spał na nowym mieszkaniu lekkim porannym snem, pod drzwiami rozległo się przeciągłe miauczenie.

Wstał. Wyjął rewolwer. Odbezpieczył. Uchylił drzwi, już chciał strzelać do stu dwudziestu czterech kotów, które wskoczą do mieszkania, ale na schodach była tylko pustka. Jednak miauczało wyraźnie...

Zwierzęta są mądre. Szkoda, że tak rzadko bywamy zwierzętami.

W Ministerstwie Humoru. Obrazek z przeszłości

— ...Panowie, wezwałem was na konferencję... Ludzie są smutni. Ministerstwo humoru nie spełnia należycie swego zadania. Zabija nas zbytnia biurokracja... Tak, panowie. Człowiek, który przychodzi do okienka którejkolwiek z agend naszego ministerstwa, stoi przez godzinę w ogonku, składa podanie i prosi, żeby go doweselić, nie może wyjść od nas bez uśmiechu... Księga zażaleń ma już dziesięć tomów. Musicie pilnować urzędników... Szczególnie na prowincji, gdzie jest większość niewykwalifikowanych sił, karmiących petentów dowcipami na najniższym poziomie...

Minister powiódł okiem po urzędnikach, sięgnął po jakiś arkusz leżący na biurku i ciągnął dalej:

— Oto jedno z zażaleń, świadczące, jak dotąd wyglądają nasze urzędy prowincjonalne...

Tu zaczął czytać:

„...Przybywszy do ministerstwa i chciawszy się doweselić, bo mam ciężkie życie jak nikt drugi na tym świecie, udałem się do miejscowej izby śmiechu i załączywszy dziesięć znaczków po dwadzieścia groszy, złożyłem podanie o systematyczne doweselanie mnie. Zaznaczam, że kłócę się z żoną i jeśli nie będę codziennie odpowiednio doweselany, to mogę popełnić zbrodnię. Urzędnik miejscowej izby śmiechu, owszem, przyznam, ze śmiechem z okienka się wychylił, zaśpiewał do mnie miłą piosenkę, papierek wziął, znaczki przeliczył, ale powiada: »Po doweselanie do innego okienka musi się pan udać...« Idę, woźny mnie prowadzi i dowcipy mi opowiada. Nieśmieszne. Ale rozumiem. Siła pomocnicza, niewykwalifikowany... Pracownik fizyczny właściwie... Jasne, że nie może mnie doweselić. Pukamy do gabinetu naczelnika, a tam nikt nie odpowiada... Myślę sobie, no, naczelnik jak mnie zacznie bawić, jak mi zacznie opowiadać dowcipy, fraszki, bajeczki różne, to ja się będę śmiał dopiero... I po tygodniu tak mnie tutaj doweselą, że z żoną przestanę się kłócić i pokocham ją na dobre... Pukamy, a tam nic. Wreszcie wchodzimy na siłę. Pchamy się, jak wariaci... Patrzymy:

Naczelnik siedzi za biurkiem i płacze...

— Co się panu stało? — pytam naczelnika.

A on nic, tylko płacze.

— Żona — powiada — tak się kłóci, że wytrzymać nie mogę... A pan kto właściwie?

— Jestem na doweselaniu — mówię.

— Śmiej się pan z tego... — powiada naczelnik. — Ja pana nie doweselę...

Poszedłem więc stamtąd i do okienka. Tam mówią:

— Trudno... Humor żywa rzecz... Przyjdź pan jutro...

Przychodzę jutro. Naczelnik mnie przyjmuje po godzinie. Nie płacze i dosyć wesoły jest. Pokazał mi palec kciuk, nakrył go chusteczką i powiada:

— Wiesz pan, co to jest?

A ja

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz