Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖
Wydany w roku 1938 zbiór kilkudziesięciu humoresek i satyr, w dużej części mających swój finał przed stołecznym sądem grodzkim, przedstawiających codzienne i niecodzienne zatargi i wybryki mieszkańców przedwojennej Warszawy. Tomik zamykają zabawne opowiadania fantastyczne oraz barwny, nasycony metaforami obraz niespokojnego życia miasta nocą.
- Autor: Światopełk Karpiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Światopełk Karpiński
Nie wracała jednak przez dłuższą chwilę.
Obaj byliśmy nieco zdziwieni. Odłożyliśmy przecież flakonik na tym samym miejscu.
Po minucie miałem wrażenie, że ktoś w łazience odkręcił na chwilę kran.
Minęła jeszcze jedna minuta.
Wreszcie do pokoju weszła piękna pani, niosąc w ręku magiczny flakonik i pokazała nam go ze swobodnym uśmiechem...
Płyn we flakoniku był przezroczysty.
Spojrzałem na jej męża.
Miał wytrzeszczone, skamieniałe oczy.
Jerzy był szczęśliwym człowiekiem. Kiedy miał dwadzieścia lat, nie obrał sobie kariery naukowej, choć był człowiekiem bardzo zdolnym. Gdy mijał trzydziestkę, nie ożenił się, chociaż kochano go bardzo. Około czterdziestki nie zrobił majątku i nie miał poważnych kłopotów finansowych, tylko takie małe i przyjemne.
Mając już lat pięćdziesiąt, wyglądał na trzydzieści, zachował świeżość ducha i ciała, był lubiany, wesoły, w miarę niepoważny i w miarę wzbudzający zaufanie, jednym słowem, nucąc i pogodnie mijając szczęśliwe dnie, szedł sobie prosto do trumny, która jeszcze na pewno rosła i żyła jako jedno z miłych drzew jakiegoś podwarszawskiego lasku.
Pewnego dnia jednak znudziła mu się samotność i kupił sobie psa. Mały szczeniak był bardzo pocieszny. Ruchliwy, wesoły i mądry, wprowadził nowy promień słońca do uśmiechniętego życia Jerzego. Niestety, niepotrzebnie zaczął rosnąć i niebawem osiągnął ów mądry wiek i wzrost, kiedy to wszystkie cztery łapy rozjeżdżają się po posadzkach, nie wiadomo dlaczego zaczyna się tarmosić firankę i potem pół pokoju ze strasznym hukiem wali się nagle w gruzy.
Jerzy pokochał swego psa, ale cierpiał przez niego zbyt wiele.
Wystarczyło wyjść na godzinę z domu, żeby zastać całe mieszkanie zamienione w gruzy. Nie można było jeść obiadów, bo pies ściągał obrus i wśród brzęku tłuczonego szkła trzeba było uciekać do restauracji.
Ale to jeszcze nic.
Pies był bowiem ogromnie zazdrosny o swego pana. Szalał po prostu, kiedy ktoś odwiedzał Jerzego. Najpierw zabierał się do sznurowadeł... niby bawił się, ale rozwiązywał je i kiedy zniecierpliwiony przybysz sięgał ręką, żeby poprawić kokardę, wyżlak kąsał jak wściekły pies.
Znajomi przestali przychodzić. Musiał przyjmować ich w hotelu.
Ale to jeszcze nic.
Pies wył po nocach i Jerzy nie mógł sypiać. Zaczął więc włóczyć się po dancingach, rozpił się i zaręczył z bardzo płochą tancerką.
Ale to jeszcze nic.
Po ślubie okazało się, że tancerka także miała psa. Psy pokochały się bardzo, gdy tymczasem małżonkowie nie zaznali szczęścia. Ona bowiem była kolekcjonerką. Kolekcjonowała obrazy moralności publicznej, gdy tymczasem on należał do publiczności moralnej.
Ale to jeszcze nic. Psy pogryzły się pewnego dnia na ulicy i małżonkowie, chcąc je rozdzielić, zaczęli je bić, co widząc, przechodzący członek opieki nad zwierzętami wezwał posterunkowego i spisał protokół. Jerzy N. został skazany na dwadzieścia złotych grzywny.
Pan R. S. cierpiał na silny spleen75. Jest to bogaty, przystojny mężczyzna lat około czterdziestu, pozbawiony głębszych zainteresowań, a treść jego życia wypełniają miłosne przygody.
Nie mogąc wyplenić z siebie natłoku fantazji i energii na zwykłe flirciki, stworzył sobie przeżycia o zacięciu iście komediowym.
Był autorem, reżyserem i aktorem swego podwójnego życia.
Kolekcjonera zabawnych przeżyć oskarżyła jego znajoma panna Marianna Fitek o oszustwo do sądu grodzkiego. I oto wyświetlono przed nami jeden ze scenariuszów wziętych z życia pana R. S.
Przystojny pan, przejeżdżając swoim pięknym samochodem po jednej z praskich uliczek, zauważył piękną twarzyczkę i smukłą kibić panny Marianny Fitek.
Zatrzymał się i zaproponował jej przejażdżkę samochodową. Skromna panna Fitek zgodziła się bardzo chętnie. Pojechali.
Tak zaczyna się film. Film reżyserii pana R. S. Ponieważ życie jest także udźwiękowione76, i to od niepamiętnych czasów, para nieznajomych, mijając ulice i domy, prowadziła następujący dialog:
— Tylko pan nie bujaj, że to jest pańskie auto, bo jeszcze żaden szofer na to mnie nie nabrał.
— To jest auto jednego hrabiego, u którego pracuję jako szofer.
— Od razu wiedziałam, że pan szoferuje u bogaczów. Z miny widać.
W ten sposób pan R. S., przedstawiwszy się jako nieźle sytuowany szofer, zaprzyjaźnił się z panną Marianną, zaczął bywać u jej rodziców („nocnych stróżostwa”), z którymi pijał wódkę i rozmawiał o polityce.
Sąsiedzi państwa Fitek szeptali, że Marianna „złapała na męża” zamożnego szofera i obiecywali sobie opowiedzieć mu to i owo nie tyle o pannie, ile o Mariannie.
Auto pana R. S., jego skórzana kurta oraz kaszkiet, noszony w celu mistyfikacji, były bardzo popularne na tym przedmieściu Pragi.
Jednak dobry film musi posiadać nieco psychologicznej głębi, toteż pan R. S. zjawił się pewnego dnia u państwa Fitków bez maszyny, bez humoru i z twarzą pokrytą czarnym, desperackim zarostem.
Było to właśnie wtedy, kiedy pan domu miał zamiar poczęstować gościa wódką i delikatnie zapytać o zamiary względem swej nadobnej córeczki, a pani Fitek marzyła już o zapowiedziach, kąpieli całej rodziny w balii, o ślubie, o karecie, weselu i tych pięknych epizodach, na których widok eksplodowałyby z zazdrości wszystkie przetłuszczone sąsiadki.
Tymczasem zaniedbany oblubieniec oznajmił swoim „przyszłym”, że hrabia go wylał, że nie ma już maszyny ani pensji i że wszystko — fiut!
Od tego czasu panna Marianna była dlań nieco chłodniejsza. Po tym ostygła zupełnie. Nie przyjmowano go także u nocnych stróżostwa, wypominając brak posady.
Wreszcie panna Fitek oznajmiła mu pewnego dnia, że spotyka się po raz ostatni, ponieważ „trafił jej się” zamożny stolarz, który ma własny warsztat, nie jak te szofery, co zarabia, a potem mu każą wysiąść z samochodu i już jest bezrobotny.
Na próżno błagał ją pan R. S. na kolanach, zaklinając na słowa ich miłości.
— Nie rób frajera. Miłość to dobre na dwie godzinki, ale trzeba z czego żyć.
Wobec takiego argumentu ubogi pan R. S. odszedł w kierunku najbliższej taksówki, a następnego dnia pojawił się u swych „przyszłych” wytwornie ubrany, a na podwórzu stał samochód pilnowany przez szofera w pięknym, białym płaszczu.
Cała rodzinka osłupiała na widok jak z bajki. Pan R. S. zakomunikował im, że szukał uczciwej dziewczyny, z którą ożeniłby się z miłości i że jeżeli panna Marianna nie wzgardziłaby jego urojoną biedą, zostałaby bogatą panią.
Panna Marianna dostała spazmów. Rodzice mają zatrute zimowe wieczory do końca życia, bo wspominać sobie będą, jakie to szczęście zdeptali. Tymczasem sąsiedzi puścili plotkę, że Marianna puściła się z właścicielem samochodu, przy którym jej narzeczony był szoferem i że dlatego z tego małżeństwa będą nici, co i lepiej, bo chłopu dobrze z oczu patrzało, a Fitek jest wydra na całą Pragę.
Historia obu przyjaciół jest dosyć banalna. Składa się z kilku aktów z epilogiem sądowym. Wszystko zaczęło się od tego, że Łabińczyk i Kolasiński razem mieszkali. Jeden miał pracę dzienną, a drugi nocną. Używali nawet wspólnego łóżka ze względów estetycznych. Chodziło bowiem o to, żeby ich pokój kawalerski nie sprawiał szpitalnego wrażenia.
Dzienną pracę miał właśnie Łabińczyk. Spał, jadł, czytał, odpoczywał i przyjmował wizyty w nocy. Kolasiński robił to wszystko we dnie. Jeśli panowie mieli do siebie jakiś interes, zostawiali listy na nocnym stoliku. Wszelkie rozmowy odkładali do niedzieli.
W jeden z marcowych poniedziałków, kiedy Łabińczyk powrócił do domu, zastał na nocnym stoliku kartkę tej treści:
„Zakochałem się, opowiem w niedzielę. — Kolasiński”.
Odpisał natychmiast na tej samej kartce: „Głupi jesteś! — Łabińczyk”. I poszedł spać.
Kiedy odpoczął nieco, wyszedł na miasto. Była jedenasta wieczorem. Poszedł do kawiarni. Uwagę jego zwróciła pewna skromna panienka o silnie wymalowanych ustach. Wyszedł za nią i poznał ją przy pierwszej gorszej sposobności.
Nazajutrz, kiedy powrócił z pracy, zastał list od przyjaciela: „Sam jesteś głupi. Zachwycająca dziewczyna. Zaręczę się z nią. Wszystko w niedzielę. — Kolasiński”.
Tym razem Łabińczyk odpisał krótko: „Moja lepsza. Nie zaręczę się z nią. Wszystko codziennie. — Łabińczyk”. I poszedł na randkę... Bo miał się spotkać ze skromną panienką i przyprowadzić ją do siebie celem zademonstrowania swego radia. Był to cel bardzo wzniosły i wkraczający w dziedzinę fantazji. Radia bowiem nie posiadał nigdy.
W czwartek Kolasiński dał znowu znać o swoim życiu. List głosił: „Zaręczyłem się. Ślub w czerwcu. — Kolasiński”.
Tymczasem Łabińczyk bardzo się zaprzyjaźnił z ową skromną panienką. Dowiedział się, że ma ona narzeczonego, który bardzo ją szanuje. Chodzą razem na spacery. Pewnego dnia pan Ł. nie poszedł do pracy. Pozostał w mieszkaniu wraz ze swą przyjaciółką. Oboje byli tak zajęci, że po prostu nie zauważyli, że dzień się zrobił. Nie słyszeli nawet zgrzytnięcia zatrzasku, ani trzasku zamkniętych drzwi.
Zauważyli Kolasińskiego, kiedy już był przy nich.
— Co robisz z moją narzeczoną? — zawył, zraniony w serce.
— Jeśli ci odpowiem, że uczymy się pływać, to i tak nie uwierzysz.
To była ta sama pani.
Już średniowieczni rycerze ogłaszali imię swej ukochanej, dodając przez usta giermków, że jest najcnotliwszą, najpiękniejszą, najpobożniejszą, najskromniejszą, najdroższą, naj... naj... aj!... aj!...
A kto wątpił i twierdził, że owe wszystkie „naj” charakteryzują inną zgoła dziewicę, ten zostawał wyzwany na udeptaną ziemię.
Tak po raz pierwszy reklama zetknęła się z miłością. Musimy zauważyć, że już w zamierzchłych czasach była powodem do krwawych niesnasek.
Obecnie, w dobie ogłoszeń, neonów, wywieszek, plakatów Gronowskiego77, czy Hryniewieckiego78, reklama, której mamy pełno w uszach i oczach, stroni dotąd od delikatnych spraw miłosnych.
Nie wyobrażamy sobie nawet rycerza przemysłu czy polityki, smukłego lub pękatego pana z parasolem w ręku, który by postanowił reklamować swoją ukochaną girlsę79, tancerkę czy gwiazdkę filmową, dajmy na to Fitę Orma (Mańkę Wypłosz) żywcem występującą na jakiejś kinowej nadscence.
I jak miałby to zrobić?
Czy nakręcić własny dodatek filmowy pt. Wdzięki mojej ukochanej?
Czy obstalować piosenkę z tekstem napisanym na cześć swojej lubej, nagrać ją na płytę i nadawać przez radio?
Czy po prostu zamówić plakat u któregoś z naszych grafików, który w kompozycję rysunku wmontowałby pięknie napis pochwalny, że najpiękniejszą, najcnotliwszą, najskromniejszą, najdroższą dziewicą świata jest Fita Orma (Mańka Wypłosz)?
A jednak podobna przygoda miała miejsce i przed surowe oblicze sądu grodzkiego sprowadziła pana Apopleksego Linka z Solca wraz z korowodem świadków i poszkodowaną Emilią Korciołek, która dotąd szczyciła się względami i była najpiękniejszą, najdroższą pana Apopleksego.
Zaczęło się od tego, że w jednym z pism codziennych, w dziale drobnych ogłoszeń, i to w rubryce „Różne” panna Emilia Korciołek wyczytała ni mniej, ni więcej tylko reklamę swojej osoby:
„Niniejszym zawiadamiam tych wszelkich osobników, którzy pretendują do ręki Emilii Korciołek, zamieszkałej bez rodziców, iż wzmiankowana prowadzi się źle, co na własnej skórze stwierdziłem. Z poważaniem Apopleksy Linek”.
— Czy oskarżony dał do kuriera80 to ogłoszenie?
— Że go dałem i sześć złotych zapłaciłem, to się przyznaję, co i podpisem moim stwierdzone było w gazecie.
— Więc oskarżony przyznaje się do winy?
— Do nijakiej winy się nie przyznaję, bo i prawdą jest, że prowadzi się źle i że bez rodziców mieszka, jako że jest sierotą...
— W jakim celu dał pan to ogłoszenie?
— Z miłości bliźniego, żeby się jej nowy frajer nie przypętał, co by z nim takie rzeczy wyprawiała, jakie miała ze mną.
Tu przerwała panna Korciołek:
— Łże, proszę sądu, on przez zemste, przez zemste za tego blondyna z elektrowni! Żeby chociaż pod „matrymonialne” dał to ogłoszenie, może bym skargi nie wniosła, ale on mnie do „różnych” zaliczył. Że sirota jestem, słusznie wydrukował, jak się prowadzę — to się prowadzę, ale do takich „różnych” jeszcze mnie nie wpisali...
— Co oskarżony ma na swoje usprawiedliwienie? — zapytał sędzia po uciszeniu wtrącającej się Emilii.
— Po pierwsze nie jeden blondyn z elektrowni, a dwóch: bronet z tramwajów i jeden łysy, co ma karuzel i kosze szczęścia, a po drugie, to suminie mnie gryzie, że do sądu przyszło i dziewczynie będą wypominać, że za świadka była, więc, proszę sądu, ożenię się z nią, tak jak kiedyś obiecałem, jeśli mi krzywa81 nie jest.
Korciołek jednak okazała się „krzywa” i sąd grodzki skazał Apopleksego Linka na dwa tygodnie aresztu.
Wychodząc z sądu, zauważyłem, jak do skazanego podeszło czterech panów. Jeden w stroju pracownika tramwajów, dwaj z elektrowni i łysy (prawdopodobnie właściciel karuzeli).
Po ożywionej dyskusji znikli w drzwiach baru Pod Karasiem82, trzymając się pod ręce i już a conto83 z lekka się zataczając.
Pan Emanuel Przetyczko, z zawodu karawaniarz, prowadził podwójne życie.
W domu nie miał słodkich chwil. Przeciwnie. Jednopokojowa izdebka zajęta była aż pod sufit przez łóżka, żonę, balię, garnki, dwoje młodych dzieci i kanarka.
Kanarek śpiewał, dzieci płakały, żona krzyczała na dzieci, a pan Emanuel Przetyczko źle się czuł, miał wyższe aspiracje i był zwolennikiem ciszy i spokoju, które tak czcił podczas godzin swej pracy, kiedy mógł sobie spokojnie iść z latarnią obok karawanu posuwającego się naprzód krok za krokiem.
Dziwne dostojeństwo chwili, głowy przechodniów, które obnażały się jakby na komendę, cichutki i urzędowy płacz rodziny zmarłego, wszystko to, przeżywane po kilka razy dziennie, wyrobiło w naszym Emanuelu Przetyczko wielkie poczucie godności osobistej i dążenie do innego, lepszego życia, jakie co pewien czas po zniżonych cenach mógł oglądać w podmiejskich kinach.
Toteż pewnego dnia postanowił zerwać ze swym dotychczasowym życiem i poza domem znaleźć jaką oazę osobistego szczęścia.
Uwagi (0)