Darmowe ebooki » Humoreska » Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Światopełk Karpiński



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:
dziś, a będziesz płakał jutro”, i „Śmiechu i chleba”, „Śmiechu dla wszystkich” „Pokaż mi, że się umiesz śmiać, a pokażę ci kim jesteś” oraz „Hej, hej, hej... śmiej się śmiej!!!”

— Operujcie, panowie, operujcie!... — zaczął wykrzykiwać naczelny lekarz. — Człowiek, który po wyborach liczy na przedwyborcze hasła, nie da się tak łatwo doweselić... Operujcie mózg... chirurgicznie...

Klipa skulił się w sobie... Był przerażony...

Teraz zawieziono go na prawdziwą salę operacyjną...

Wrzeszczał ze strachu...

Doktór przystąpił doń, aby zbadać stan serca przed zastrzykiem narkozy.

— Proszę oddychać... Nie oddychać... Oddychać... Dobrze! Proszę liczyć do trzech...

— Kiedy nie umiem.

— Musi pan umieć... Pan jest czwórka męska...

— A jak się nie doliczę! — przekomarzał się z lekarzem i pierwszy raz od kilku lat uśmiech pojawił się na jego twarzy. — No, panie doktorze, a jak się nie doliczę?

— Przepraszam bardzo... Czy pan przypadkiem nie jest wariatem?

— Naturalnie — odparł pacjent i zaczął trząść się ze śmiechu, tarzał się po stole operacyjnym jak po łące i ryczał ze śmiechu.

Do sali operacyjnej wpadli dygnitarze ministerstwa.

— No, nareszcie — zawołał minister z ulgą. — Doweselony!!!

Bajka o żelaznym wilku

Lokomotywa ciągnąca pociąg lekko zeskoczyła z szyn. Po prostu. Bez katastrofy. Zrobiła to tylko tak, pod wpływem łąki, która pachniała kwieciem.

Małemu mechanicznemu osiołkowi z linii Warszawa–Grójec nie chciało się po prostu ciągnąć nudnych, nadziewanych ludźmi wagoników. Zrzuciła ze siebie maszynistę i palacza, po czym bryknęła przez łąkę do najbliższego gaju. Jeszcze raz wyjrzała zza drzew, jak ktoś, kto bawi się w chowanego, i znikła.

Wagoniki same się potoczyły do najbliższej stacji. Zawiadomiono odpowiednie władze, zmobilizowano policję, straż ogniową i miejscowe stowarzyszenia, po czym zorganizowano obławę.

Pogoń osaczyła krnąbrną bardzo szybko.

Kiedy jednak kordon zacieśnił się dookoła jej legowiska, lokomotywa zaczęła szarżować na ludzi. Strzelano, bito gumowymi pałkami, nie pomagało. Wypadała na łąkę, popłoszyła i z powrotem wracała sobie do gaju, pogwizdując szyderczą piosenkę zwycięstwa.

Jak ją obezwładnić?

Postanowiono zamorzyć głodem.

I rzeczywiście.

Kiedy miało się już ku wieczorowi, lokomotywa zaczęła ujawniać mniejszą aktywność. Dopuszczała śmiałków na kilka kroków do siebie i rzucała się na nich dopiero w ostateczności. Widać, że węgla już zabrakło.

Noc zapadła, i wszyscy byli dobrej myśli.

Straż rozpaliła ognisko. Dziewczyny z pobliskich wiosek nadeszły spacerem. Śpiewano piosenki. Aż tu nagle lokomotywa wypadła, gulgocząc, z gaju, i krzesząc pęki czerwonych iskier, przemknęła po łące, napuszona jak indor.

Ścigano ją wśród ciemności, ale co to było za ściganie!

Wszyscy się poprzewracali!

Uciekła.

Odtąd słyszano o niej czasami.

Kto rozbił wagon i opróżnił go z węgla nazajutrz na najbliższej stacji?

Kto po dwóch dniach w sąsiednim, mieście powiatowym Kozice napadł w biały dzień na składy węgla Bartłomieja Apfelsztajna, sterroryzował personel i umknął z całą toną?

Kto w miesiąc później wjechał do pewnej znanej miejscowości wypoczynkowej, rozbił drewnianą willę, wykradł zapasy węgla z piwnicy i uciekł w kierunku najbliższych lasów, płosząc kuracjuszów i tratując cały sezon jesienny?

Wiadomo.

Lokomotywa.

Było o tym wiele sensacji w prasie.

Szczególnie świat naukowy głowił się nad rozwiązaniem zagadki. Powoli jednak wszyscy przywykli do tego faktu, a niebawem zaczęto tu i ówdzie przebąkiwać, że z tą lokomotywą musiała być zwyczajna malwersacja.

Naczelnik stacji wraz z miejscowym dowódcą straży ogniowej, odnośnym maszynistą i odnośnym palaczem zostali nawet pociągnięci do odpowiedzialności sądowej i skazano ich w pierwszej instancji, kiedy nagle po całym kraju gruchnęła wieść, że pewien gajowy w Puszczy Białowieskiej spotkał na dukcie leśnym lokomotywę jadącą na czele czterech małych, nieletnich parowozików, o krętych, zielonych, niedojrzałych kominkach.

Co prawda gajowy był pijak i władze za ów raport przeniosły go z miejsca na emeryturę, ale niebawem w dyrekcji kolei państwowych przekonano się, że lokomotywy giną gremialnie, a z drugiej strony do departamentu leśnictwa zaczęły napływać coraz liczniejsze raporty, że po nadleśnictwach pełno jest śladów i odgłosów buszujących w głębi lokomotyw.

Jedna ze stołecznych gazet popołudniowych zamieściła sensacyjną wiadomość:

„Pierwsze dzikie lokomotywy pojawiły się w Polsce. Przodujemy w motoryzacji światowej”.

Komisja specjalna, powołana do zbadania sprawy, wyłoniła ze swego łona komisję mieszaną, która upoważniła podkomisję do zbadania sprawy w terenie.

Przy tej okazji jeden z dostojników państwowych wypowiedział głęboką myśl, którą odtąd cytowano jako motto wszystkich wstępnych artykułów: „Sprawa lokomotyw to sprawa naszego jutra”.

W związku z tym pewien uczony niemiecki wysunął hipotezę, że niebawem zaczną dziczeć rowery, samochody, samoloty i motocykle. Inny uczony wysnuł twierdzenie, że wszystkie zwierzęta i rośliny są zdziczałymi maszynami stworzonymi przez prehistorycznego człowieka.

Tymczasem lokomotywy ginęły gremialnie.

Żadne ostrzeżenie parowozów, izolowanie nowych od starych, ostre rygory i system szpiegowski nie dawały pożądanych rezultatów.

Najgorsze było to, że zdziczałe parowozy napadały na swojskie, potęgując chaos w rozkładach jazdy.

Kradły węgiel.

Uprowadzały.

Musiano wstrzymać ruch kolejowy.

Przestano polować na zwierzynę, która z wolna zaczęła zanikać, stratowana i zagoniona przez mechaniczną konkurencję.

Los dawnej zwierzyny podzieliła wszelka roślinność. Chłopi, którzy tak lekkomyślnie dawniej skarżyli się na szkody wyrządzone im przez jelenie i dziki, mogli teraz stwierdzić, do czego są zdolne rozjuszone, bezkarnie ryjące się w roli maszyny!

Groził głód!

Najmodniejsze stały się polowania na lokomotywy.

Dyplomaci z całego świata oddawali się całą duszą tej wytwornej rozrywce.

Łowy były podobne do dawnych. Myśliwi stali na stanowiskach uzbrojeni w granaty ręczne o niezwykłej sile, a nagonka w czołgach napędzała zwierzynę na linię.

Dużo pisano o dublecie106 do dwóch lokomotyw, który uwieńczył wszystkie dotychczasowe triumfy łowieckie pewnego dygnitarza zaprzyjaźnionego mocarstwa.

— Jak się powiodło wczorajsze polowanie?

— Zabiłem dwie lokomotywy i wspaniały okaz od pośpiesznego pociągu.

Ale pewnego dnia podczas polowania w Puszczy Kampinoskiej uciekł tank zatrudniony w nagonce.

Mniej więcej w tym czasie umorzono śledztwo przeciwko naczelnikowi stacji, miejscowemu naczelnikowi straży ogniowej i odnośnemu palaczowi oraz maszyniście, a prasa nazwała ich nawet „pionierami spod Grójca”.

Nie potrzebuję ukrywać tych wszystkich dziwów, które zaszły niebawem. Samoloty uciekały z lotnisk i osiadały na szczytach górskich, płosząc ostatnie okazy orłów. Samochody uciekały z garażów i błądziły po szosach, pod osłoną nocy napadając na stacje benzynowe. Nobel ogłosił upadłość. Do rowerów strzelało się z flowerów.

Najprędzej ludzkość wytępiła zdziczałe tramwaje.

Żyły one w pobliżu miast i każdy, nawet początkujący myśliwy miał kilka sztuk na rozkładzie. Zresztą czwórki, dwójki i siedemnastki nie należały do poważnych trofeów myśliwskich.

Łowiectwo stało się z biegiem czasu sportem prawie niemożliwym. Odkąd bowiem tanki pouciekały i pozmieniały się w tapiry, a granaty ręczne ryły się pod ziemią jak krety, ludzie szli do boju przeciwko nowej zwierzynie z maczugami nabijanymi krzemiennymi ostrzami.

Na wielkich wodach nie działo się lepiej. Okręty buszowały po morzach, a rybacy łowili je na sieci. Tłuszcz okrętowy stał się uznanym środkiem leczniczym.

Nie potrzebuję dodawać, że łodzie podwodne znacznie wcześniej umknęły ze swych baz i żyły sobie cichym życiem rekinów.

Wreszcie kule karabinowe zaczęły uciekać ze składów amunicji i krążyły na wiatrach jak roje szarańczy.

Odtąd bezbronny człowiek wrócił do cywilizacji pasterskiej, pasł nieliczne krowy i bronił stad przed napadami lokomotyw i samochodów. Powstały legendy o żelaznych smokach.

W ogromnych, opustoszałych, skalistych miastach mieszkali tylko zawołani turyści.

Windy odfrunęły dawno w postaci balonów, balony były mikroskopijnymi księżycami współczesności, a spadochrony pływały w błękitach jak meduzy w morzach.

Nadeszły czasy głodu.

Próbowano odżywiać się surowcami.

Naftą, węglem i żelazem.

Umierano!

Kiedy ostatni ogród zoologiczny objedzono z eksponatów, ludzkość popadła w ludożerstwo.

Wiadomo, że kanibalizm niszczy człowieka psychicznie, rozbraja go duchowo, czyni skłonnym do refleksji i wrażliwym na poezję. „Dziecięce mózgi smakują jak orzechy”. Wiadomo...

Niebawem ludzie pozjadali się co do jednego.

Zostałem sam.

Wróciłem do domu.

Na schodach musiałem stoczyć zaciętą walkę z rurą gazową, która okręciwszy się dokoła poręczy, czatowała na zdobycz niczym wąż boa.

Kiedy szedłem do mieszkania, usłyszałem znajomy dzwonek telefonu.

Wyjrzałem przez okno.

Siedział na sąsiednim drzewie, przeskakiwał z gałązki na gałązkę, po czym odfrunął do pobliskiego ogrodu, gdzie prawdopodobnie miał już własne gniazdko.

Nie zapalałem elektryczności. Przewody były już przecież od dawna soliterami nieznanych żołądków. Nie dzwoniłem na służącą. Dzwonki były już przecież od dawna przynętami dalekich rybołówstw.

Zapłakałem.

I samotny, opuszczony przez cywilizację, napisałem ten zwariowany felieton.

Skończyłem pracę, nabiłem w butelkę i wrzuciłem w odmęty.

Może kiedyś, w przyszłości, ktoś wyłowi te słowa.

Noce warszawskie

Sprawa jest bardzo poważna. Na podstawie poufnych danych stwierdzono niezbicie, że Warszawa na noc odpływa. Po bliższym zbadaniu owego zjawiska, stało się powszechnie wiadomo, że odpływa na Bliski Wschód. Tam przez całą noc pławi się w namiętnym, pomarańczowym klimacie, po czym o świcie wraca i podczas dnia leży sobie niedbale rozwalona nad szarą Wisłą, w nizinnej, kartoflanej okolicy, gdzie przeżywa swe deszczowe nędze i prowincjonalne zawiści.

Dzień warszawski ma szaroniebieskie oczy. Kropla w kroplę podobne do oczu jej ubogich i jak owe słoty bezbarwnych mieszkańców.

Ale w nocy... Wystarczy zajrzeć do któregoś z dancingów, aby przekonać się, że Warszawa już odpłynęła z nad Wisły i oto żyje sobie w jakiejś wschodniej, zaczarowanej krainie, gdzie kryzys jeszcze nie dotarł, w krainie oszałamiających win i świateł, w krainie murzyńskiej, kędzierzawej muzyki. Nocna Warszawa pławi się w lepkiej zmysłowości. Wiadomo: jaki klimat — tacy ludzie. Toteż mieszkańcy tej czarnoksięskiej Warszawy są zupełnie inni. Czarni, nachalni, hałaśliwi, spleceni w namiętny tłum, rozdygotany ekstazą upalnych tonów, i wytarzani w rozdzierającej jaskrawości, którą chłepczą nubijskimi107 wargami, grubymi i czerwonymi jak surowe mięso.

Paru jasnookich turystów z tamtej dziennej, krajowej Warszawy dość niepewnie plącze się między rozgorączkowanym tłumem niby podróżni jadący na gapę. Są to bowiem rdzenni, słowiańscy pijacy. Trudno, żeby nie byli pijani tym pomarańczowym, obcym klimatem. Odurzeni, szepcą więc tajemniczo:

— Patrz! Warszawa już odpłynęła...

— Mhmm! Okropne gorąco...

— Zdejmij kołnierzyk i marynarkę...

— Teraz jest mi znacznie lepiej... Proszę o jeszcze jedno whisky!

— Bardzo szanownych panów przepraszam, ale w Adrii nie wolno się rozbierać.

Przygotowania do podróży wyglądają bardzo prosto. Wieczorem, kiedy wybije siódma godzina, w Warszawie panuje elektryczny świt i neony zakwitają jak zwariowane, tropikalne kwiaty. We wszystkich mieszkaniach natomiast telefony przestają dzwonić. Zaczynają śpiewać.

Opowiadał mi pewien znajomy telefon, że jego życie byłoby szczytem nudy, gdyby nie ta zbawienna siódma godzina. Przez cały dzień musi nasłuchiwać cyfr i handlowych słów, tworzących nudną, telefoniczną rozmowę dnia pracy Dopiero o siódmej te same głosy nabierają słodyczy, a słowa koloru. Przeważnie koloru miłości...

Tymczasem na ulicach w obawie przed niebezpieczeństwem owej dalekiej podróży już się ryglują sklepy, już tłum, który leniwie dyszał na trotuarach, odpływa do mieszkań, żeby kluczami, łańcuchami i zatrzaskami bronić się przed jej tajemnicą. Ale Warszawa tai teatry, kina, koncerty i kawiarnie, niby kolorowe pułapki.. O, łatwowierni ludzie!... Przed pójściem do domu zachodzicie „na chwilę” do cukierni lub idziecie „do kina, a potem na pewno do domu”... Wielu z was już nie umknie tej nocy, co nadpływa jak czarna burza. Warszawa potrafi przerzucić z kawiarni do kin, a z kin do barów, żebyście tylko nie zauważyli jak i kiedy znajdziecie się pod inną szerokością geograficzną, w innym klimacie i pod innym niebem. Wtedy spróbujcie wracać do domu. Dom już jest o trzysta, o czterysta, o tysiąc kilometrów od was, w dalekiej, smutnej Polsce...

Zerknijmy na zegarek. Jest dopiero dziesięć po dziesiątej, a już na przedmieściach zaczynają pękać trotuary, rysują się bruki i place rozdzierają na dwoje. Mokotów oddziela się pierwszy i ginie w ciemności. Potem Powiśle, Wola, Muranów. Warszawa odrywa się od swoich przedmieść. Odpływa z wolna, a one toną w mroku, zrośnięte z nieprzeniknioną nocą okolicznych wsi i lasów i czekają na powrót tej dziennej stolicy, która ruszyła już z czarnym pluskiem, holując za sobą Sielankę108 niby świetlisty jacht uwiązany u cienkiej, napiętej jak lina, szosy wilanowskiej.

Czy podróż będzie uciążliwa?

Ludzie zamknięci na klucze i rygle czują się niespokojnie. Zasuwają firanki i story, żeby noc nie chlusnęła im w oczy. Trzeba ich ratować przed niebezpieczeństwem owej podróży, bo mogą jeszcze wyjść z domu, a tam, po ulicach, zaczną przewalać się fale nocy, jak przez rozkołysane pokłady okrętu. Mogą zmyć spóźnionego przechodnia, porwać za burtę życia i strącić na dno. Punktualnie o jedenastej z kilku tysięcy suteryn wychodzi kilka tysięcy dozorców i człapie, niosąc przed sobą klucze niby rewolwery wymierzone w tę noc niespodziewaną jak każda noc powszednia.

Świat dnia oddziela się jeszcze jedną zaporą. Bramy zostały zamknięte.

Jest jedenasta.

Warszawa już odbiła od brzegów. Jest już na pełnym morzu... Tramwaje — to głupie bydło — zaczynają zdradzać wyraźny niepokój. Jak wiadomo, tramwaje nie piją wódki i nie mają żadnego życia seksualnego. Toteż czerwone ze złości, zgrzytające na zakrętach z pasji niepohamowanej i wiecznie dzwoniące obolałymi zębami, natarczywie gonią pijaków i zakochanych, starając się przejechać ich jak najwięcej. Naturalnie z zazdrości. Na domiar złego głupota, która nie pozwala im zjeżdżać z szyn i każe zatrzymywać się na przystankach, doprowadza niektóre bardziej nerwowe egzemplarze do tego, że wreszcie wpadają na siebie i wtedy ślepną z brzękiem tłukących się szyb. Niektóre znowu, zbłąkawszy się w swych najnudniejszych podróżach, nie mogą na noc trafić do remizy. I potem do trzeciej nad ranem fruwają jak oszalałe, szukając czegoś po pustych ulicach, gonią, wariują, nie zatrzymując się na żadnym przystanku. Te byłyby groźniejsze dla zakochanych i pijanych, gdyby nie pocieszający fakt, że mają oni w nocy o wiele przyjemniejsze rozrywki od głupiego łażenia po szynach.

Właśnie pierwszy nocny tramwaj zaczyna się awanturować, mijając stado kolegów grzecznie wracających do remizy. W tej samej chwili autobusy, niby leniwe, zasapane tapiry, zapadają w miękkim błotku mroku, bezpowrotnie... Teraz nocna, mechaniczna fauna miasta zaczyna buszować. Pierwszy wyjeżdża żuk-samochód o wielkim, sześciennym szarym cielsku, zatrzymuje się

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz