Darmowe ebooki » Felieton » Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 26
Idź do strony:
ideałem artystycznych wzruszeń. Wreszcie pierwsza prawdziwa miłość. „Oto okres szczęścia, szalonego, pełnego”.

I tutaj, w finale książki, widzimy zabawną utarczkę oschłości, obiektywizmu, które autor obrał za zasadę, z podmuchem entuzjazmu, jaki idzie na niego od tych wspomnień. Jest doprawdy w kłopocie: uniknąć przesady, za wszelką cenę! Konfrontuje subiektywizm uczuć obiektywizmem faktów. Uskromnia porywy wyobraźni. W tej pasji ścisłości nasuwają mu się pod pióro zabawne doprawdy formuły. Oto na przykład bilans owej miłości „tak niebiańskiej, tak namiętnej”, która go całkowicie oderwała od ziemi, aby go „przenieść w krainę chimer”:

„Kobieta, którą kochałem, i o której przypuszczałem, że mnie poniekąd kocha, miała innych kochanków, ale wolałaby, przy równych szansach, mnie, powiadałem sobie. Ja miałem inne kochanki (Chodziłem kwadrans po pokoju, nim siadłem do pisania). Jak opowiedzieć rozsądnie te czasy. Wolę raczej odłożyć do innego dnia”...

Decyduje się podać suche fakty:

„Oto streszczenie tego, czego po trzydziestu sześciu latach nie mogę opowiedzieć tak, aby straszliwie nie zepsuć... Wszystko to są odkrycia, które robię pisząc. Nie wiedząc, jak malować, czynię rozbiór tego, co czułem wówczas... Jestem dziś bardzo zimny, dzień jest szary, jestem trochę cierpiący... Nic nie może stłumić szaleństwa. Jako uczciwy człowiek, który nienawidzi przesady, nie wiem, co począć”...

I nie przeskoczył Stendhal tego progu. To, co wiemy o miłości jego do Angeli Pietragrua, wiemy skądinąd: była to adoracja nieśmiałego Henryka dla bujnych wdzięków Włoszki, która, mając całą armię Bonapartego do swej dyspozycji, zaledwo że zauważyła wówczas ciche uwielbienie nieładnego chłopca. Dopiero w jedenaście lat później, przy zmienionej zobopólnej sytuacji...

Ale faktem jest, że w pamiętniku swoim nie zdobył się na tę opowieść. Tu kończy się rękopis. Przerwał mu pracę urlop; wyrywa się z mieściny włoskiej, gdzie usychał z nudów jako konsul, i spieszy do Paryża. Urlop, dzięki stosunkom Stendhala, przeciąga się trzy lata. Henryk Brulard idzie w zapomnienie: to było dobre dla zapełnienia pustki życia w Civita Vecchia! Ale, kiedy wraca na swoje wygnanie, i wówczas nie ma mowy o Henryku Brulard; pochłania go co innego: pisze powieść Lamiel.

Życie Henryka Brulard podzieliło los większości rękopisów Stendhala: dostało się do biblioteki miejskiej w rodzinnej jego Grenobli. Wyszperał je rodak nasz, Kazimierz Stryjeński, który niejako odkrył na nowo dla Francji Stendhala. Wydał je drukiem w roku 1890. Wydanie to — przy całej zasłudze pierwszeństwa — nie odpowiada już dzisiejszym pojęciom o tego rodzaju pracy. Tekst Stendhala, często niedokładnie odcyfrowany, poddany retuszom, skrócony, rozchodził się dość znacznie z oryginałem. Dopiero obecnie, pomnikowe wydanie Championa odsłoniło Henryka Brulard w jego całości. Ten jedyny w literaturze dokument daję w ręce polskim czytelnikom.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Kariery

Wśród materiałów do historii dawnego Krakowa, które gromadzą mi się na wpół mimo woli, często uderza mnie jeden rys, związany ze sprawą ogólniejszego znaczenia: mianowicie wpływ warunków naszej przed-niepodległościowej egzystencji na osobiste życie jednostek. Byłby to ciekawy rozdział z nienapisanej dotąd „patologii życia prywatnego” w okresie niewoli. Zwykle, kiedy się myśli o niewoli, myśli się kategoriami mniej lub więcej wzniosłymi, ale ogólnymi. Myśli się o tym, co ucierpiał naród, mniej zaś o tym, co i jak ucierpiało powszednie życie poszczególnych ludzi, spożytkowanie sił, talentów — a tym samym znów naród.

Na przykład wybór kariery. Nie trzeba chyba wskazywać, jak ważną jest ta sprawa dla każdego. Imperatyw powołania może być wręcz silniejszy od nakazów narodowych, aby wspomnieć tylko najświetniejszy przykład — Conrada-Korzeniowskiego253. Ale nawet dla skromnych pracowników sprawa pokierowania życiem, zgodności warsztatu pracy z talentem i upodobaniami jest rzeczą arcyważną. Znaczna doza ludzkiego szczęścia zależy od tego, aby właściwości charakteru, zalety, a zwłaszcza przywary człowieka pokrywały się z wykonywanym zawodem.

Niemniej ważne jest to z punktu widzenia społecznego. Nie istnieją bezwzględne wartości ludzi. Jednostka mało warta lub szkodliwa na pewnym miejscu i w pewnych warunkach, może być użyteczna, a nawet cenna w innych, i odwrotnie. Im większa ilość ludzi źle dopasowanych do swego zawodu, tym większe marnotrawstwo sił.

Otóż, zaledwie trzeba przypominać, w jakim stopniu ograniczony i wykrzywiony był wybór drogi życia w epoce niewoli, ile karier było zamkniętych. Nie tylko wprost, ale i pośrednio: przez zwężenie horyzontów, przez zatamowanie naturalnego krążenia soków. Ktoś (dajmy na to) miał wybitne zdolności naukowe w Warszawie, gdzie nie było polskich katedr; ktoś inny miał zdolności handlowe w Krakowie, gdzie nie było handlu; i co z nich? Każda z naszych stolic była kaleką pozbawionym ważnych organów.

To są rzeczy aż nazbyt zrozumiałe, gdy chodzi o zabór rosyjski lub pruski, ale chciałbym zwrócić uwagę na paraliż życia w dawnej Galicji, gdzie na pozór wszystkie drogi były otwarte, gdzie była niby to swoboda. W rzeczywistości było tam niemal gorzej, niż gdzie indziej. I dziś, gdy patrzę na to z oddalenia, uderza mnie to straszliwe zmarnowanie sił.

Kiedy się dziś rozejrzeć po naszym społeczeństwie, widzi się ogromną ilość zawodów, o których się dawniej prawie nie śniło. Człowiek może zostać marynarzem, wojskowym, aktorem i reżyserem filmowym, zawodowym sportowcem wszelkiej kategorii, instruktorem wychowania fizycznego, konsulem lub urzędnikiem emigracyjnym, podróżnikiem, dyplomatą, szefem protokułu, żandarmem, senatorem, tancerzem — sto innych jeszcze. Niektóre z tych zawodów (sport, radio, film) związane są ze zdobyczami epoki, ale większość mniej lub więcej ściśle wiąże się z pełnią naszego bytu politycznego. I sadzę, że, aby fanatycznie przywiązać ludzi do naszej państwowości, trzeba im uprzytamniać, co każdy z nich zawdzięcza jej osobiście, ile zyskał na właściwym wyborze kariery. Kto wie, czym byłby Dymsza254, gdyby nie było Quiproquo255? Może zbrodniarzem?

Otóż przed młodym człowiekiem, który skończył gimnazjum w Krakowie, otwierały się właściwie trzy drogi: filozofia, prawo i medycyna. Wygląda to wspaniale: 1/3 ma zgłębiać tajemnice bytu, 1/3 stanowić prawa, a 1/3 leczyć tamte dwie trzecie. W istocie przedstawiało się to mniej bogato: „prawo” — to była przede wszystkim hodowla urzędników; „filozofia” — szkółka nauczycieli gimnazjalnych. A medycyna? Właśnie o medycynie chcę mówić, gdyż ona była ciekawym symptomem „patologii życia codziennego”.

Medycyna jest to kariera bardzo pozytywna, o dość skromnym (zwłaszcza w przedwojennej Galicji) zasięgu możliwości. Czytałem w jakimś studium o medycynie we Francji, że do zawodu tego kieruje tam synów przeważnie drobne mieszczaństwo; dla ambicji większego, już kariera ta przedstawia za mało uroków. W Krakowie dobór ten odbywał się inaczej. Medycyna — był to powszechny rezerwuar dla wszystkich niespokojnych duchów; zarazem dla wszystkich, którzy... nie szli na prawo i na filozofię. „Prawo” to była cyfra wiadoma: cztery lata obkuwania pandektów256 i kodeksów, skromna kariera urzędnicza, z wiadomymi z góry szansami awansu, „poborów” etc., z całą zależnością i ograniczeniem horyzontu. Filozofia — profesura gimnazjalna w IX randze, po dwudziestu latach ranga VIII, na szczycie marzeń dyrektura gimnazjum gdzieś na prowincji. I tu, i tu — nic dla fantazji. Otóż, jedynym X, jedynym ekranem dla mirażów, które tworzyła sobie wyobraźnia, była medycyna. Już sam sposób nauki jakże był inny! Tamte wydziały — to po prostu dalszy ciąg gimnazjum, książki i skrypta257; tutaj kościotrup w pokoju, ku przerażeniu kuzynek; krajanie trupów, wdzieranie się skalpelem w sam rdzeń istnienia... Mały Faust. Pozytywizm podawał tu sobie ręce z romantyzmem.

A przyszłość, a widoki? Ileż tematu dla półświadomych rojeń! Ambitny mógł marzyć, że znajdzie lekarstwo na raka i stanie się dobroczyńcą ludzkości. Społecznik (dr. Judym258!) marzył o reformach socjalnych; chłopak nieśmiały a zmysłowy o wytwornych pacjentkach, które będzie w swoim gabinecie auskultował259 przez jedwabną koszulkę... A chirurg! cóż za wspaniała kariera: ocala życie młodej milionerce, która połknęła brylantowy guzik, i zaślubia ją. Gdy prawnik lub nauczyciel przykuci są do taczki, lekarz (o siło złudzeń!) ma cały świat otworem; Ceylon czy Jawa, gdzie zbija w kilka lat majątek na tłumieniu żółtej febry; może być lekarzem marynarki I objechać cały świat, albo zostać lekarzem kąpielowym w Krynicy i też ob... Przepraszam, wyrwało mi się.

Tak więc, osobliwym paradoksem, wybór tego rzemiosła, tak bardzo z natury rzeczy pozytywnego, stanowił upust dla całego młodzieńczego i narodowego romantyzmu. Był on — nie dla wszystkich oczywiście, ale dla wielu — namiastką innych karier, których wówczas nie było: skupiał najrozmaitsze skłonności, które w narodach mających normalne warunki bytu szukałyby ujścia na zupełnie innych drogach. Wszystko to w Krakowie obsługiwała medycyna.

Był to wydział najliczniejszy i najbardziej ożywiony. Gdy młody prawnik był to grzeczny i praktyczny młodzieniec, który szedł prosto do skromnego celu, zdawał sobie sprawę z oprocentowania każdego roku pracy, ze znaczenia stosunków i protekcji, medycy był to żywioł buńczuczny, niepodległy, urozmaicony. Pracy było mnóstwo, ale to nie przeszkadzało, że medycy szumieli po knajpach i komersach260, byli postrachem domów publicznych, medycy najczęściej się pojedynkowali. Mnóstwo cech szlachetczyzny — znów osobliwy paradoks — znajdowało upust na tym (zdawałoby się) najbardziej mieszczańskim fakultecie.

Ale rozdźwięk pomiędzy romantyzmem założeń a rzeczywistością musiał się ujawnić. Idiotyczny wówczas program studiów zniechęcał na samym wstępie wielu, przeciwstawiając młodym entuzjazmom egzamin — z mineralogii! Nauki pamięciowej było więcej, niż gdzie indziej; w osteologii, bracie, nic nie wykombinujesz, trzeba wykuć! Prosektorium, to próba nie demonizmu, ale pedantycznej cierpliwości. Pamiętam, jak młody poeta — uważał swoją medycynę jako pierwszy rozdział „wiedzy o człowieku”, dziś jest dentystą we Lwowie — Kazimierz L., typowy medyk z romantyzmu, wchodził do prosektorium: w monoklu261, w cylindrze, w opiętym dandysowskim262 paltociku263, z laską prostopadle tkwiącą w kieszeni; wchodził, nie rozbierał się, stawał przed trupem i mruczał jakiś wiersz Baudelaira. Ale to, niestety, nie wystarczało: trzeba by zawinąć rękawy i przypiąć się na całe tygodnie do preparowania trupa, który rzadko był trupem młodej i pięknej kobiety, jak stale bywa w powieściach.

W rezultacie, na żadnym wydziale tyle młodzieży się nie wykolejało, co na medycynie. Studium samo w sobie nielekkie, dla wszystkich tych, którzy obrali je z fałszywej wokacji264, było czymś wściekle ciężkim. „Żelazny medyk”, siedzący na medycynie — bodaj nominalnie — po dziesięć i piętnaście lat, był specjalnością tego wydziału. Wielu w ogóle nie kończyło studiów.

Utkwiły mi w pamięci dwa rysy dość charakterystyczne. Rozejrzałem się raz po spelunce, gdzie grało się w hazard: na dwudziestu graczy było z ośmnastu medyków, mniej lub więcej „żelaznych”.

Drugi symptom, pozornie zgoła innego gatunku. Upadało z braku funduszów Życie. Przybyszewski szukał gorączkowo kogoś, kto by je podparł. I znalazł kolejno trzech ideowych „redaktorów”, z których każdy zafundował po kilka numerów. Otóż wszyscy trzej to byli żelaźni medycy.

Te dwa zjawiska — bak265 i sztuka — pozornie nic nie mają z sobą wspólnego, w gruncie bardzo wiele. To dwa przejawy owego romantyzmu, który pchał młodych ludzi na medycynę, bez wielkiego związku z ich istotnym powołaniem.

Sporo mogła się przyczynić do nieporozumień i fałszywa literatura. Gdy we Francji nadmiernej idealizacji zawodu lekarza przeciwstawiłyby się z uśmiechem tradycje molierowskie266, u nas zawód ten z dawna symbolizował kapłaństwo społeczne, połączenie wiedzy, bezinteresowności i cnót obywatelskich. Bo u nas i pozywityzm był tylko formą romantyzmu. W powieściach z pewnej epoki lekarz ma zawsze złote okulary, kosztowne futro, wysiada z karety, aby odwiedzić biedaka na poddaszu, nie przyjmuje honorarium, jeszcze wciska w rękę parę rubli na lekarstwo i przysyła z domu flaszkę starego wina. Za co je kupuje — nie wiadomo. O realnej stronie medycyny, o jej małostkach i zabiegach, goryczach, zawodach i upokorzeniach, nie wiedziała literatura nasza nic. Pamiętam, jak piorunujące wrażenie wywołał przekład rosyjskiej książki Zwierzenia lekarza Weresajewa, przez swoją skromną prawdę.

Jeden zwłaszcza utkwił mi w pamięci przykład kontrastu między rojeniami a realizacją. Był student medycyny, starszy znacznie ode mnie, ciężko przebijający się przez życie, ale pełen animuszu267 i humoru, zdolny i inteligentny, z temperamentu zresztą typowy szlagon268. Miał lat ze trzydzieści, bo parę stracił wprzód na wydziale prawnym, który porzucił; spieszył się ze studiami, bo z dawna był zaręczony z młodą panienką. Był korepetytorem mego młodszego brata, nazywał się Stach Szczytnicki; może go kto z kolegów pamięta? Jakżebym go zapomniał! To on głównie spowodował, że wstąpiłem na medycynę. Tak dosadnie wyrażał się o wszystkich „metafizykach” (termin najwyższej wzgardy, którym ten pozytywista obejmował wszystko co nie było „przyrodą”), tak ciepło umiał opiewać piękno medycyny, że mnie, hamletyzującego wówczas młodego durnia, zdecydował. Po latach, bawiąc przejazdem w Trieście, odszukałem „Szczyta”, który, tuż po doktoracie, został lekarzem austriackiego Lloyda, aby się ożenić wreszcie po wieloletnim narzeczeństwie. Wiódł w Trieście życie biedaka, przerywane dłuższymi lub krótszymi podróżami, rozpaczliwą wegetacją na okręcie. Przerażony byłem jego widokiem: ruina człowieka. Co jakiś czas znikał i wracał dziwnie podniecony. Zorientowałem się niebawem: morfinista w ciężkim stadium; przyznał mi się sam zresztą. Niedługo potem dowiedziałem się, że umarł w czasie podróży: ciało jego, według marynarskiego rytuału, wrzucono do morza gdzieś na oceanie. Tak wyglądał bilans jednej z powabnych karier lekarskich.

Nie znałem ludzi bardziej znudzonych swoim rzemiosłem, niż lekarze marynarki. Przeważnie ciułali swoje skąpe grosze, aby po odsłużeniu kontraktu mieć punkt zaczepienia. W czasie podróży często nie wysiadali na ląd — dla oszczędności. Traktowali to jako katorgę. I ten morfinizm nie był przypadkowym zjawiskiem, raczej zasadzką czyhającą na młodych studentów medycyny, a wpadali w nią właśnie owi romantycy lewatywy. Proszę sobie wyobrazić: dyżur w szpitalu, w powietrzu smutek i nuda, flaszeczka morfiny w szafce pod ręką; pokusa rozkoszy, o której się tyle słyszało, owoc zakazany... Przy tym nawyk — niemal obowiązek — studenta-przyrodnika do eksperymentu, ciekawość poznania wszystkiego... No i atmosfera epoki: „dekadentyzm” — „choroba woli” — należały wówczas do dystynkcji umysłowej: czytało się Paradis artificiels269 i Modlitwę do opium Quinceya270 (O juste, subtil et puissant opium...271) i Hymn do Nirwany Tetmajera... Nieraz słyszałem ten pewnik, że kto jeden jedyny raz zastrzyknął sobie morfinę, ten już przepadł, już go nie wypuści. Sądzę, że to przesąd; ale pamiętam wśród kolegów sporo ofiar tego nałogu. Wielu z „romantyków medycyny” po prostu się zapiło; sporo wreszcie samobójstw, więcej niż w innym zawodzie.

Wszystko to, to tylko jeden kącik sprawy, o której dużo byłoby do mówienia. Swojego czasu, w jednym z artykułów (Szkic do bilansu) obliczałem pobieżnie stały ubytek sił żywotnych, wynikających z nigdy nieprzerwanej u nas emigracji wszelkiego autoramentu272; a oto drugie źródło tego ubytku

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz