Darmowe ebooki » Felieton » Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26
Idź do strony:
niesprawiedliwości. Bardzo być może, że ówczesny Kraków nie byłby się mógł zdobyć na nic innego i że byłby jeszcze mizerniejszą mieściną bez tej „śmietanki”, w której pływało zresztą kilkunastu istotnie wartościowych ludzi. Ale faktem jest, że ta przewaga, w połączeniu z wpływami Tow. Jezusowego, zanurzała ów dawny Kraków w letniej wodzie „dobrze myślącej” martwoty. To była epoka, w której dosłownie nie było młodzieży; w której dwudziestoparoletni ludzie byli rozsądni, ograniczeni i — mierni.

To wszystko trzeba by pokazać. Trzeba by dalej w owym szkicu nakreślić, jak w owej martwocie zbudziło się nowe życie: jak wtargnęło w ten cichy pański folwarczek, jak nastała doba „renesansu”, jak nagle Kraków stał się miastem na które zwróciły się oczy całej Polski. Teatr, malarstwo, rzeźba, literatura, polityka, cyganeria... Szczęśliwym zbiegiem zeszło się kilka faktów, spotkało się kilka indywidualności. Otwarcie nowego teatru, Pawlikowski372. Przemiany w szkole sztuk pięknych i napływ nowych sił (zwłaszcza Stanisławski373); przyjazd Przybyszewskiego w momencie przesilenia w założonym przez Szczepańskiego374 „Życiu”; wreszcie Wyspiański... Z drugiej strony, na innej płaszczyźnie, działy się znamienne rzeczy: pierwsze procesy polityczne młodzieży o socjalizm (a także o „symbolizm, dekadentyzm i inne prądy wywrotowe”, jak brzmiał w jednym takim procesie prokuratorski akt oskarżenia), potem Daszyński375, młody walczący ruch odświeżający stęchliznę galicyjskiej polityki. Zarazem coraz gęściej napływał do Krakowa element młodzieży zmuszonej opuszczać Warszawę, co zwłaszcza w r. 1905 stało się masowym zjawiskiem.

Rzecz osobliwa: właśnie w tym dramatycznym roku 1905 powstał Zielony Balonik. Przypadek? Nie sądzę. Mimo że wyda się to paradoksem, bardzo być może, że właśnie ów dreszcz, jaki wznieciły wypadki warszawskie376, spowodował tę nieoczekiwaną reakcję. Blut ist ein ganz besondrer Saft377, jak powiada Goethe. Jedna tylko istnieje rzecz stała: energia; natomiast transmisje jej i wędrówki podlegają najosobliwszym kaprysom.

Zielony Balonik był „kropką nad i” przeobrażenia starego Krakowa; był niby ową małą farsą, jaką niegdyś w dawnym teatrze grywano po pięcioaktowej dramie. Czerpał soki z wszystkich owych spraw, które się rozegrały w artystycznym światku Krakowa w poprzedzającym go dziesięcioleciu.

Znamienną rzeczą jest, że Zielony Balonik był pierwotnie pochodzenia malarskiego raczej niż literackiego, narodził się przy „stoliku malarskim” w kawiarence opodal Akademii Sztuk Pięknych. Bo też przemiana, jaka się dokonała w świecie malarskim, była najbardziej dotykalna. Przedtem, na schyłku życia Matejki, panował w tej uczelni malarskiej też swojego rodzaju terror, terror genialnej, ale zamkniętej w sobie indywidualności. Gdy z Zachodu szły już nowinki o plenerze, o słońcu, impresjonizmie, w szkole były wciąż gipsy i draperie, i historyczne „kobyły” epigonów Matejki. Ci, którzy rwali się do pejzażu, do natury, kryć się niemal musieli przed Mistrzem. Naraz — zupełna zmiana. Słońce i powietrze w miejsce brudnych pracownianych „sosów378”; zamiast Monachium379 Paryż, koleżeńska swoboda w miejsce dystansu i uszanowania.

Paryż! To czarodziejskie miasto coraz bardziej stawało się wówczas celem tęsknot. Przedtem, gdy malarze jeździli nagminnie do Monachium, intelektualiści wędrowali do Lipska, do Berlina, do Heidelberga. Bohater sztuki Kisielewskiego380 W sieci marzy o... Zurychu, ale sam Kisielewski w parę lat potem przybywa do Krakowa już z Paryża. Coraz więcej młodych tam śpieszy. Czy nie z Paryża, tego buntowniczego miasta, powiała na Kraków szczęśliwa fala nieuszanowania?

Nie będę tu powtarzał tego, co gdzie indziej opowiadano o organizacji tego „kabaretu” i jego dość nielicznych zresztą manifestacjach, które w ciągu kilku lat odbywały się, zachowując charakter raczej towarzyski niż widowiskowy. Nie było tam właściwie rozdziału między estradą a salą, między dostawcami a odbiorcami zabawy; piosenkarz bywał nieraz redaktorem intencji całej grupy. Gdyby obecny „jubileusz” Zielonego balonika mógł zgromadzić wszystkich jego weteranów, zasiadłoby u stołu kilku dzisiejszych dyrektorów teatru, kilku czołowych publicystów, sporo wybitnych ludzi w różnym zakresie, no i zatrzęsienie tęgich malarzy i rzeźbiarzy, dziś profesorów, rektorów, laureatów. Ta mała, setkę osób zaledwie licząca salka „Jamy Michalikowej381”, była naładowana elektrycznością. Było coś radosnego w tej maleńkiej biesiadzie wszystkich sztuk, w tym misterium duchowej wolności, było jakieś zbawcze odprężenie dziesiątków lat zakrzepłej żałoby, frazesu, celebry, załgania. To też ten wybuch śmiechu, jaki poszedł na całą Polskę, miał energię większą, niżby pozwalał wnosić drobny krąg zdarzeń, z których się urodził. Bo oto minęło ćwierć wieku, a wciąż jeszcze zdaje się, że ten nabój śmiechu raz po raz eksploduje. Ile i jak oddziałał na formy naszego nowego życia, nie moją rzeczą robić bilans; może bardziej, niż się niejednemu buchalterowi literatury wydaje.

I Balonik nie uniknął wszakże losu, który groził wszelkim krakowskim poczynaniom: znów ta duża głowa na małym tułowiu! Wszystko można było w Krakowie zmienić, ale nie to, aby przestał być małym, zabiedzonym miasteczkiem, w którym się „nic nie działo”. Mieliśmy ostre zęby, nie bardzo mieliśmy co gryźć. Ówczesne życie galicyjskie było tak mizerne... To, co było w sferze teatru, sztuki, literatury, ogryźliśmy do kostki. Zbiorowy a bezinteresowny wysiłek zmontowania — na raz jeden, bo każdy wieczór był tam premierą — nowego programu przychodził organizatorom coraz ciężej, wieczory Balonika stawały się co rok rzadsze.

Co do mnie, odczuwałem to dotkliwie. Miałem już trzydziestkę, kiedy zabłąkałem się do Balonika, byłem od lat kilku lekarzem, asystentem kliniki, mordowałem się nad pracą habilitacyjną, jako że szanujący się człowiek nie mógł zostać w Krakowie czym innym, jak profesorem uniwersytetu... Gdyby nie Balonik, męczyłbym się z pewnością całe życie w fałszywie obranym zawodzie, nigdy nie dowiedziałbym się o swym istotnym powołaniu. Ale od czasu, jak mnie ono nawiedziło, męczyłem się inaczej. Byłem jak mamka, która ma za dużo pokarmu. Wstrzymany tak długo zmysł pisania rozpierał mnie: skąpe okazje wieczorów Balonika nie zaspakajały go, pisać zaś wiersze tak, bez okazji, jakoś mi było głupio. Stary koń, lekarz, kandydat na docenta... To mnie pchnęło w dwóch kierunkach. Z jednej strony, instynktem samozachowawczym zwróciłem się ku przekładom, które zaspakajały bodaj formalną potrzebę tworzenia. Polski Molier, Rabelais, Villon, urodzili się z piany Zielonego Balonika. Z drugiej strony zaczęły się lęgnąć we mnie wiersze, jakieś inne, bardziej osobiste, których wydawanie na świat połączone było z pogwałceniem wrodzonej mi wstydliwości ducha. To są inne Słówka, nie kabaretowe, zabłąkane tu między tamte, zahukane i cokolwiek onieśmielone tym towarzystwem. Mało też kto je zauważył... Ale to uczucie zawstydzenia stawało się coraz bardziej przykre, tak że wkrótce zacząłem się bronić tym napadom. Niebawem przemiana warunków naszego życia otwarła nowe możliwości i dała mi możność wypowiadania się w sposób nie tak upokarzający, jak pisanie wierszy. Słówka się skończyły.

Poza tym, nie wydaje mi się, abym się odmienił zbytnio. Sposób, w jaki tymi Słówkami, ćwierć wieku temu, na ciemnym rogu ulicy Floriańskiej, poznałem się z literaturą, wycisnął piętno na całej mojej karierze pisarskiej. Jak wówczas, tak i dziś jeszcze wszystko wydaje mi się w niej zabawną i niespodzianą przygodą. I tak samo, jak po pierwszym tomie moich wierszyków czytałem w pierwszej w ogóle jaką miałem w życiu „recenzji” takie dusery382, jak „nikczemniały drab” — „zwyrodniały głuptas” — „szarganie świętości” — tak czytuję mniej więcej to samo i dziś. Tylko już za co innego: Słówka stały się tymczasem nietykalne, czcigodne, weszły niemal w program szkolny. Niechże ten krótki wstęp naukowy posłuży kochanym malcom, pocącym się nad wypracowaniem: „Słówka Boya na tle epoki”, albo „Krzywa humoru Boya na zasadzie chronologii Słówek”.

 

Nie poprzestając na tym ogólnym komentarzu, dodałem do nowego wydania Słówek przypisy, z objaśnieniem zawilszych miejsc. Wyznaję, iż sporządzenie nie przyszło mi bez trudności; wielokrotnie dawał mi się we znaki mój niedostatek metody naukowej. Starałem się robić jak najlepiej; jako niedościgły wzór przyświecał mi ów szanowny profesor-polonista, który (kilkanaście lat temu) w „krytycznym” wydaniu dzieł Słowackiego wiersz z Grobu Agamemnona „tu cząbry smutne gór spalonych pachną” opatrzył następującym objaśnieniem: „Comber, pieczeń sarnia lub cielęca”. Było z tego dużo śmiechu; ostatecznie, wydawca musiał wycofać tom i przedrukować kartkę. Temu to królowi mimowolnych humorystów naukowych niniejsze pierwsze „krytyczne” wydanie Słówek poświęcam.

Ekonomia miłosna

Jednym z najczęściej powtarzanych komunałów jest, że światem rządzą głód i miłość. Henryk Sienkiewicz idzie jeszcze dalej w swoim panseksualizmie, zastanawiając się „jakim szalonym paradoksem wydałoby się takiemu Bismarckowi, gdyby mu ktoś powiedział, że ostatecznym i jedynym celem jego zabiegów jest to, by usta Hermana spoczęły na ustach Dorotei”. Aby przybliżyć sobie ten aforyzm, możecie zmienić Bismarcka na Piłsudskiego.

Otóż jeżeli przyjmiemy równorzędność tych potęg — głodu i miłości — uderza nas nierównomierność w ich traktowaniu. Najtęższe głowy świata porają się383 wciąż ze sprawą głodu. Cała nauka zwana ekonomią jemu jest poświęcona. Paląca sprawa bezrobocia — to przede wszystkim sprawa głodu. Świadczenia społeczne, polityka kolonialna itd., to sprawa głodu. Niepokój w całym świecie wywołuje sytuacja, gdy w jednym miejscu kuli ziemskiej marnuje się nadmiar produktów żywności, podczas gdy gdzie indziej ludzie cierpią głód. Zgrozę budzi w nas wszystkich wiadomość o utopionych w morzu czy spalonych iluś tam tonach zboża, o niewykopanych kartoflach.

Jakże inaczej przedstawia się sprawa miłości. Nie twierdzę, aby o niej nie pisano; o, nie! Ale wydano ją wzgardliwie na łup poetom i powieściopisarzom; to wydział beletrystyki. Tę jedną z dwu sił rządzących światem socjologia zaledwie że dostrzega. Tym kapitałem nawet Marks384 się nie interesował.

Zaznaczam, że nie mówię tu o miłości romantycznej, indywidualnej, ale po prostu o miłości w znaczeniu fizycznego nakazu. Rozmyślnie chcę być pospolity.

Otóż jeżeli w ostatnich czasach wydaje się nam obłąkanym paradoksem niszczenie zboża gdy równocześnie ktoś cierpi głód, jakże nam się przedstawi wiekowa gospodarka miłosna? Niszczenie olbrzymich kapitałów miłości, przy równoczesnym palącym jej głodzie, było normalnym zjawiskiem. I o ile, przy środkach żywności, mogą służyć za wytłumaczenie trudności transportu, nierównowaga środków płatniczych, tutaj te dwie rzeczy — nadmiar i głód — mogły znajdować się tuż, obok siebie, i nie tylko nikt nie pomagał im do wyrównania się, ale — zdawałoby się — cała troska społeczeństw mierzyła ku temu, aby wyrównaniu przeszkodzić.

Weźmy klasyczny przykład z niedawnej przeszłości. Był młody chłopiec, przypuśćmy dwudziestoletni. Od możliwości małżeństwa dzielą go długie lata studiów, zmagań się z życiem. Biorąc społecznie, jest smarkaczem; co nie przeszkadza mu odczuwać w całej pełni głód miłosny. Gdzie, jak go zaspokoi? Społeczeństwo wzrusza ramionami, nie daje żadnej odpowiedzi.

W tym samym domu, przypuśćmy, mieszka kuzynka młodego człowieka, dorodna pannica trzydziestopięcioletnia. Za mąż — to było wówczas wiadomo — już nie pójdzie; jest przypieczętowana. Społeczny nieużytek. Dziewictwo uderza jej na mózg, głód miłości skręca jej kiszki.

Oto dwoje ludzi, z których każdy ma nadmiar tego, czego potrzebuje drugi. Wedle zasad ekonomii, typowe warunki do wymiany.

A rezultat tych dwóch głodów — głodów i nadmiarów razem? Najopłakańszy. Chłopiec szedł do domu publicznego, gdzie plugawił pierwsze kwiaty uczuć i skąd, prędzej czy później, wynosił cały wianuszek chorób. Dziewczyna tłukła głową o mur, więdła, brzydła, chorowała na nerwy i inne rzeczy, dziwaczała — i tak wlokła swoje śmieszne i bezużyteczne życie. Społeczeństwo wzniosło między nimi niewidzialny, ale potężny mur, strzegący aby nadmiar miłości raczej zgnił, niżby miał nasycić głodnego.

Religia miała na to odpowiedź: grzech. To jest jasne i zrozumiałe. Tu nie ma dyskusji. Ale ciekawsze jest, że nawet te jednostki, te grupy, które wyzwoliły się z formuł religii, przejęły jej bezlitosny stosunek do spraw płci. Weźmy w danej sytuacji ojca rodziny, bodaj wojującego antyklerykała, „masona”: był na tym punkcie równie nieubłagany. Słowo grzech zastąpił pojęciem honor; jeszcze bezwzględniejszym, bo grzech zmywa pokuta, ale plamy honoru nie zmywa nic. Honor! „Kiż djabeł go tam umieścił?” — pytał Beaumarchais385 w Weselu Figara zwiastującym Wielką rewolucję. Przeszła wielka rewolucja i jeszcze kilka mniejszych, ale w ekonomii miłosnej przez cały w. XIX nie zaszła żadna zmiana; a jeśli zaszła, to na gorsze.

Tak, wiek XIX wydaje się w tej mierze monstrualniejszy niż dawniejsze epoki. Tamte były przynajmniej konsekwentne. Np. obyczaj, aby nadmiar córek zawczasu kierować do klasztoru, miał swoją humanitarną logikę. Głos płci sublimował się mistycznie, wyrzeczenie było otoczone czcią i poezją, młode dziewczyny wchodziły w społeczeństwo istot podobnych sobie, w rodzaj wielkiego klubu kobiecego. Były zajęte. Życie ich miało cel doczesny i zaziemski386; miało — co najważniejsze — jakiś sens.

Ale jaki sens miało życie „starej panny”, tego produktu mieszczańskiej kultury XIX w.? Odebrać kobiecie naturalny cel życia, nie dać jej nic w zamian, uczynić ją bezrobotną w każdym pojęciu słowa, piątym kołem u wozu rodziny, skazać ją na „cnotę” i zarazem tę cnotę ośmieszyć, skazać ją na nieuchronną deformację fizyczną i psychiczną i kazać się jej obnosić z tym wśród ludzi! Inkwizycja wydaje mi się mniej potworną, niż instytucja starej panny, takiej, jaka dziś jest niemal mitem, ale której tyle widziałem jeszcze tragicznych egzemplarzy.

A teraz weźmy drugą stronę: owego młodego człowieka. I tu znowuż polityka burżuazyjna XIX w. ileż okazuje ślepoty i obłudy. Przedtem świat opierał się na zasadzie wczesnego małżeństwa, bez mała schodzącego się z dojrzałością płciową. Przy tej zasadzie można było od biedy stawiać ideał przedmałżeńskiej czystości dla mężczyzn. Wiek XIX zmienił to: służba wojskowa, długie studia, powolna kariera opóźniły zakładanie domowego ogniska niemal do trzydziestego roku życia. Dziesięć lat musowego celibatu w dobie najżywszego głodu miłości, toż to fakt społeczny niezmiernej doniosłości! Wyobraźmy sobie taką przemianę stosunków w której ze starożytnych republik: wywołałoby to niechybnie odpowiednie zmiany w instytucjach społecznych; wciąż widzimy w starożytności, jak etyka płciowa zmienia się w pewnych punktach wedle życiowych warunków. Tutaj nie spowodowało to żadnej zmiany. Znów przejęta z religii wzgarda dla spraw płci nie pozwoliła nawet zauważyć tej ewolucji. Otóż w religii jest to zrozumiałe o tyle, że prawidła, na których się wspiera, są niezmienne; po wtóre, że cel życia przenoszą na tamten świat. Ale czym tłumaczyć tę obojętność u świeckich prawodawców? Żartowniś mógłby powiedzieć, że prawa robili zawsze starsi panowie, którzy zresztą, z tytułu swego stanowiska, są w położeniu wyjątkowym, ile że zawsze mają do rozporządzenia chmarę ładnych petentek, ta kwestia zatem nie interesowała ich osobiście. Ale faktem jest, że ucisk ascetycznej koncepcji życia, zamykania oczu na sprawy płci, zaciążył na całej demokracji XIX w., odbierając jej wszelką śmiałość i inicjatywę, nie tylko w rozwiązywaniu, ale nawet i w stawianiu sobie pewnych problemów. Odpadki ascezy religijnej w społeczeństwach bez wiary!

Ale asceza to za wielkie słowo; po prostu prostytutka,

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz