Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Tadeusz Boy-Żeleński w swoich felietonach porusza przeróżną tematykę — potrafi zabierać głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, jest wybitnym znawcą literatury francuskiej i w doskonały sposób opowiada o artystycznym światku polskich literatów.
Felietony dotyczące najróżniejszych spraw obyczajowych, niekiedy uzupełnione wątkami autobiograficznymi lub autotematycznymi, to kolejny popis pióra Boya. W felietonach z publikacji Słowa cienkie i grube mówi o szkole i relacjach nauczyciel-uczeń, opowiada o szarytkach, o używanych słowach, o zarzutach czytelników, a także zastanawia się, dlaczego podczas całowania należy wydać charakterystyczne cmoknięcie.
Słowa cienkie i grube, wydane po raz pierwszy w 1931 roku, to kolejny zbiór felietonów jednego z najwybitniejszych polskich publicystów przełomu XIX i XX wieku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Otóż te właśnie listy wydał obecnie p. Bouteron, poprzedzone swoją wymowną apologią (wprzód drukowaną w „Revue des deux mondes”187) pod tytułem La veritable image de madame Hańska188, jako wytworną książeczkę wydaną przez słynnego Lapina (nazywa się Łapina, jest rodem z Grodna i łamaną polszczyzną czule wspomina Warszawę), wydaną tak, jak francuscy bibliofile umieją to robić. To już jest prawdziwa rozpusta grafiki, papieru, smaku!
Te listy i dla nas są bardzo interesujące. Przypuśćmy nawet, że nie każdy czytelnik skłonny jest wraz z Marcelim Bouteron obrywać margerytkę i szeptać „kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje”... Ostatecznie, nie byłoby nic dziwnego, gdyby, przez siedemnaście lat znajomości i romansu, wszystkie płatki margerytki po trosze miały rację. Ale listy te są same przez się niepospolitym dokumentem: żywe, zajmujące, pełne obserwacji, mające coś z pani de Sévigné189 bodaj w tym, że Anna była tak samo najwyższym ukochaniem pani Hańskiej i że rozkosz pisania do córki, chęć zabawienia jej, uskrzydlała jej pióro. Wszystkiego tam po trosze. Tu zabawne anegdoty o Rotszyldach190, powtarzane na ciepło z pobytu we Frankfurcie w r. 1847; o starej Rotszyldowej191, matce rodu, mającej 97 lat, siedzącej na milionach, a mieszkającej w nędznej budzie, jak pewnego dnia wzywa przed swoje oblicze syna swego, a króla dynastii, wymyśla mu od ostatnich i każe sobie stawiać wspaniały pałac... To znów o kapeluszach paryskich, i znów, prawie bez przejścia, o całej serii pożarów na Wołyniu. Spaliły się Bystrówka, Rutycze, spłonął doszczętnie Czernobyl, przeszło tysiąc domów. Żydzi nie chcą już się tam odbudowywać, uważają to miejsce za przeklęte. „Przypominam sobie (pisze pani Hańska), że twój ojciec192 uzyskał przywilej na Sobolucze, na zbudowanie tam miasta; ponieważ to jest nad brzegiem Dniepru, a są tam same piaski, na których się nic nie rodzi, byłoby wspaniałe wyhodować tam Żydów193”...
To znów, w sierpniu 1849, jakże charakterystyczne dla nastrojów tej sfery wiadomości o Rewolucji na Węgrzech:
Adam194, który przyjechał, prosił mnie o pozwolenie udania się do Żytomierza, gdzie był obecny na Te Deum odśpiewanym na cześć wielkiego zwycięstwa odniesionego przez nasze wojska. Twierdzi, że Görgey195 i Bem196 są wzięci, ale ja sądzę, że chodzi tylko o bitwę pod Debreczynem, która odbyła się 19 lipca...
W przejeździe po ślubie, w maju 1850:
Twoja matka (pani Mniszech) jest przejęta, jak my wszyscy, przekleństwem związanym z imieniem Polaka. Wszystkie wielkie rody są zgubione, zrujnowane, i na majątku, i na czci. Zastałam Galicję sfanatyzowaną dla Rosji i dla Cesarza, a Austriaków znienawidzonych bardziej niż kiedykolwiek i pracujących na to, aby ich nienawidzono coraz więcej, bo są upokorzeni tym, że wszyscy głośno wyrażają swą sympatię dla Rosji.
Wojska rosyjskie cudownie się zachowywały tutaj, a rząd austriacki był ohydny dla swoich zbawców: umierali z głodu, a jak na pośmiewisko rząd dawał im z wielkim trudem dziecinne porcje. Twoja zacna matka żywiła ich swoim kosztem (to znaczy tych, których zakwaterowano u niej). Toteż mówili: „Widać, że ona jest nasza, że to nie jest paskudna Niemka jak inne. Nie nazywali jej inaczej jak „nasza barynia197 ruska”.
Kiedy była chora, ci zacni ludzie sprawowali straż, aby nie było żadnego hałasu, a kiedy wyzdrowiała, przychodzili kolejno jej winszować i starali się ją rozerwać czy to swoim śpiewem, czy swoimi ćwiczeniami, które odbywali umyślnie dla niej, aby ją zabawić. Prawda, że była tak dobra, że kurowała tych, co byli chorzy, i że przychodziła co dzień asystować przy ich obiedzie, wsparta na ramieniu panny służącej, o ile nie była sama poważnie chora, aby się przekonać, czy im niczego nie zbywa.
Dziwiono się temu w Galicji, bo podczas rewolucji chciano u niej umieścić emigranta i ona dała sto florenów, aby ją od tego uwolniono, natomiast gdy chodziło o przyjęcie wojsk rosyjskich, przyjęła je z radością. Jak ci mówiłam, bardzo sobie to chwaliła. Nie wiem, czy tak samo byłoby z panem emigrantem. Bo wszędzie, gdzie przyjęto te figury, nie tylko żałowano tego na teraz, ale nawet na przyszłość, bo cała służba w tych domach była podejrzana o komunizm, o socjalizm i o inne podobne jady i trucizny.
Potem opis całej podróży: okropny Berdyczów, schludniejsze Brody, smaczny obiad w Tarnowie, nocleg w Krakowie w hotelu Pod Różą. I tu pierwszorzędna reklama dla tego hotelu: wyborny pokój na pierwszym piętrze, bardzo obszerny, bardzo czysty, z wygodnymi łóżkami; rozkoszna kawa ze śmietanką, „prawie tak dobra, jak w Wierzchowni”.
Po drodze wchodzimy w sekrety rodzinne familii Mniszchów. Andrzej, brat Jerzego (zięcia pani Hańskiej) bardzo jest niedobry dla matki (tej samej, która była tak dobra dla Rosjan):
...Andrzej okazał się niegodnym synem, dał jej uczuć, że jest zbyteczna w Wiśniowicach. Czy wyobrażasz sobie, że twoja matka, kiedy chciała w Wiśniowicach herbaty i cukru, musiała je sobie kupować!
Potem już list z Paryża. Opis postępów choroby Balzaka, znajomość z matką wielkiego pisarza: aby ją określić, ucieka się pani Ewa do polszczyzny (wszystkie listy pisane są po francusku), mówiąc, że „quand à sa personne, c’est une198 elegantka zastarzała”. Dodaje zresztą, że musiała być bardzo ładna. Po śmierci Balzaka, w sierpniowy wieczór, wdowa siedzi w ogrodzie Tuileryj199.
...siedząc na krześle, w tym ogrodzie królewskim, tak zdziwionym, że jest pod Republiką, patrzałam, nie widząc ich, na te niezliczone postacie mężczyzn i kobiet, wystrojone, wyelegantowane, które przechodziły koło mnie, i czułam smutek i niewymowny ucisk serca na myśl, że w tej rojnej samotni, w tej pustyni ludzi mi nieznanych, nie ma ani jednej istoty, która by mniej lub więcej nie dzieliła mej okropnej i nieutulonej boleści. Nie pamiętają równie powszechnego żalu. Śmierć Ludwika Filipa przeszła niepostrzeżenie wobec tej przygniatającej żałoby.
I znowuż, w parę miesięcy później, opis domowych kłopotów: kucharka zużywała funt masła dziennie, trzeba ją było oddalić; służąca nagle, o jedenastej w nocy, powiedziała, że musi iść do szpitala. Nie pójdziesz, zostaniesz w domu, jutro poślę po doktora. Naraz robi się gwałt: pokojowa rodzi! „Wyobraź sobie, moje dziecko, ta dziewczyna miała twarz rekina i nie była już zbyt młoda, a miała kilku kochanków i ja nie miałam o tym pojęcia przez pięć miesięcy, które była u mnie”.
Sama pani Ewa ma wielbiciela, och, bardzo niewinnego:
...mój legitymista z Pau, o którym ci mówiłam w moim ostatnim liście, nie pojechał jeszcze, niestety! i przedwczoraj siedział do jedenastej w nocy czytając mi... co? zgadnij; przez miłość dla mnie, kazał sobie przetłumaczyć na francuskie ody Naruszewicza i układa je wierszem, aby mi je czytać! Przypuszczam, że ten, który mu je tłumaczy, bierze go na fundusz, bo niemożliwe jest, aby Naruszewicz mógł kiedy pisać głupstwa tak płaskie i tak nudne...
Opowiastka o księżnej Bagration, staruszce, która przyjmuje gości w rodzaju cieplarni, w tropikalnej temperaturze, mając na sobie tylko koszulę przybraną wspaniałymi koronkami. „Pięćdziesiąt lat temu mogła być powabna w tym stroju, ale piękność, która wyszła za mąż za panowania carowej Katarzyny, powinna, o ile mi się zdaje, nosić solidniejsze szaty”.
W końcu ploteczka grubszego kalibru:
Miałam małe starcie z Dumasem, który, w zapale filantropijnym, zbierał wszędzie subskrypcje na grobowiec Balzaka, z których, rozumie się, chował pieniądze dla siebie. Musiałam mu wytoczyć proces. Wygrałam w tym sensie, że „wzbronione jest Dumasowi zajmować się grobowcem, o który staranie należy tylko do wdowy, i że, o ile mu jest wolno wznieść pomnik wszędzie gdzie indziej niż na cmentarzu, miejsce musi być wyznaczone przez rząd”. Tak więc, nie przegrałam, ale Dumas opowiada wszędzie, że to on wygrał proces, mimo że jest w gruncie wściekły, że nie może dalej uprawiać swoich szacherek.
Tak w relacji samej pani Hańskiej przedstawia się jeden z ważnych zarzutów, jaki jej czyniono; mianowicie, że nie dbała o grób męża, tak iż Alexander Dumas musiał kwestować o grosz publiczny w tym celu... Wiemy od Marcelego Bouteron, że i inne zarzuty nie więcej miały podstaw. Wierzymy mu. Bo biada pani Hańskiej, gdyby nas nie przekonał! Gdybyśmy mu nie uwierzyli, w takim razie przez wydanie tych listów pani Ewa spadłaby w Polsce z deszczu pod rynnę. Zamiast być tylko nieczułą kobietą, byłaby dla nas jeszcze Polką, która o wojsku rosyjskim pisze „nasze wojska” i cieszy się z wzięcia do niewoli Bema; byłaby typową przedstawicielką wołyńsko-parysko-arystokratycznego sobkostwa i nieuświadomienia. Bouteron wystawia jej chlubne, z takich ust zwłaszcza, świadectwo, że listy jej pisane są najwytworniejszą francuszczyzną, taką, powiada, jakiej życzy wielu Francuzom. A my myślimy sobie po cichu, czy ta siostra autora Pamiątek Soplicy umiała pisać po polsku? Ale nie popełniajmy tego błędu, aby z dzisiejszej perspektywy sądzić inne epoki! Jeżeli Delfiny Potockiej, muzy Przedświtu200, nigdy nie mógł nakłonić Krasiński, aby do niego pisała po polsku, nie rzucajcie kamieniem za jej cudzoziemszczyznę na tę Ewę, która była przez siedemnaście lat bożyszczem genialnego Francuza. A gdyby nawet, przez tych siedemnaście lat, zakosztował wielki pisarz przez swą ukochaną Cudzoziemkę radości i smutków, upojeń i goryczy, jest człowiek, któremu dała ona samo szczęście, a człowiekiem tym jest — Marceli Bouteron.
Mam na myśli pannę Lamiel, bohaterkę powieści Stendhala201, którą świeżo wydałem po polsku. Lamiel należy do licznych utworów tego niepospolitego pisarza, które nie ukazały się za jego życia. Brak powodzenia, jaki prześladował autora Pustelni Parmeńskiej, trudności wydawnicze, świadomość własnej przedwczesności, wszystko to nie działało podniecająco na jego twórczość literacką. Pisał wprawdzie ciągle, ale raczej dla siebie, szkicował, ale nie wykończał202. Wierzył, że wobec potomności czeka go zwycięstwo, i nawet z całą ścisłością przepowiedział jego datę; ale nie miał tej pobudki, jaką daje druk, który zmusza do decyzji, przyśpiesza krystalizację formy i zniewala do ostatecznego wykończenia. Przeciwnie, raz po raz przystępował do tematu od innej strony, tworzył nowe bruliony, nowe wersje, zmagając się ze swym przedmiotem z czystej pasji pisarskiej i psychologicznej.
„Mój talent (pisze gdzieś), o ile mam talent, to talent improwizatora. Zapominam wszystkiego, co napiszę; mógłbym napisać cztery powieści na jeden i ten sam temat i tak samo zapomniałbym wszystko”.
Takie fazy przechodziła i ta powieść, kilkakrotnie przetwarzana na różne sposoby, nigdy nie doprowadzona do końca i zaledwie z pozostawionego planu pozwalająca się domyślić zamierzeń całości; mimo to — jedna z najciekawszych, jakie Stendhal napisał, odciskająca się w pamięci niezatartym wrażeniem dzięki postaci swej bohaterki.
Powstała w czasie pobytu Stendhala w Civitavecchia203. Jak wiadomo, po rewolucji lipcowej204, gdy dawni bonapartyści odzyskali „kurs”, został tam konsulem francuskim. Dostał się do ukochanych Włoch, za którymi tak długo tęsknił, ale tym razem spotkało go rozczarowanie. Może brakło mu tego, co było koniecznym owych wytęsknionych Włoch dopełnieniem: młodości. Obecnie, kiedy, przeszedłszy od wzruszeń serca do wzruszeń intelektu, raczej zaczynał się czuć dobrze w Paryżu, Civitavecchia, mała mieścina bez żadnego odpowiedniego dlań towarzystwa, była mu niemal wygnaniem. Nudził się tam i o ile mógł, uciekał do Rzymu. Poza tym skracał sobie czas pisaniem. W roku 1836 uzyskał urlop, który zdołał przeciągnąć trzy lata. Spędził go we Francji, w Niemczech, w Anglii, głównie zaś w Paryżu. Wróciwszy w r. 1839, zaczął pisać tę powieść, stanowiącą niejako kobiece pendant do bohatera powieści Czerwone i Czarne, Juliana Sorel. Pisał ją i dyktował przez kilka miesięcy, potem przerwał, próbował wrócić do niej, zmieniał wciąż plan i sposób ujęcia. Starał się, między innymi, wprowadzić w nią element komiczny, do czego miała służyć figura doktora Sansins. Słowem, myślał o swojej Lamiel ciągle, aż wreszcie nagła śmierć w r. 1842 w Paryżu przecięła te zamysły.
Rękopis Lamiel, zagrzebany wśród innych rękopisów, znalazł się w Grenoble. Wykonawca testamentu i przyjaciel Stendhala, Colomb, wydając niektóre z nich, pominął Lamiel. Może wydobycie na jaw tej niepokojącej osóbki wydało mu się przedwczesnym?... Odkrył ją rodak nasz, Kazimierz Stryjeński205, niestrudzony stendhalista, wydawca całego szeregu utworów rękopiśmiennych wielkiego pisarza. Długi czas Stryjeński był w zakresie Stendhala powagą: obecnie, uznając jego zasługi, nowsi badacze krytykują bardzo sposób, w jaki traktował rękopisy, dowolność, z jaką czynił skróty, poprawiał styl, etc. Bo też, pod tym względem, trzeba stwierdzić, pojęcia bardzo się zmieniły. Stryjeński wydał tedy Lamiel w r. 1888; w czterdzieści lat później, podjął na nowo tę pracę Henryk Martineau206, w przyczynku do swego wydania zestawiając ustępy tekstów i dając listę nieścisłości Stryjeńskiego. To ostatnie poprawne wydanie posłużyło mi do sporządzenia polskiego przekładu.
Nie tylko brak zakończenia świadczy o tym, że utwór ten jest brulionem. I w samym tekście znajdziemy sporo niekonsekwencji, rozbieżność chronologii, zaniedbania stylu — za które proszę nie winić tłumacza! — szkicowe traktowanie całych partii. Nie wiemy, jaki by to wszystko przybrało kształt w ostatecznej formie; ale dla każdego, kto się poufniej interesuje literaturą, tym ciekawszy jest ten obraz wykluwania się utworu, ta — można by powiedzieć — tualeta, jaką autor robi swojemu dziecku. Zwłaszcza że, mimo wszystkich zaniedbań i szkicowości, tym silniej odcina się główna postać utworu, Lamiel, to harde dziecko ludu o niepodległych instynktach, to wcielenie kaprysu i woli, ciekawości i znudzenia, pełna niespodzianek i kontrastów, wywierająca na wszystkich nieodparty urok, rozpraszająca jak czarami nudę wszystkich... Och! gdyby się mogła pojawić w druku wówczas, sprawiłaby skandal
Uwagi (0)