Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Tadeusz Boy-Żeleński w swoich felietonach porusza przeróżną tematykę — potrafi zabierać głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, jest wybitnym znawcą literatury francuskiej i w doskonały sposób opowiada o artystycznym światku polskich literatów.
Felietony dotyczące najróżniejszych spraw obyczajowych, niekiedy uzupełnione wątkami autobiograficznymi lub autotematycznymi, to kolejny popis pióra Boya. W felietonach z publikacji Słowa cienkie i grube mówi o szkole i relacjach nauczyciel-uczeń, opowiada o szarytkach, o używanych słowach, o zarzutach czytelników, a także zastanawia się, dlaczego podczas całowania należy wydać charakterystyczne cmoknięcie.
Słowa cienkie i grube, wydane po raz pierwszy w 1931 roku, to kolejny zbiór felietonów jednego z najwybitniejszych polskich publicystów przełomu XIX i XX wieku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Oddychamy z ulgą: przenajświętsze księgi stanu cywilnego pozostaną nienaruszone... Ale niewątpliwie w małych gminach mariawickich, gdzie wszyscy się znają i gdzie życie jest jak pod szklanym kloszem, nakazy moralne, wynikające z tych nowych pojęć, mogą mieć swoje ciśnienie.
Co natomiast posiada bezpośrednie znaczenie — i to bardzo ogólne — to część druga listu. Czytamy:
Ponieważ, wskutek panującego w naszych czasach zepsucia powszechnego często się zdarzają wypadki uwiedzenia panien, zwłaszcza biednego stanu, przez ludzi niesumiennych, i one okrywane hańbą przez nierozumne otoczenie i najczęściej prześladowane przez własną rodzinę, nie mogą znieść przeżywanego ucisku i dopuszczają się niekiedy w rozpaczy samobójstwa lub dzieciobójstwa, czy też poronienia, przeto my postanowiliśmy w imię Boże, według naszej możności, temu złu zaradzić. Polecamy mianowicie, aby przy naszej świątyni w Płocku i wszędzie, we wszystkich naszych parafiach, gdzie pracują nasze Siostry najmilsze, były otwarte żłóbki dla przyjęcia tych małych dziecin bezpłatnie na wychowanie, bez żadnego wynagrodzenia. Nadto polecamy Siostrom najmilszym, aby z owymi biednymi matkami z miłością się obchodziły i takowym wszelkiej pomocy udzielały, a nawet i do domów swych je przyjmowały, gdyby te nieszczęsne, oszukane przez ludzi niedobrych, nawet przez własną rodzinę były nie po ludzku traktowane albo z domu rodzicielskiego wypędzane. Takie bowiem matki z pewnością stokroć są milsze Bogu, niż ci nieludzcy i obłudni ludzie, którzy na nie kamieniem potępienia rzucają...
Tu już jesteśmy na gruncie pozytywnym. Zawsze zresztą konkretne przemiany obyczajowe wyrastają z chimer, z utopii. Zawsze chyba pozostaną chimerą owe idealne małżeństwa skodyfikowane na miłości choćby jednej ze stron (trzeba by tu opracować odpowiednią procedurę rozwodową takich związków wobec Boga, w razie jeżeli miłość z jednej strony czy z obu stron wygasła?), ale uświęcenie idei takiego związku w oczach ludzi, uprawnienie jego owocu, zajęcie się losem nieszczęśliwej, to byłby przewrót o nieobliczalnej doniosłości. Zdjęto piętno hańby z dziewczyny, często pół-dziecka, które uległo najpotężniejszemu instynktowi natury lub najszlachetniejszej potrzebie kochania i wierzenia temu, którego kocha. Zamiast pogardy — współczucie; zamiast kopnięcia nogą — serdeczna pomoc; zamiast więzienia — dom. Zdjęto barbarzyńskie piętno hańby z nieślubnego dziecka. Religia jest tu w swojej pięknej roli; talenty zaś gospodarcze mariawitów pozwalają przypuszczać, że te żłóbki istotnie powstaną i że będą prosperować. I jeżeli, po dziesięciu latach, naszej ohydnej statystyce dzieciobójstw i fabrykantek aniołków gminy tamtejsze przeciwstawią zastęp zdrowo wychowanych i wesołych dzieci; jeżeli naszej gehennie zbrodniarek i prostytutek przeciwstawią zastęp młodych matek, które pozostaną użytecznymi członkami społeczności, wówczas społecznik i prawodawca będą się mieli nad czym zadumać. I z tego punktu widzenia „stację doświadczalną w Płocku” winniśmy śledzić z uwagą.
Nazywam książkę Kotarbińskiego82 W służbie poezji i sztuki diariuszem szlacheckim, bo ma ona w istocie coś z tej lektury. Dziennik jego sześciolecia teatralnego, premiera po premierze, statystyka ilości przedstawień, cytaty z recenzji, wszystko podane bez żadnej zaprawy, rzeczowo, drobiazgowo, miejscami niemal naiwnie. Ale kto, jak ja, ma w pamięci te jakże interesujące lata teatru krakowskiego, dla tego wszystkie te cyfry, wszystkie te szczegóły żyją i mówią. Jako przykład prostoty, z jaką ten odważny pionier teatru podaje fakty, niech służy jeden przykład: Kotarbiński powierzył inscenizację Dziadów Wyspiańskiemu — czyn śmiały, oryginalny; ileż mógłby nahaftować na ten temat! I ot, posłuchajmy co on mówi:
Gdy powziąłem zamiar wystawienia Dziadów, żona moja, ze swym kobiecym rozsądkiem i znajomością praktyki życiowej poradziła, abym poruczył ułożenie tekstu autorowi Wesela. Dlaczego? Bo przewidziała bystro, że przy mnie zostanie zasługa wprowadzenia poematu na repertuar, a recenzenci krytykować będą pracę poety, który z konieczności musi dokonać licznych skrótów i modyfikacji... Przewidywania mojej żony sprawdziły się w zupełności...
Czy nie rozkoszny ten passus, czy nie jest arcy-polski ten hołd? Człowiekowi, który tak pisze, możemy wierzyć; książka kreślona z taką prostotą ma wartość dokumentu.
Takim jest Kotarbiński we wszystkim. Czy kiedy cytuje swoją rozmowę z Przybyszewskim („Panie Stanisławie — rzekłem do niego — dlaczego pan, człowiek wykształcony, przedstawiasz tak jednostronnie ludzką naturę, pod kątem erotyzmu?”...), czy kiedy z najlepszą wiarą uwiecznia banalne „głosy prasy”, że coś „grano koncertowo”, coś innego znów „przednio”, że coś „wypadło szczęśliwie”, a nawet takie kwiatki znanego ze swoich andronów wieloletniego krakowskiego krytyka, który pisze po Romantycznych, że „Rostand83 otworzył szarą przędzą pleśni od dawna zasnute okno i wpuścił przez nie powiew świeżych prądów po stęchliźnie szpitalnej, jaką daje literatura modernistyczna”... I właśnie w tych rysach poznajemy z przyjemnością samego autora, zasłużonego na niwie naszego teatru, inteligentnego, pracowitego i twórczego działacza, który równocześnie zawsze zachował odcień jakiejś dobrodusznej naiwności; a z drugiej strony odbija się w tym diariuszu ówczesny Kraków, prowincjonalny partykularz, jeśli sądzić wedle materialnych możliwości, a jakże pięknie wywiązujący się z roli duchowej stolicy Polski, która mu na szereg lat przypadła. I wciąż, czytaniu tej książki towarzyszą sprzeczne uczucia. Uśmiechamy się, kiedy dyrektor teatru notuje po latach, iż „krytyk zaznacza, że po skończeniu widowiska kurtyna podnosiła się pięć razy”... Ale zmienia się nasz nastrój, kiedy sobie uświadomimy, że tym „widowiskiem” była — premiera Bolesława Śmiałego, w inscenizacji Wyspiańskiego, w kostiumach i dekoracjach jego pomysłu. I ten olbrzymi — nawet dla najzasobniejszego teatru — wysiłek artystyczny obliczony był na ile przedstawień? — Na trzy! Sztuka szła trzy razy, w następnym zaś sezonie powtórzono ją razy pięć. I Kotarbiński stwierdza, że dramat „zyskał wybitne powodzenie” i dodaje „że to dobrze świadczy o publiczności, która popiera usiłowania stworzenia nowego istotnie scenicznego piękna”... I naraz ludzie, którzy pracowali w tych warunkach, urastają nam do rozmiarów bohaterskich!
Ileż tam osobistej pracy trzeba było wkładać w każdą z premier, które zmieniały się jak w kalejdoskopie! I znów diariusz notuje poczciwie każdą pomoc, jakiej udzielała niestrudzona towarzyszka artysty, tak dobrze znana w teatrze „pani Lucyna”84. Tu jakiś salonik, „urządzony elegancko na biało przez moją żonę”; tu w Sonacie Kisielewskiego85 „w głębi imitator ptaków specjalnie najęty odzywał się i tu i ówdzie za kulisami; napełniliśmy scenę za pomocą rozpylacza zapachem żywicznym, gdy podniosła się kurtyna wionęło na salę tchnieniem lasu — złudzenie było zupełne i bardzo estetyczne”. Dzisiejszy widz, rażony w teatrze huraganowym ogniem reflektorów, uśmiechnie się, czytając, jak w Bolesławie Śmiałym wydobywano efekty wodne za pomocą „latarni czarnoksięskiej”; ale pokręci z uznaniem głową, czytając, że gdy było trzeba, autentycznych mebli z XVI wieku pożycza na scenę Stanisław Tarnowski86.
Raz po raz, w tej sielance, jakiś rys ofiarności, przywiązania do swego teatru. Młodzież statystuje „za niewielką opłatą na czytelnię akademicką”. Czytając, przypominamy sobie niedawne zajście w Warszawie, kiedy statystujący akademicy, z powodu jakiegoś zatargu o płace, grozili w wilię87 premiery strajkiem i chcieli pobić dyrektora teatru. Aby umożliwić wystawienie Protesilasa i Laodamii88, Modrzejewska zrzeka się honorarium za jeden występ...
Ale niczym to wszystko w porównaniu do ofiarności sił, jaką składał sztuce cały teatr, począwszy od jego „dzierżawcy”, który był w jednej osobie przedsiębiorcą, dyrektorem, kierownikiem literackim, reżyserem i czołowym aktorem. Jak on to robił? Warunki, w jakich pracowano wówczas, dziś wydają nam się fantastyczne. Premiera co sobotę: taki był niezłomny obyczaj. Dziady nie Dziady, Faust nie Faust, o czterech, pięciu próbach! I tak szło tam w najświetniejszych epokach, za Koźmiana89, za Pawlikowskiego90, za Kotarbińskiego, i długo jeszcze później.
Kotarbiński przybył do Krakowa powołany przez Tadeusza Pawlikowskiego na stanowisko „bohatera”, głównego reżysera i kierownika literackiego, z kontraktem sześcioletnim. Ten wyjątkowy kontrakt był zrozumiały: Kotarbiński opuszczał dla Krakowa stanowisko w teatrach warszawskich, do których powrót, „splamiwszy się” patriotycznym repertuarem w Krakowie, musiał mieć odcięty. Otóż, bardzo szybko, dla przyczyn ubocznych, stosunek z dyrekcją się zmącił; Kotarbiński znalazł się w niełasce u tego Neronka, jakim, przy swoich nieocenionych zaletach znawcy sztuki i dyrektora teatru, był Pawlikowski. Zaczęła się cicha walka, Pawlikowski bowiem smakował w tego rodzaju złośliwościach. Albo miesiącami nie dawał mu grać, albo obsadzał go tak, jak to on umiał. Kotarbiński, wedle ówczesnego obyczaju, miał co rok prawo do „benefisu”. Do niego należał wybór sztuki, ale do dyrektora wybór daty. Raz wybrał Koriolana91, Pawlikowski oznaczył premierę na 30-go czerwca, ostatni dzień sezonu, i Koriolan, wystawiony po raz pierwszy w Krakowie, szedł raz jeden! Kotarbiński marzy o roli Keana. Zbliża się benefis, idzie do Pawlikowskiego: „Dyrektorze, przychodzę porozumieć się co do benefisu. — Wybohnie, powiada Tadeuszek grasejując; cóż pan wybhal? Keana Dumasa92. — Wybohnie, ale któż będzie ghał Keana?” — Wszystkie te kawały teatralne opowiadano sobie w kołach artystycznych w Krakowie i bawiono się nimi, ale Kotarbiński opłacił je kilkoma latami swego aktorskiego życia.
Ale przetrzymał, nie ustąpił. Może nie mógł, spaliwszy za sobą mosty w Warszawie, może nie chciał dać swemu tyranowi tej satysfakcji. Pocieszał się deklamacją estradową, jeździł na gościnne występy i czekał. Pomagała mu w tym wytrwałość jego żony. Stworzyli miły dom o typie w Krakowie nieznanym. W trzech pokoikach skromnych, ale wypełnionych po brzegi dziełami sztuki, stworzyła pani Lucyna środowisko, gdzie spotykało się wszystko: arystokracja, teatr, „miasto”, dziennikarstwo, sztuka. Kiedy, przed nową kadencją teatralną, kapryśny Pawlikowski ociągał się z postawieniem swej kandydatury i postawił ją aż w ostatniej chwili, większość głosów na następne sześciolecie uzyskał Kotarbiński. Zdobył upragnioną placówkę do pracy.
O tym wszystkim nie pisze on w swoim ściśle rzeczowym diariuszu, ani też nie pisze, jak, w czasie przymusowej bezczynności, musiał się w nim gromadzić ładunek, z którym od razu wystrzelił. Linia jego była poniekąd przeciwieństwem linii Pawlikowskiego, i przez to właśnie w sumie te dwie dyrektury dopełniły się tak dobrze. Pawlikowski, modernista, otworzył okno na współczesną Europę: Ibsen93, Maeterlinck94, Curel95, Strindberg96, Hauptman97 etc.; Kotarbiński oparł się na poezji polskiej wprowadzając na scenę dzieła uważane wprzód za „niesceniczne”. Kordian, Dziady, Nieboska, Sen Srebrny Salomei, Wesele, Wyzwolenie, Bolesław Śmiały... Ale te zasługi zbyt są znane i bezspornie stwierdzone, aby było potrzeba jeszcze raz je podnosić. Co natomiast warte jest podkreślenia, to właśnie warunki, w jakich się to działo.
Weźmy, dla przykładu, kulminacyjny moment jego dyrektury — trzeci sezon — i zajrzyjmy do „diariusza”. Zaczyna się jak zwykle, od patriotycznych sztuk pod adresem przejezdnych Królewiaków. Młodzi bohaterowie, sztuka nieznanego autora, pada po dwóch przedstawieniach. Urbańskiego98 Pod kolumną Zygmunta — również dwa przedstawienia: drugie przy pustej sali. Potem idą Dziady „wypróbowane w ciągu tygodnia”... po Dziadach, Ksiądz Marek i długi, długi szereg premier, wśród nich takie jak Cymbelin, Sen nocy letniej i Henryk IV Szekspira, Nadzieja Heijermansa99. Rękawiczka Björnsona100, Budowniczy Solness i Mały Eyolf Ibsena, Gioconda d’Anunzia101, etc. etc.
I czy wyobrażacie sobie, ile razy przeciętnie szły te sztuki, z których każda musiała pochłonąć ileż wysiłku? Trzy — wyraźnie 3 — razy! Mały Eyolf na drugim przedstawieniu świeci pustkami. Albert wójt krakowski102 — sztuka w 5 aktach wierszem! — szła dwa razy. Kapelusz słomkowy Labiche’a103 — raz! I gdy przeglądamy inne sezony, ileż sztuk, które — zaledwie do uwierzenia! — szły jeden raz. Sąsiadka Ritnera104, „sztuka, która (pisze krytyk) mogła się podobać tylko zwolennikom skrajnego modernizmu” szła raz; Curela Nowe bożyszcza raz, etc. Bo, mimo swoich wielkich aspiracji i jeszcze większych obowiązków, Kraków był małym miastem, publiczności teatralnej — poza utworem, który wyjątkowo trafił do szerszych mas — było niewiele.
Znowu przerzucam parę kartek... Czytam: „Sztuka Ronikiera105 wydała się mdłą i bezbarwną, tak że jej nie można było nawet powtórzyć”... Więc znów raz grana! Obok swoich wielkich sukcesów (Kordian — 19 razy w ciągu sezonu!), teatr ten pełnił — mimo woli, zapewne — rolę „studio” dla garstki publiczności, przed którą aktorzy tacy jak Kamiński106, Solski107, Mrozowska108 etc. przegrywali raz lub dwa utwory młodych autorów lub obce nowości. Cóż za zbytek, cóż za pańskie przepychy spotyka się w Polsce!
Tak, te warunki, w jakich pracował teatr krakowski, to coś, czemu wciąż trzeba się zdumiewać. Wiadomo, tak dziś jeszcze bytują niektóre teatry prowincjonalne, ale na nich nie ciąży tyle wymagań, tyle obowiązków. Tu w tych warunkach pracował lata całe teatr przodujący, torujący nowe drogi, zdobywający wciąż nowe kręgi repertuaru, zmieniający pojęcia reżyserii i sceniczności, skupiający świetnych aktorów, odchowujący ich dla całej Polski. Bo kogo tam nie było? Solski, Kamiński, Przybyłko-Potocka, Mrozowska, Ordon-Sosnowska, Siemaszkowa, Siennicka, Wysocka, Tarasiewicz, Mielewski, Knake-Zawadzki, Roman, Sobiesław, Stanisławski, Jerzy Leszczyński, Zelwerowicz, ileż jeszcze najlepszych dzisiejszych nazwisk. Jak ci ludzie to robili, jak im sił i zapału starczyło, aby się uczyć wciąż nowych ról, nowych sztuk, często wierszem, które ledwo — po kilku próbach — zagrane, już schodziły ze sceny?
Z tych fatalnych warunków wynikały, osobliwym porządkiem rzeczy, szczęśliwe następstwa. Z jednej strony, tzw. „żelazny repertuar”, o którym tyle dziś się gada w Warszawie i wciąż na próżno, tam był prostą koniecznością. Skoro sztuka przeciętna nie szła nawet tygodnia, trzeba było wciąż mieć
Uwagi (0)