Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Tadeusz Boy-Żeleński w swoich felietonach porusza przeróżną tematykę — potrafi zabierać głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, jest wybitnym znawcą literatury francuskiej i w doskonały sposób opowiada o artystycznym światku polskich literatów.
Felietony dotyczące najróżniejszych spraw obyczajowych, niekiedy uzupełnione wątkami autobiograficznymi lub autotematycznymi, to kolejny popis pióra Boya. W felietonach z publikacji Słowa cienkie i grube mówi o szkole i relacjach nauczyciel-uczeń, opowiada o szarytkach, o używanych słowach, o zarzutach czytelników, a także zastanawia się, dlaczego podczas całowania należy wydać charakterystyczne cmoknięcie.
Słowa cienkie i grube, wydane po raz pierwszy w 1931 roku, to kolejny zbiór felietonów jednego z najwybitniejszych polskich publicystów przełomu XIX i XX wieku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
„Pan doktór!” najwyższa władza w tym małym państewku; pan doktór, któremu „przydzielono” do pomocy te siostrzyczki, aby mu były ślepo posłuszne. Przenoszą na niego uwielbienie, tkliwość, posłuszeństwo, należne władzy duchownej. Coś niby biskup, ale z wąsami i z pałaszem! Czy może być doskonalszy ideał? Jemu wolno wszystko: gdyby mu przyszła ochota wziąć którą pod brodę, uszczypnąć w policzek, albo broń Boże pocałować, nie wzdragałyby się ani na chwilę, choćby dlatego że nie wiedziałyby jak się to robi. Niezaradność życiowa w najprostszych sytuacjach tych uroczych istot chowanych niby pod kloszem jest rozczulająca.
Znoszą stosami rannych, leje się krew, ropa, chorzy jęczą... wszystko nic; dla tych istot mających inne poglądy na śmierć, żyjących fantastycznym życiem, to wciąż karnawał, to figury jakiegoś kotyliona.
„Pan doktór” bada ciężko chorego, który bliski jest ostatniego tchnienia: trzy siostry — trzy wielkie motyle w białych kwefach — bujają wkoło niego, każda myśli tylko, czym by mu usłużyć, czym by mu się przypodobać. I szemrzą bez ustanku: „Ach, pan doktór taki dobry!... pan doktór tak się męczy... pan doktór tak się poświęca”. A chory rzęzi...
Był tam na moim oddziele „jednoroczny” kapral, młody tęgi chłopak, „dekujący się” przy sanitariuszach. Ten rozgościł się w klasztorze na dobre, kazał sobie wyporządzić jakiś pokoik i byczył się tam opychany przez siostrzyczki białą kawą i bułeczkami z masłem. Cieszyły się nim jak dzieci, kiedy im darować kotka z różową wstążeczką na szyi, wszystko z anielską naiwnością. „Pan doktór nie ma pojęcia, co to za śpioch, mówiły do mnie głaszcząc chłopca po twarzy; rano przychodzimy go oblewać zimną wodą, a jakie on ma łaskotki” — etc. A chłopak tylko zęby szczerzył i łypał ku mnie okiem. Niewinność tych scen trudna jest do opisania; tak by się musiały zachwycać anioły w niebie, gdyby się tam mógł zjawić młody kapral w autentycznej męskiej postaci.
Nadeszła jesień, wczesne wieczory, deszcz, melancholia 24-godzinnych dyżurów w szpitalu. Ściągałem czasem siostry do dyżurnego pokoju, siadałem wygodnie na kanapie, po jednej ręce sadowiłem jakąś Porcjunkułę, po drugiej Serafitę czy coś podobnego, i gawędziliśmy godzinami niewinnie jak dzieci. Czasem nuda, smutek tej okropnej wojny — ot, psychoza wojenna! — nasuwały mi pomysły jakichś przewrotnych figlów. Zaczynam tak: wiedzą siostry, wczoraj w nocy przyszedł do mnie diabeł (okrzyk zgrozy sióstr) i tak mnie kusił... Tu już mogłem wyplatać, co mi ślina na język przyniosła; pod tym diabelskim cudzysłowem mógłbym przemycić nawet najryzykowniejsze rzeczy, wszystko to brały dobre siostrzyczki za budującą rozmowę; od czasu do czasu wydawały tylko westchnienie lub lekki okrzyk dziwiący się zuchwalstwu lub wymyślności szatana. Aż mnie samemu było wstyd tej niewinności.
W rozmowach tych z siostrzyczkami poznałem nieco te ładne, naiwne dusze. Przekonałem się też, że potocznie kursujące pojęcia o klasztorze i zakonnicy to licha literatura. Wedle tej literatury eroso-psychowatej, zakonnica to młoda piękność wstępująca za kratę pod wpływem miłosnego zawodu i żyjąca tam albo z wiecznym słodkim uśmiechem rezygnacji, albo też szarpiąca kraty i tłukąca o nie głową z tęsknoty za światem. Otóż prawdziwy obraz jest bardzo inny. Zakonnice — to są przeważnie dziewczęta rekrutujące się z niższych klas, przeważnie nieładne, skłonne do marzycielstwa lub po prostu nie mające — wedle tego, co widzą dokoła siebie — odwagi do życia. Świat przedstawia się w oczach takiej dziewczyny w formie beznadziejnej egzystencji jakiejś nieładnej szwaczki itp., lub, w razie zamążpójścia, w postaci jakiegoś rzemieślnika wdowca z kilkorgiem dzieci, brutala zaglądającego do kieliszka. Z jednej strony dom, ciasnota, zaduch życia między balią a kuchnią — z drugiej kościół napełniony wonią kadzideł, dźwiękiem organów, a w nim, w stallach, tajemnicze postacie w białych kwefach i powłóczystych szatach... Jest to olbrzymi awans socjalny dla takiej dziewczyny, dostojeństwo przemawiające do wyobraźni, spokój... Sądzę zresztą, że są to z urodzenia natury marzycielskie, może te, które w innych warunkach miałyby coś z artystek? Czy, dostawszy się za furtę, tęsknią za światem? Wątpię. Ten świat, jak wspomniałem, nie jest dla nich w niczym podobny do głosu wędrownego rycerza z Erosa i Psyche, nie umiałyby się w nim poruszać, nie przychodzi im to zapewne na myśl. A „zmysły”? Żyjemy w klimacie raczej chłodnym; zresztą tajemnice ekstazy mają swoją subtelną zmysłowość, wyższą zapewne od tego, co może dać takiej dziewczynie nędzne życie, które byłoby jej udziałem. Nie żałujmy tedy siostrzyczek, kiedy je spotkamy przypadkiem na ulicy; raczej uśmiechnijmy się do nich...
Czy wiecie, co to jest gonitwa myśli? Zajrzyjcie do podręczników psychiatrii, a dowiecie się, że to jest cierpienie bardzo przykre, prawie tak groźne jak krypto-epilepsja. Gonitwa myśli (raczej dosłownie, wedle niemieckiego terminu, „ucieczka myśli”, Gedankenflucht) jest to niemożność utrzymania myśli przez parę minut przy jednym przedmiocie, co wytwarza dość przykry chaos w głowie. Symptom ten może być zresztą nie stały, ale okresowy.
A przyprawił mnie o taki atak gonitwy myśli redaktor, który spytał niebacznie: „O czym pan nam da felieton na święta?” Od tego czasu chodzę ze spuchniętą głową, powtarzając machinalnie: „O czym ja dam felieton na święta, o czym ja dam felieton na święta?” Na cokolwiek spojrzę, widzę felieton na święta, świat przedstawia mi się jako wielka hala targowa z surowcami felietonów na święta. W końcu, zdenerwowany, zamykam się w pokoju, kładę się na łóżku, ale i tu prześladuje mnie felieton na święta.
Może by o tym:
Jadłem raz we Francji śniadanie w dostojnym towarzystwie. Było między innymi paru generałów; w rozmowie zeszli na sprawy wielkiej wojny. Mówili o tym, jak fałszywie historia wojskowa będzie sądziła wiele rzeczy, na ile luk się natknie: najciekawsze dokumenty, najbardziej poufne nieraz komentarze przepadają po prostu dlatego, że wiele rzeczy załatwiało się telefonicznie, bez utrwalenia pismem. Jako przykład cytują pertraktacje w sprawie jakiegoś ataku, przed którym zachodziły kolizje między Francuzami a Anglikami...
O! temat do felietonu: telefon jako wróg historii, jego niszczycielska rola...
Ale już myśl mi uciekła... Uderza mnie co innego: telefon a literatura. Machinalnie robię inwentarz, czego by w literaturze nie było. Listów Heloizy i Abelarda... może; — listów panny de Lespinasse nie byłoby na pewno. Julia de Lespinasse59 telefonowałaby po prostu dziesięć razy dziennie do Guiberta60, dopadłaby go telefonem w każdym domu. I widzę taką scenę: Julia w wannie, przy niej maleńki biały aparacik w stylu Pompadour, i mówi, mówi... Na drugim końcu przewodu, u siebie, Guibert trzyma słuchawkę, wije się w fotelu i szarpie na sobie żaboty. Naraz dzwonek: lokaj wprowadza panią de Montsauge. Nie odkładając słuchawki, Guibert bierze ją na kolana, niebawem głos jego do tuby staje się cieplejszy, słowa mimo woli serdeczniejsze. I Julia kończy rozmowę uspokojona...
Znów myśl mi uciekła... Słyszę szum słów spływających po drucie. Słowa twarde, tkliwe, mądre, głupie, słowa wszystkich kolorów, na wszystkie melodie, słowa, słowa, słowa, jak powiedział... mniejsza o to kto. I uderza mnie jakby zupełnie coś nowego: słowo, co to jest słowo? Jaka jest jego funkcja? Gdyby słowo miało realną wartość, w takim razie, wnioskując przez analogię z innymi dobrami, każdy by je wolał brać niż rozdawać; tymczasem jest wręcz przeciwnie. Jeżeli szukasz znajomości z tzw. interesującym człowiekiem, to po to, aby mu nie dać dojść do słowa, tylko gadać samemu. Formuła rozmowy: każdy udaje przez chwilę, że słucha, aby w zamian ktoś potem udawał chwilę, że słucha jego. Mam znajomego, który namiętnie lubi ścisłe dysputy filozoficzne, ale nigdy nie słucha odpowiedzi partnera... I nic mu to nie przeszkadza. I zacząłem zastanawiać się, czym właściwie jest słowo...
Tu nagle przeskoczyło mi coś w głowie; aforyzm, paradoks: „Czemu tak długo świat lekceważył kobietę, która kilkunastu mężczyznom dała szczęście, a szanował tę, która jednemu zatruła życie?”.
...czym właściwie jest słowo? I przyszła mi do głowy teoria, która tłumaczyłaby wszystko: słowo jest wydzieliną. Teoria bardzo nowoczesna. Istotne życie duchowe człowieka odbywa się podświadomie; jego ubocznym niejako produktem jest myśl, jeszcze uboczniejszym słowo, rodzaj ekskrementu, którego organizm musi się pozbyć pod grozą intoksykacji. Kwestia raczej ilościowa, niż jakościowa. Możesz rozmawiać przy table d’hôte61 o wczorajszej pogodzie z Chińczykiem, którego nigdy więcej w życiu nie zobaczysz, ale pewną ilość słów wydzielić musisz. Wydzielanie słowa ma swoją fizjologię i patologię, ma swoje prawidła, które czekają odkrywcy...
Znów mi przeskoczyło. Przypomniało mi się, co mi mówił pewien starszy pan, wielki logik, z powodu mego felietonu Asnyk i dziewczyna. „Tak, młody człowieku (mówił mi), logicznie biorąc, kobiety powinny najbardziej kochać starych mężczyzn: taki jej nigdy nie zaspokoi, więc go ciągle pragnie”...
Oho! przepadło, fiut! Już zapomniałem, co chciałem mówić o fizjologii i patologii słowa. Ale przyszło mi na myśl co innego: czemu Polacy coraz niedokładniej się nim posługują? Trochę, sądzę, przyczyną tego jest zanik kultury klasycznej. Mnóstwo naszych słów jest pochodzenia łacińskiego lub greckiego; że zaś jesteśmy coraz mniej poufale z tymi językami, wynika stąd niedokładne rozróżnianie źródłosłowów, tym samym nieścisłe różniczkowanie treści. Zauważyłem na przykład, że wielu wykształconych ludzi nie odróżnia słowa adaptować od adoptować, używając przeważnie tego ostatniego w obu znaczeniach, gdy to są dwa słowa zupełnie różne, o różnej etymologii i sensie. Słabo rozróżnia wiele osób słowo mityczny a mistyczny. Ilekroć aktor ma powiedzieć w roli „mityczny”, zawsze prawie powie „mistyczny”...
Mistyczny... I znów gonitwa myśli: mistyka elegancji kobiecej. Polega na tym, aby nosić to, co wszyscy, i zarazem to, co nikt. „Takie kapelusze noszą. Takiego kapelusza nie ma jeszcze nikt”. Nie każdy umie zrozumieć tę mistykę prawdziwego wykwintu...
Wykwint... Och, ta gonitwa myśli: wykwint, słowo rodzime, a też zauważyłem, że zatraca się jego poczucie, nawet w sferach literackich. Coraz częściej mylą je z wykwitem; mówią na przykład wykwint epoki, wykwint kultury, tam gdzie najwyraźniej chce ktoś powiedzieć wykwit. To zaczyna być niepokojące. I przyszło mi na myśl, że koniecznie któreś z naszych pism powinno stworzyć „kącik językowy”, gdzie by można różne takie objawy notować, gdzie by się można skarżyć, roztrząsać, dysputować, stawiać pytania, odpowiadać na nie i ratować czystość języka, ginącą w dzisiejszym pośpiechu i chaosie...
Chaos... Nagle, nie wiem skąd, przypomina mi się jedno zabawne powiedzenie. Pewien czołowy francuski pisarz neo-katolicki pojechał z odczytami do Ameryki. Przyjmowano go bardzo serdecznie. Po licznych koktajlach, któryś z tubylców zadał mu nieco naiwne pytanie, co to właściwie jest neo-katolik. Wielki pisarz uśmiechnął się i rzekł: „Neo-katolik — to jest człowiek, który nie wierzy, że jest Bóg, ale wierzy, że Maria jest Matką Bożą...”.
O czym mówiliśmy? O chaosie. Ale nie tylko co do użytku słów panuje chaos. Nie mniejszy jest w czym innym: w cytatach. Mamy dość szczupły — z własnej winy zresztą — skarbiec swoich cytatów i chętnie posługujemy się cytatami cudzymi; że jednak wykształcenie robi się powierzchowne, zdarzają się w tym zabawne qui pro quo, które można by określić przysłowiem: „słyszał, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele”. Tak np., z powodu moich nieszczęsnych Dziewic konsystorskich, ogłosił ktoś w pisemku Pro Christo kilkunastostronicowy polemiczny artykuł, wyjątkowo zresztą pisany bez wyzwisk i obelg. Otóż autor używa — i to kilkakrotnie — następującego cytatu: „écrasez l’infâme, il restera toujours quelque chose”. Nonsens ten jest nieświadomym zlepkiem dwóch powiedzeń: „écrasez l’infâme”62, którego użył Wolter w korespondencji z królem Fryderykiem, i „calomniez, calomniez, il restera toujours quelque chose”63, którego użył, zdaje mi się, Beaumarchais, w Cyruliku Sewilskim.
To przykład jaskrawy; ale dyskretniejsze spotyka się na każdym kroku. Młoda nieznajoma panienka wystosowała do mnie list; odpisałem jej kilka słów. W nowym liście panienka pisze:
„W pierwszej chwili po otworzeniu tej kochanej żółtej koperty oniemiałam z radości, a potem krzyknęłam heureka”.
Najwyraźniej młoda osóbka jest przekonana, że „heureka” znaczy coś w rodzaju „hurra”. Kiedy się chciałem podzielić tym spostrzeżeniem z paroma osobami, ujrzałem twarze zakłopotane: odgadłem, że nikt już nie wie, co znaczy heureka (czy eureka, bo sam nie pamiętam...).
Skoro mowa o cytatach, nieraz zastanawiałem się, jak martwą pozycją jest u nas ten wyborny bodziec intelektu. Pokutują u nas, zwłaszcza w prasie, cytaty wciąż te same, nie odświeżane, banalne, nic nie mówiące, różnojęzyczne, last not least64, si non e vero65 etc. Przypina się je jak kwiatki do kożucha. Czasem błąka się jakiś strzęp cytatu, zniekształcony, zmurszały, straszący jak upiór. Tak na przykład czyta się czasem: „to mu jest Hekubą66”. Przypadkowo znam pochodzenie tego zwrotu, ale czy wielu czytelników wie, co on ma znaczyć? A wszak cytat ma być objaśnieniem, a nie czymś, co wymaga objaśnienia. Poza tym mamy cytaty patetyczne, odświętne, jak np. „świętości nie szargać” etc., używane
Uwagi (0)