Darmowe ebooki » Esej » Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 25
Idź do strony:
moim obyczajem w dokumentach, wpadł mi w rękę akcik dość szczególny. Jest to urzędowy protokół48 c. k. policji krakowskiej, jeszcze z r. 19... Protokół ten, którego reprodukcję zamieszczam, brzmi:

Dr Tadeusz Żeleński, 26 lat liczący, syn Władysława i Wandy, rodem z Warszawy, lekarz, zamieszkały w szpitalu św. Łazarza na ulicy Kopernika, doprowadzony przez c. k. ajenta cyw. pol. Nykulacza oraz c. i k. kaprala policyjnego Golenia dnia 8 XI 19.. o godzinie ½ 1 rano, z powodu iż tenże, idąc chodnikiem od ulicy Siennej ku głównej poczcie, nie wymawiając żadnych wyrazów, krzyczał w okropny sposób, tak iż się ludzie mogli przerazić nawet w odleglejszych ulicach.

Doprowadzony zupełnie trzeźwy przyznaje, że krzyczał, bo jest cierpiący na nerwy. Po stwierdzeniu tożsamości, puszczony wolno.

Podpis nieczytelny.

Przypominam sobie, skąd ten papier dostał się w moje ręce. Policja przesłała go dyrektorowi szpitala, gdzie pracowałem jako lekarz; dyrektor szpitala wezwał poufnie mego starszego brata, wypytując go dyskretnie o mnie i oddał mu ten papier, a brat mój, wpół śmiejąc się, wpół zakłopotany, oddał go mnie. W ten sposób akt ten znalazł się w moim posiadaniu: cóż za skarb dla historyka literatury!

Nic do tego suchego dokumentu dodać nie potrafię. Krzyczałem; to fakt. Ale czemu? Nie umiem wyjaśnić, tak jak nie umiałem wyjaśnić w urzędzie policyjnym. Zeznałem, że cierpię na nerwy; bo cóż miałem powiedzieć, aby uniknąć grzywny lub aresztu? Ale czemum krzyczał? Może jakiś kosmiczny ból ziemi krzyczał przez moje gardło w tę noc jesienną i to tak, że „ludzie mogli się przerazić nawet w odleglejszych ulicach”? Teraz już nie krzyczę. Czy to znaczy, że mi lepiej, czy zastygłem w niemej rozpaczy, czy po prostu znalazłem wyładowanie w powołaniu pisarskim, którego wtedy nie byłem świadomy? Nie wiem.

A oto drugi dokument z ciemnego momentu mego życia. Pismo dziekana uniwersytetu poznańskiego.

Uniwersytet Poznański, Dziekanat Wydziału Filozoficznego w Poznaniu, dnia 1 lipca

L.dz.175.

Do Jaśnie Wielmożnego Pana Profesora Dr-a T. Żeleńskiego

Kraków

Dziekanat Wydziału filozoficznego Uniwersytetu Poznańskiego zapytuje niniejszym uprzejmie, kiedy J.W.Pan Profesor przybędzie do Poznania celem objęcia katedry.

Sprawa nominacji J.W.Pana Profesora została pomyślnie załatwiona w Ministerstwie W.R. i O.P. jako też sprawę kosztów przeniesienia pomyślnie załatwiło Ministerstwo Skarbu, oficjalna nominacja na Profesora Uniw. Poznańskiego zostanie ogłoszona w najbliższym czasie. Dziwi nas zatem wiadomość tutejszych dzienników o przyjęciu przez J.W.Pana Profesora posady Dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie.

Łączę wyrazy wysokiego poważania

Dziekan Wydziału filozoficznego

Skąd przyszedłem do tego pisma i w ogóle do korespondowania z dziekanami? Było tak. Zaproponowano mi objęcie katedry literatury francuskiej w Poznaniu. Wahałem się; namawiano mnie. Upłynął rok, półtora roku, o niczym ani słychu. Półtora roku wtedy, to było bardzo dużo, warunki życia tak się zmieniały, epoka była tak gorąca... Zupełnie zapomniałem o tej całej profesurze, przeniosłem się tymczasem do Warszawy, poszukałem innego uczciwego zajęcia... Zapomniałem na śmierć. Naraz, nie zawiadomiwszy mnie ani słowem o nominacji, pytają mnie ostro, kiedy przybędę objąć katedrę, „dziwią się” czemuś... Zląkłem się tak surowej władzy; wolałem zrezygnować. Byłem młody, płochy... Ale dziś, kiedy patrzę na rzeczy poważniej, fakt doszczętnego zapomnienia w tak doniosłej sprawie życia znów wydaje mi się podejrzany...

I kiedy się zastanawiam nad tym wszystkim w świetle najnowszych „polemik”, w świetle tego, co piszą o mnie osoby nabożne powodowane szczerą miłością bliźniego, widzę tylko jedno wytłumaczenie. Ale na to potrzebny jest mały wykład medycyny. Każdy wie, co to jest padaczka, czyli epilepsja. Nieraz zdarzyło się wam widzieć na ulicy człowieka, który leży nieprzytomny na chodniku, tłucze głową o kamienie i toczy pianę z ust. Otacza go zwartym kołem tłum, patrząc nań ze zgrozą i wzywając pomocy; jedynie doświadczony posterunkowy wie, że nic tu nie trzeba robić, tylko zostawić nieszczęśliwego w spokoju, co najwyżej uważać, aby sobie nie rozbił głowy. Jedną z cech takiego ataku jest wielki palec wciśnięty w pięść; tak, że niezręcznych symulantów poznaje się po braku tego objawu.

Ale nie każdy wie, że ta choroba to jedna z najciekawszych komediantek, jakie istnieją; że lubi się przebierać w rozmaite formy, znane w medycynie jako krypto-epilepsja. Znana jest absentia epileptica; okresy, w których człowiek spełnia jakieś niewytłumaczone, często niezgodne z jego charakterem czynności, będące niejako „namiastką” ataku epileptycznego. I kiedy dumałem tak nad sobą samym, spojrzałem i — wzdrygnąłem się z przerażenia: oba wielkie palce miałem wciśnięte w pięść! Zacząłem się obserwować, śledzić; stwierdziłem, że ile razy się zamyślę nad jakąś doniosłą kwestią, ile razy przeżywam treść przyszłego felietonu, oba wielkie palce mam schowane w pięść. I zdaje mi się, że utrafię w intencję moich cenzorów, jeżeli tu poszukam wytłumaczenia wielu szczegółów zarówno mego życia, jak i kariery pisarskiej. Krypto-epilepsja. Tajny epileptyk, tak jak był dawniej tajny radca. Może to lojalne zwierzenie położy wreszcie koniec oszalałym atakom na mnie. Nie szanują mojej pracy, może uszanują chorobę.

Asnyk49 i dziewczyna

Nie wiem czy, spomiędzy analfabetów, którzy stanowią większość moich czytelników, zna kto jeszcze wierszyk Asnyka: Gdybym był młodszy... Wiersz ten, wraz z muzyką Galla50, był niegdyś jedną z najpopularniejszych pieśni. O ile pamiętam jakieś wyrwane strofy, brzmiał on tak: „Gdybym był młodszy, dziewczyno, — gdybym był młodszy — piłbym, ach, piłbym nie wino — lecz ustek twoich najsłodszy — nektar dziewczyno”...

A kończyło się słowami: „Ale już jestem za stary — bym mógł, dzieweczko — zażądać serca ofiary — więc bawię tylko piosneczką — bom już za stary”...

Ale z pewnością rzadko kto wie, w jakim wieku był Asnyk, kiedy tworzył ten bardzo osobisty i do wiadomej osoby pisany wierszyk. Otóż miał lat... trzydzieści pięć.51 Dziwi to was, prawda? Ale mniej by się wydawało dziwne temu, kto by zobaczył portret Asnyka z owej epoki: dziad z krzaczastymi brwiami, płową brodą, obwisłymi wąsiskami... „Wzrok dziki, suknia plugawa”...

I kiedy sobie to wspomnę — jak również inne zjawiska z epoki mego dziecięctwa, wciąż na nowo dziwuję się cudowi, który spełnił się w naszych oczach i którym nie dość się cieszymy, któremu nie dość się cudujemy. A przecież to cud jeden z największych, jakie ludzkość znała.

Pomyślcie tylko: gdyby jakiemu Woronowowi52 udało się znaleźć niezawodny środek przedłużenia życia ludzkiego, co by się to zrobił za hałas! Na przykład o dziesięć lat. A w gruncie, co by to znaczyło? To, że stary ramol będzie żył dziewięćdziesiąt lat zamiast osiemdziesięciu i będzie robił w majtki o dziesięć lat dłużej ku strapieniu rodziny. Do tego sprowadzałoby się dobrodziejstwo tego wiekopomnego wynalazku, którego twórca otrzymałby z pewnością potrójną nagrodę Nobla.

Tymczasem, co zrobiła ludzkość samorzutnie, bez pomocy wynalazców? Przedłużyła sobie sama więcej niż życie, bo to, co w życiu najcenniejsze, przedłużyła — i to o ile! — nie starość, ale młodość.

Jak się to stało? Jakimi środkami? Różne rzeczy się na to złożyły. To temat do całego filozoficznego traktatu. Ale, po większej części, środki te są dziecinnie proste: można by rzec „negatywne”. Bo zważmy jeden paradoks. Gdy dawniej w całej poezji brzmiały hymny na cześć młodości, gdy pisano ody do młodości, równocześnie w życiu robiło się co można, aby tę młodość skrócić. Urządzano istne maskarady, wymyślano specjalne kostiumy, aby młode i powabne kobiety przebrać za matrony, a niestarych mężczyzn ucharakteryzować na starców. Wymyślono cały skomplikowany ceremoniał, aby się ograbić z praw do tej odrobiny życia, jaką mamy. To był jeden z najciekawszych objawów masowego obłędu. Wystarczyło położyć koniec tej maskaradzie, zniwelować strój, aby najzupełniej przesunąć granice wieku. Dziś ten sam trzydziestopięcioletni Asnyk, wymyty, wygolony, w getrach, sterczałby po salonach jako reprezentant „najmłodszych”, a luba jego, flirtując z jakimś młodym sześćdziesięcioletnim dyrektorem banku, mówiłaby o poecie, wydymając wzgardliwie usta: „Phi! ten smarkacz! Jak ty możesz, dzieciaku, być zazdrosny o takiego smarkacza?”...

Toż samo obyczaje. Gdy sobie przypomnieć dawne czasy i porównać z tym, co się widzi dzisiaj, też ma się wrażenie, że to była jakaś maskarada. Kiedy 45-letniemu mężczyźnie przyszła ochota powiedzieć kompliment 39-letniej damie, mówił go jakby w cudzysłowie, z umyślnie przesadną strzelistością, jak rzecz, która z wieku nie przystała ani jej, ani jemu; i wszyscy przyjmowali to jowialnie. Kiedy gdzieś nad ranem, uniesiony powszechną ochotą, zatańczył, młodzież otaczała go kołem i dawała mu brawo. Podziwiano jego rześkość, sypały się dowcipy: „Patrzcie, patrzcie, młodzi”, etc. Kto to wszystko aranżował, jaki był podkład społeczno-psychiczny tego dobrowolnego i masowego postarzania się ludzkości, tym się już nikt dziś nie interesuje, tak jak nie interesujemy się przyczynami potopu. Przyjęto zmianę jako coś zupełnie naturalnego, nie myśli się o tym, co było i czemu było, podczas gdy poświęca się czas i myśli różnym zagadnieniom, które doprawdy są niczym, przymierzone do tej najważniejszej kwestii ludzkości, jaką jest młodość. A jednak warto by czasem nad tym podumać, choćby dla obmyślenia środków ochronnych, iżby nowa epidemia starości nie rzuciła się kiedy na ludzkość. Tak, przedwczesna, sztuczna starość to była epidemia, choroba, przeciw której znaleziono nareszcie szczepionkę ochronną.

W związku z tą maskaradą strojów, istniała maskarada psychiczna, która okazała się takim samym głupstwem jak tamta. Powaga starców, cześć oddawana starcom etc., wszystko to jest wybrakowana farsa, której się już nie grywa, ale którą grywało się jakże długo i z jak opłakanym skutkiem! Zwłaszcza rozum starców, którego formułę stanowiło zwykle: być sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat głupcem.

Drugą przyczyną przedłużenia młodości jest pewne ulekkomyślnienie świata, które w gruncie jest może przywróceniem praw zdrowego rozsądku. Jednym np. z typowych zjawisk przy dobieraniu się ludzi, przy kojarzeniu małżeństw, było kombinowanie harmonii wieku z punktu najbardziej odległej przyszłości. Obliczano na wściekle daleką metę. Przypuśćmy, że młoda panienka rwała się do miłego, czterdziestodwuletniego mężczyzny; natychmiast ciotki, przyjaciółki reflektowały ją, robiły trzeźwe kombinacje: „Tak, on się wcale dobrze trzyma, ale co to będzie, pomyśl tylko, za dwadzieścia lat!” Ileż szczęśliwych małżeństw udaremniły te obliczenia, iluż mężczyzn w najpiękniejszym wieku wyrzuciły za nawias!

Dziś dla kobiety te względy nie istnieją, po prostu dlatego, że ma ona (często słuszne) przeczucie, że nim ten mąż zdąży się zestarzeć, już ona będzie za drugim albo za trzecim... Życie bierze się pod kątem bliższej teraźniejszości; nie oblicza się na tak daleką metę. Co będzie? Ech, kto tam wie, co będzie, może wojna gazowa...

Jeszcze większy podnosił się krzyk, kiedy mężczyzna, zakochawszy się bez pamięci, chciał się żenić ze starszą od siebie kobietą. Dopieroż było obliczanie, przymierzanie: kiedy ty będziesz miał tyle, ona będzie miała tyle, a kiedy ty tyle, ona znów tyle, etc.

Przypomina mi to anegdotę, którą gdzieś słyszałem. Ktoś żył z kozą i był szczęśliwy. Ale ciotka zatruła mu to szczęście, reflektując go: „Dobrze teraz, póki jesteście młodzi, ale o czym wy na starość będziecie z sobą rozmawiali?”...

Rozmarzyłem się w tym miejscu. Tak, rozmarzyłem się... Czuję, że tym wyznaniem się gubię, że dostarczam moim świątobliwym wrogom ciężkich argumentów. Ale trudno: człowiek jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce, nawet koza. Zatem rozmarzyłem się, owiały mnie wspomnienia młodości płynące ku mnie na szerokich skrzydłach melodii Jana Galla:

„Ty byś mnie może kochała — jasny aniele; — Na tę myśl pierś ma zadrżała — bo widzę szczęścia za wiele — gdybyś kochała...

Gwiazd bym nie szukał na niebie — ani miesiąca53 — tylko bym patrzał na ciebie — boś bardziej promieniejąca — od gwiazd na niebie...”

Tak śpiewał trzydziestopięcioletni Asnyk, z kosmatą twarzą, w długim, ciemnym surducie, i oczywiście w kalesonach wiązanych na białe tasiemki. „Gwiazd bym nie szukał na niebie, ani miesiąca”... Szczęście, że to nie astronom mówi. Ale doprawdy, ostatni był czas, aby ludzkość ogoliła brody, bo jeszcze trochę, a trzeba by było przystąpić do golenia głów...

Recenzja z sądu najwyższego54
Marcelina:

— Panie sędzio, niech pan wysłucha mej sprawy.

Gąska:

— Do-obrze więc! Werba-alizujmy.

Bartolo:

— Chodzi o przyrzeczenie małżeństwa.

Marcelina:

— Połączone z pożyczką pieniężną.

Gąska:

— Ro-ozumiem, et caetera, jak na-astępuje.

Marcelina:

— Nie, panie sędzio, bez et caetera.

Gąska:

— Ro-ozumiem; czy masz pani sumę?

Marcelina:

— Nie, panie sędzio, to ja pożyczyłam.

Gąska:

— Ro-ozumiem, ro-ozumiem: żądasz pani zwrotu pieniędzy.

Marcelina:

— Nie, panie sędzio, żądam, aby mnie zaślubił.

Gąska:

— Ro-ozumiem do-oskonale. A on, czy chce panią za-a-ślubić?

Marcelina:

— Nie, panie sędzio, o to właśnie proces.

Gąska

— Czy pani mniemasz, że ja nie ro-ozumiem pro-ocesu?

Marcelina:

— Nie, panie sędzio. (na stronie) W kogóżeśmy wpadli! — Jak to, to pan nas będzie sądził?

Gąska:

— Czyż w innym celu na-abyłem moją posadę?

„Wesele Figara”, akt III.

Jak to, jeszcze? — wykrzyknie ktoś, zapuściwszy się w ten felieton. Przecież to już dawno osądzone, zakończone. Najwyższy trybunał wydał wyrok, uniewinnił Beauprégo55, oddalił Boya z kwitkiem, sprawa zamknięta na wieki wieków.

Ani trochę! W sprawie Samuela Zborowskiego56 też wydano prawomocny wyrok; wykonano go dość skrupulatnie, bo ucięto głowę zasądzonemu, mimo to rzecz nie przestała się toczyć przed trybunałem czystej sprawiedliwości, jak to maluje wspaniały dramat Słowackiego. Tak samo Boy i Beaupré. Wiecznie będzie się cisnął przed idealny trybunał Boy, niosąc w obu rękach swój skastrowany i okrwawiony felieton,

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz