Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Tadeusz Boy-Żeleński w swoich felietonach porusza przeróżną tematykę — potrafi zabierać głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, jest wybitnym znawcą literatury francuskiej i w doskonały sposób opowiada o artystycznym światku polskich literatów.
Felietony dotyczące najróżniejszych spraw obyczajowych, niekiedy uzupełnione wątkami autobiograficznymi lub autotematycznymi, to kolejny popis pióra Boya. W felietonach z publikacji Słowa cienkie i grube mówi o szkole i relacjach nauczyciel-uczeń, opowiada o szarytkach, o używanych słowach, o zarzutach czytelników, a także zastanawia się, dlaczego podczas całowania należy wydać charakterystyczne cmoknięcie.
Słowa cienkie i grube, wydane po raz pierwszy w 1931 roku, to kolejny zbiór felietonów jednego z najwybitniejszych polskich publicystów przełomu XIX i XX wieku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Ale, wobec tego, że słowo jest wydzieliną...
Znów gonitwa myśli: nie wiem skąd, przypomniała mi się najautentyczniejsza historia. W pewnym domu mieszkało stadło, malarz i aktorka (bardzo utalentowana, już nie żyje, odebrała sobie życie). Między małżeństwem tym przychodziło często do scysji, od których dom się trząsł. Jednego dnia odgłosy bitwy były tak gwałtowne, że sąsiedzi wdarli się do mieszkania na ratunek; sąsiadka uprowadziła młodą kobietę, posiniaczoną, zapłakaną. Zaczęła lamentować na swój los. — Ale powiedz mi, czemuś ty za niego wyszła — pytała sąsiadka. — Myślałam, że się odczepi, odparła łkając...
W tym samym celu spisuję te moje „goniące się myśli”. (Au, au, cóż za ryzykowna asocjacja!) Żeby się odczepiły...
Sądzę, iż przyszły badacz obyczajów, przerzucający niecierpliwą ręką foliały naszych dzienników, aby z nich wyczytać sens przeszłości, najdłużej zatrzyma się nad rubryką drobnych ogłoszeń. Tam to w istocie odbijają się najwierniej ważne sprawy życia; w każdym razie to jest pewne, że tam życie tłumaczy się zwięźle, jasno, celowo, nie zagmatwane przędzą frazesów, nie utopione w mętnej wodzie słów. Tu każde słowo jest ważkie, bo za każde się — dosłownie — płaci. To jest życie zgęszczone, w pigułkach. To są, w skrócie, dramaty, powieści psychologiczne, farsy, które, dawszy folgę wyobraźni, można rozsnuwać sobie wedle upodobania. Czasem sformułowania te są naiwne, niezręczne, czasem pretensjonalne, ale zawsze zajmujące. Co do mnie, przyznaję, że to jest moja ulubiona rubryka; prawie jedyna jaką czytuję.
Jak gdyby przeczuwając moje upodobania, przesłał mi przed kilku dniami jakiś nieznany czytelnik (lub czytelniczka) z prowincji taki wycinek z miejscowego pisma:
PANIE z towarzystwa (matka i córka) pożądają kilku młodych dzielnych, energicznych, wesołych, pełnych sił Panów za lokatorów do mieszkania z utrzymaniem i wszelkimi dogodnościami. Ewentualnie zawiążą interes spółkowy.
To jest anons, nad którym można się zadumać, anons co się zowie zagadkowy. Co to za matka i córka? Do czego im ci panowie? Co za interes chcą zawiązać? Same tajemnice. A takich, i dużo oryginalniejszych jeszcze, są setki. To znów inny, który znalazłem wczoraj w jednym z najpoczytniejszych pism:
DESPOTA romantyk — o wysokiej kulturze moralnej, 29-letni, zdrowy, silny, niezamożny — urzędnik — szuka uczciwej propozycji. Łaskawe zgłoszenia dla „Prezentatywny”.
Prawie wszystkie te anonse wielbią brutalną siłę. Toteż uderzył mnie swą subtelnością inny, z tego samego dziennika, który głosi, iż:
SIEROTA lat 36, szuka pana od lat 40 do 70. Cel matrymonialny, może być wątłego zdrowia.
Ale nie tylko przez ciekawość literata i dyletanta interesowałem się zawsze tym działem. Potrąca on we mnie fibry67 humanitarne. Jest to rubryka najbardziej bezpośrednio i najmniej wątpliwie pracująca dla szczęścia ludzi. Bo zważmy: tam gdzie nie ma nic, gdzie nie ma warunków do życia, tam i Salomon nie poradzi. Ale niedostatek szczęścia na ziemi polega przeważnie na czym innym; na ciągłym mijaniu się, na niewiedzeniu o sobie, na nieporozumieniu a raczej braku porozumienia. Pełno chodzi po świecie elementów (niekoniecznie erotycznej natury), które zespolone razem, dałyby szczęście czy zaspokojenie potrzeby, a które, nie wiedząc wzajem o sobie, ocierają się może o siebie na ulicy i tragicznie się mijają. Dla mnie ta myśl była zawsze szczególnie przejmująca.
Drobne ogłoszenie — to jest ucieleśniona bajka. Niegdyś królewicz objeżdżał — z jakąż fatygą! — świat, przymierzając szklany pantofelek, nim trafił na Kopciuszka. Dziś daje anons, miarę pantofelka — za tydzień może posiąść swoją królewnę. Każde pragnienie, każda bodaj perwersja (i perwersja jest człowiek!) znajdzie swoje dopełnienie; miast karmić się bezpłodnymi marzeniami, krzyczy dyskretnie a głośno: „oto jestem, kto mnie potrzebuje, kto mnie zaspokoi?”. Masz pieniądze, a pragniesz kobiety z warkoczem do ziemi; nie wątp ani na chwilę, że gdzieś na obszarze ziem polskich żyje kobieta, która ma warkocz do ziemi a pragnie pieniędzy. Lubisz po obiedzie ćwiczyć kobietę dyscypliną z drucianymi haczykami; bądź pewien, że istnieje gdzieś kobieta, która marzy o takim właśnie wyrazie uczuć. Mały anons — porozumieliście się; i oto jest jedno szczęście w miejsce dwóch niezaspokojeń.
Raz prawda ta stała mi się szczególnie namacalna. W tym samym numerze gazety znalazłem dwa anonse: w jednym dystyngowany pan oznajmia gotowość użyczenia (za odszkodowaniem) dobrego szlacheckiego nazwiska dla fikcyjnego małżeństwa, na tej samej zaś stronicy kobieta szuka pana z dobrym nazwiskiem dla takiego właśnie celu. I jakżeby się tacy znaleźli wzajem bez dobroczynnego anonsu?
Otóż, w dobie rozkwitu wszelakiej drobnej korespondencji warto może przypomnieć, kto był bodajże pierwszym jej inicjatorem. Był nim ojciec Michała Montaigne68, jak się dowiadujemy o tym z pism wielkiego filozofa. Ojciec Montaigne’a był to w ogóle człowiek pełen pomysłów; tak na przykład, wychowując syna, wpadł na myśl, aby, szanując jego system nerwowy w niemowlęctwie, budzić go łagodnie dźwiękami muzyki. On również dla dwuletniego Michałka wynajął rektora uniwersytetu, najtęższego łacinnika w Europie, iżby nie odstępował malca na krok i chronił go od styczności z wszelkim innym językiem prócz najwyborniejszej łaciny. Wyobraźmy sobie rektora Przychockiego w tej roli! Wszystkie piastunki i służebne musiały umieć po łacinie na tyle, aby dzieciak nie usłyszał innej mowy.
Temu to szesnastowiecznemu szlachcicowi wpadło na myśl, że często się zdarza, iż ktoś czegoś potrzebuje, dajmy na to konia, zbroi lub czego innego, a drugi ma to na zbyciu i nie wiedzą o sobie wzajem: byłoby pożądane (rozumował), aby w jakimś na ten cel przeznaczonym miejscu mogli zgłaszać swoje potrzeby i oferty. Oto sformułowana jasno zasada „drobnego anonsu”, postawiona w samym początku XVI wieku; ileż czasu trzeba było, aby się urzeczywistniła! Jakże powoli posuwa się ludzkość w najprostszych zdawałoby się i najpotrzebniejszych rzeczach!
Bądź co bądź, starszemu panu Montaigne nie przychodziło zapewne na myśl, że ta projektowana przezeń drobna korespondencja będzie kiedyś tyczyła przedmiotu, który jest zarazem najbardziej poszukiwany i najbardziej na zbyciu — miłości. Bo wszak większość ogłoszeń, nawet w zacnej rubryce „matrymonialne”, to są po prostu anonse miłosne. Byłoby dla dziejów ludzkości pierwszorzędnym dokumentem, gdyby można było w jakiś sposób ustalić rezultaty tych ogłoszeń.
Kiedy dumałem nad tym przedmiotem, przyszło mi na myśl zajrzeć, jak się dziś ta rubryka przedstawia w pismach zagranicznych. Pamiętałem z dawnych lat nieocenioną „Petite correspondence” paryskiego „Journal”; wziąłem najświeższy numer tego pisma do ręki. Na próżno; nie znalazłem nic, nie znalazłem w ogóle tej rubryki. Same ogłoszenia handlowe, lokale, praca poszukiwana lub na zbyciu, kupno, sprzedaż, ale ani krzty serca na tych długich i gęsto zapełnionych szpaltach. Znikła ta rubryka, dla której — jakże bezinteresownie! — stale kupowałem za 1 sou69 „Journal” w czasie pierwszego mego pobytu w Paryżu. Za pomocą tego działu porozumiewały się osoby, które nie mogły widocznie korespondować inaczej; tam niewierny kochanek błagał zgniewaną lubą zmiłowania, tamtędy przesyłało się ukochanej tkliwe słowa w czasie jej wyjazdu z mężem do wód lub nad morze. Była to rubryka nabrzmiała czułością, spęczniała od krwi i soku, że zaś zarazem była dosyć kosztowna (2 franki — przedwojenne — od wiersza), więc starano się wyzyskać miejsce: stąd zabawny kontrast między patosem wielkich słów a groszową oszczędnością w ich wyrażeniu. Nie tylko czułości i zaklęcia były redagowane w stylu telegraficznym, ale i słowa były przeważnie skrócone, zwłaszcza te najczęstsze: na przykład tendresse (tkliwość) pisano trsse w odróżnieniu od tstsse oznaczających tristesse, smutek. Rozpacz, desespoir, pisało się dspoir, lub nawet dspr. Nawet grożąc swoją śmiercią, kochanek skracał mort na mrt; zawsze litera oszczędności, ziarnko do ziarnka. Była w tym może nie tylko oszczędność, ale i wstydliwość; te skróty miały coś dyskretnie zawoalowanego. Kiedy czasem zdarzyło się, że jakiś roznamiętniony Krezus wywalił kilkanaście wierszy czułości bez skrótów, wyglądało to niemal nieprzyzwoicie, brutalnie. Pasjami lubiłem czytać tę rubryczkę, szedł od niej zapach perfum, kobiety i miłości, była w niej niby esencja owych „światowych” powieści — Bourget70, Maupassant71 etc. — którymi karmiłem się w dzieciństwie. Niektóre korespondencje były w swoim lakonizmie bardzo ładne; utkwiło mi w pamięci na przykład to: Reçu délicieuse lettre; à quand toi?72 To: à quand toi? Wzruszało mnie; długo marzyłem o tej, do której było pisane...
Nie ja jeden studiowałem tę rubrykę, byli jej amatorzy, znawcy, którzy obserwowali nawet jej zmiany i jej związki z porami roku. W epoce letnich wyjazdów, pod koniec przymusowych rozłączeń i postów, w sierpniu, krzyki jej stawały się szczególnie naglące. Willa w Trouville, żona posyła męża, aby jej kupił „Journal”, i szuka oczyma, od niechcenia a z bijącym sercem...
Zacząłem się zastanawiać, czemu ta drobna korespondencja w paryskich pismach zanikła? Znów można by w tym drobnym fakcie znaleźć wyraz głębokiej przemiany obyczajowej. Wyparł tę korespondencję zapewne telefon, połączony ze wzmożonym incognito; kobieta krąży swobodnie, telefonuje skąd chce, z kawiarni, z magazynu. Pod lekkimi koszulkami, które nazywa się dziś suknią, serce bije swobodniej niż niegdyś pod ciasną sznurówką. I widocznie ta rubryka straciła tam rację bytu. Została wspomnieniem epoki, gdy wąsaci panowie drżącymi palcami rozpinali potrójne rzędy haftek u długich, aksamitnych sukien, i gdy Paweł Bourget, dziś święty pański, pisał swoją gorszącą Physiologie de l’amour moderne.
Przypadkowo pamiętam moment, kiedy „drobna korespondencja” zawitała pierwszy raz do Polski. Powstał — ze 20 lat temu — w Krakowie dzienniczek brukowy, jeden z pierwszych tego typu — tytułu już nie pomnę — i jako nowość wprowadził ten dział. Pierwszy tekst, który się tam pojawił, brzmiał:
O, jakże się zasmuciłem, czytając te słowa, tak profanujące rubrykę, której symbolem było dla mnie owo: Reçu délicieuse lettre, à quand toi? I od tego czasu śledzę tę rubryczkę w polskich pismach; znajduję w niej często skarby mimowolnego humoru, ale nigdy, ani razu, nie zdarzyło mi się w niej spotkać iskry poezji. To niedobrze, to bardzo niedobrze...
Jednym z uroków zawodu felietonisty jest bezpośrednie współżycie z publicznością. Oddźwięk, jaki się znajduje, telefony, listy — wszystko to jakże zstokrotnia73 puls osobistego życia, płynącego zawsze zbyt leniwo... Zwłaszcza gdy się poruszy jakąś kwestię szczególnie żywotną, jak np. w moim ostatnim felietonie o Drobnych ogłoszeniach. Ileż zamigotało mi światełek, ileż otrzymałem rewelacji! To, com ujrzał przez uchyloną szparkę „dzisiejszości”, zdumiało mnie. Nie bardzo mam czas żyć: raczej odgaduję życie współczesne, niż je znam; toteż, gdy mi się gdzieś odsłoni jego rąbek, patrzę z szeroko otwartymi oczami. Okazało się, że „drobna korespondencja” to cały odrębny, tajemniczy świat; że krążą pod ziemią listy, hasła, nawoływania się, że istnieje cała wielka masoneria poszukiwaczy szczęścia obojej płci. Ten świat podziemny ma coś z balu maskowego, gdzie nikt się nie zna (cóż łatwiejszego, jak zmienić nazwisko, charakter, zmylić ślady!); myśli, poglądy, pragnienia, uczynki, objawiają się śmielej, ludzie mówią z sobą prosto i szybko.
Może to wszystko razem jest ociupinkę niemoralne? Kto chce, niech rzuca kamieniem; ja — wyznaję szczerze — nie umiem. Kto sobie żywo uprzytomni niedole poprzednich pokoleń, ten nie odważy się potępić życia dzisiejszego, ten raczej wielbi je ze wszystkimi jego skazami. Na co ja patrzałem! Ileż panien „z dobrych domów” a bez posagu, ślicznych, hożych, rwących się do życia, obumierających z wolna w jałowym „staropanieństwie”, które nie dość że było męką, ale było i wstydem. A te domy, gdzie Bóg zesłał trzy, cztery bezrobotne córki, cóż za dantejskie piekło, atmosfera w swej musowej „cnocie” duszniejsza niż dom publiczny! A te tragiczne pary: matka ze starzejącą się córką snujące się po balach, festynach, z fałszywym uśmiechem na ustach, a żółcią i rozpaczą w duszy. Nie, nie umiem się dąsać na dzisiejsze życie. Żyjcie, dziewczęta, radźcie o sobie jak możecie, a choćbyście nawet trochę pobroiły, daję wam moje błogosławieństwo.
Ale przejdźmy do dokumentów. Dokumenty — to moja słabość. Skąd je mam? — Czytelnicy, wierni czytelnicy, dostarczyli mi wszystkiego. Mam w ręku całe pliki.
Jakże się zmienił zawód don Juana! Zamiast przebiegać ulice i bale publiczne, staczać krwawe pojedynki, zamiast wykradać żonę zza ryglów męża, pannę zabierać z objęć narzeczonego — daje anons. Otrzymuje dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt listów, zależnie od mirażów anonsu. Odpowiada albo nie, wybiera bardziej interesujące, prowadzi korespondencję, odbiera zwierzenia, spowiedzi (często zmyślone, czasem naiwnie szczere), fotografie, wreszcie naznacza schadzki. Oczywiście niepodobna aby to wszystko miał w głowie; musi prowadzić buchalterię, istny „dziennik podawczy”. (Mam jeden taki dziennik w ręku). Są tam odsyłacze do korespondencji, umieszczonej w oddzielnych paczkach; uwagi, komentarze, wrażenia osobistych spotkań; wreszcie, jako synteza: stopień — jak w szkole — dawany petentkom. Z czasem staje się to pasją, rodzajem „krzyżówki”; poznawanie coraz nowych typów, odbieranie coraz nowych listów, prowadzenie w miarę ochoty tej gry, ożywionej od czasu do czasu jakimś ładnym lub zajmującym epizodem, to staje się pasją, i w istocie jakże znakomicie rozszerza
Uwagi (0)