Darmowe ebooki » Epos » Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 92
Idź do strony:
mnie! Chceszli skarbów moich? — 
— Nic, tylko śmierci twéj, krzywoprzysiężco! — 
A Raudon jęczał i rwał się zpod419 niego, 
Lecz słabiéj coraz. Krew płynęła z oka, 
Miecz mu tkwił w piersi, kolano cisnęło, 
I ręka wroga barki mu szarpała. 
 
Opodal, w strachu zmięszani420 dworzanie, 
Jedni do zamku biegli, drudzy w lasy, 
Tamci krzyczeli, insi straż wołali. 
Na most się ludu wielki tłum wytoczył; 
Co kto miał, porwał, i na pomoc biegli; 
Ale niespiesznie: bo wszyscy zarówno; — 
Nienawidzili okrutnego xięcia421. 
Wrzask jego, jakby ryk dzikiego źwierza. 
Daleko się aż po lasach rozlegał. 
Nareście422 Witol chęć zemsty odmienił. 
— Puszczam cię — rzecze — lecz na noc dzisiejszą 
Przysiąż mi jeszcze bezpieczną gościnę. — 
— O, na me gardło przysięgam! lecz puszczaj! 
 
Skrwawiony powstał, wyrwał z oka strzałę, 
Wlókł się do zamku; a za nim zwycięzca 
Szedł z wolna, milcząc; zwalane odzienie 
Otrząsał z pyłu i ze krwi ocierał. 
Wszystek dwór pierzchnął na widok Raudona, 
Przed gniewem jego; dwóch tylko strażników 
Na moście stało w ponurem milczeniu. 
Przeszli most razem, weszli na podwórzec. 
Tu niewolników wynędzniałych tłumy 
Zpod423 wrót blademi patrzały twarzami 
I kląć się zdały milczącemi usty424. 
 
Szedł Raudon naprzód, ściąwszy usta sine; 
Jęku nie wydał, nie przemówił słowa; 
W milczeniu tylko krew z oka wysączał, 
A drugiem czasem patrzał na Witola, 
Jakby go szukał i spotkać się lękał. 
 
W przysionku słudzy naprzeciw wybiegli. 
Jednych odepchnął, a drugich skinieniem 
W głąb domu Raudon przed siebie odprawił. 
Witol, przeszedłszy próg piérwszéj komnaty 
I powitawszy Kobole zamkowe, 
Usiadł przy ogniu, który się wpośrodku 
Szérokim, smolnym płomieniem podnosił. 
Wkoło ogniska ławy i kamienie, 
I stoły były z cisowego drzewa; 
Ponad nim otwór, przez który dym czarny 
Wijąc się, w kłęby ku górze unosił. 
 
Raudon, chcąc ukryć wstyd i boleść swoję425, 
Uciekł daleko do izby nałożnic. 
Słudzy przynieśli miód w złoconym rogu, 
I ciepłą wodę na znużone nogi; 
Przyszły kobiéty pył otrząść426 z odzienia, 
Obmyć Witola i do stołu służyć. 
Kunigas, hańbę swą kryjąc w komnacie, 
Już przed zwycięzcą więcéj się nie stawił; 
Lecz słychać było krzyk jego z podwórca, 
I widać było biednych niewolników, 
Skrwawionych ręką okrutnego paua, 
Pod gołém niebem w podwórzu leżących, 
Nagich i sinych od smagań i chłodu. 
Najstarszy smerda427 z Witolem wieczerzał, 
Ale milczący, nie bawił rozmową, 
Ani do uczty wesoło zapraszał; 
Ledwie, podając, w róg usta umoczył, 
Ledwie mięsiwo podnosząc pieczone 
I placki białe, dotknął ich wargami. 
Kobiéty także służebne milczały. 
I nic nie było słychać, oprócz jęków, 
Które z podwórca przez okna wpadały, 
Szelestu kroków i trzaskania ognia. 
Tak, choć wieczerza zostawiona suto, 
Choć nie brak było ni piwa, ni miodu, 
Przymusu tylko jéj nie dostawało. 
Wszystko bez niego złém się wydawało. 
 
Lecz noc nadbiegła, czas już spocząć było. 
Smerda Witola do izby gościnnéj, 
Na drugi koniec domu poprowadził. 
Tam go już ze skór niedźwiedzich posłanie, 
Ciepłe ognisko i dzban piwa czekał. 
Witol się z mieczem u boku położył, 
I sen udając, dał wypocząć ciału 
Po trudach drogi i walki z Raudonem; 
Lecz sen prawdziwy nie zszedł mu na oczy. 
Na próżno mrużył; znowu je odmykał, 
I niespokojny z łoża się porywał. 
Słuchał, jak sowy, latając, huczały, 
I ogień trzaskał, i koguty piały. 
Cicho na dworze; tylko czasem straże 
Wołały, budząc hasłem jedna drugą. 
Wszystkie ich krzyki syn Mildy policzył, 
I wszystkie kurów piania, co, jak straże, 
Wśród cichéj nocy, wróżąc dzień, krzyczały. 
Pomiędzy piérwszém a drugiém ich pianiem 
U drzwi powolne usłyszał stąpanie 
I jakby ciche szepty kilku ludzi; 
Powstał z pościeli, miecz w rękę pochwycił, 
Nastawił ucho — znowu cicho było. 
— Czyli tam słudzy drzwi strzegli, czy może 
Raudon już jaką zasadzkę gotował — 
Myślał, bo jego przysiędze nie wierzył. 
Lecz cichość znowu, i szepty ustały, 
A wkrótce drugi raz Gajdis428 zaśpiewał. 
 
Naówczas jakby kto ku drzwióm się zbliżał, 
Miękkiemi wiżos429 po podłodze stąpał, 
I szeptał cicho — zdało mu się znowu. 
Chwila — podwoje cicho zaskrzypiały, 
I resztki ognia oświeciły twarze 
Raudona, smerdy i kilku siepaczy. 
Nieśli oszczepy, siekiery i miecze, 
Dyby i powróz z łyka upleciony. 
Weszli, stanęli u drzwi. Witol leżał, 
A dłonią drżącą od gniewu i złości 
Ściskał miecz, aż mu własną rękę krwawił. 
Stali, patrzyli. Raudon krok postąpił 
I dał znak zbójcóm430. Już go chwytać mieli, 
Gdy nagle Witol z łoża się pochwycił, 
I miecz podnosząc nad głową Raudona, 
— Giń! zdrajco! — krzyknął; i za jedném cięciem 
Szkaradna głowa, z wyłupioném okiem, 
Padła, tocząc się po twardéj podłodze. 
Kadłub stał chwilę i chwiał się na nogach, 
Potém padł. Słudzy z krzykiem się cofnęli. 
A ogień, nagle wznosząc płomień jasny, 
Drgające cielsko na ziemi oświecił, 
I miecz skrwawiony, i krew rozbryzganą. 
 
Naówczas smerda i słudzy xiążęcia431 
Do stóp Witola czołem się rzucili. 
— Przebacz! — wołali. — Tyś pewnie jest Bogiem. 
Przebacz nam! Myśmy rozkazów słuchali, 
Myśmy niewinni, on winien za wszystkich — 
 
— Wynieście trupa — Witol im odpowie — 
Rzućcie w podwórzec, a moich rozkazów 
Czekajcie do dnia. Gdy dzień wejdzie biały. 
Wstanę z posłania i wynijdę432 do was. — 
 
Wyszli, unosząc z sobą trup Raudona. 
Witol gasnące podsycił ognisko 
I na zbroczonéj skórze się położył. 
 
Ale zaledwie śmierci kunigasa 
Wieść się rozeszła, wszyscy się zbudzili, 
Krzykiem radosnym zamek się rozlega, 
Zażegli ognie, biegną niewolnicy, 
Ze łzami w oczach, płacząc, się ściskają, 
Kobiéty także i dzieci porwane 
Z siół okolicznych w tłumy się gromadzą, 
I jedni drugim nowinę tę niosą, 
I jedni drugim swobody winszują. 
 
— On krzywo przysiągł! Bogi go skarały! — 
Wołają wszyscy. — Będziemy znów wolni, 
Pójdziem do swoich, pójdziem do rodziny. — 
 
A kunigasa podli ulubieńce, 
Co wolę jego nad ludem spełniali, 
Okuci przez nich, związani, wybledli. 
Wyroku śmierci zwyciężcy433 czekali. 
Lecz i dzień nadszedł, Witol wstał z postania, 
Wyszedł w podwórzec i rzecze do ludu: 
— Wy, niewolnicy, wracajcie do swoich; 
Tamci niech życie unoszą daleko. 
Nic chcę ich karać. Ukarzą ich Bogi. 
Łzy wezmą za łzy, krew za krew przelaną. 
Nim ztąd434 ujdziecie, w cztéry zamku rogi 
Podłóżcie ogień, dzielcie się skarbami. 
Mnie tylko topór, łuk, i róg, i konia, 
Białe sokoły, psy jego zostawić. 
Resztę wam daję. Niech z téj wilczéj nory 
Nic nie zostanie, prócz garści popiołu. — 
Rzekł, a radośnym435 krzykiem tłum powtórzył 
Rozkaz i dzięki. Rozbiegli się razem. 
Co kto mógł, chwytał, zabierał, unosił: 
Ci drogie skóry, bursztynowe czary, 
I szaty jasne, i konie, i miecze; 
Inni sztabami kruszec drogi nieśli, 
Drogie kamienie przygarściami brali, 
Sobolém futrem grzbiety nawieszali, 
Świetnemi szłyki ubierali głowy. 
Zgiełk, zamięszanie436 w podwórcu zamkowym. 
A Witolowi topór złotem kuty, 
I łuk przynieśli ogromny Raudona, 
I róg, z którego białe piwo spijał, 
I dwa sokoły do łowów uczone, 
I dwa ogary, za które przed rokiem 
Raudon stu ludzi zaprzedał w niewolę. 
Potém mu konia przywiedli zza morza, 
Którego Raudon, jak drogiego skarbu, 
Pilnował okiem matki i złodzieja, 
W ozdobnéj stajni trzymał, z rąk go karmił, 
Zrebiec był wielki, czarny, białogrzywy; 
Łeb na wyniosłym karku dumnie nosił; 
A z niego dwojgiem zapalonych oczu, 
Jak król, wzgardliwie po światu spoglądał; 
U kopyt złote brzęczały podkowy; 
Na grzbiecie skóra nieznanego źwierza, 
Połyskująca włosem najeżonym, 
Aż ponad ziemię zwieszona spływała; 
Uzdę ze złota czystego miał laną, 
Drogim kamieniem na głowie sadzoną. 
 
Tego mu konia niewolnicy wiedli, 
I, bijąc czołem, całując po nogach, 
Uzdę do ręki Witola podali. 
— Dla ciebie, Panie, koń ten — powiedzieli — 
Pewnie się zrodził, chodował437 i czekał. 
Tobie, kunigas, dosiąść go przystoi. 
On cię, gdzie skiniesz, poniesie na wojnę, 
Albo do twoich, do twojéj rodziny. 
Raudon go niegdyś nad wszystkie przekładał. 
Nie było w stadach, i w skarbie nie było, 
Coby on więcéj, coby równie cenił. 
Dawno już jakiś czarownik go xięciu438 
Przywiódł zza morza; i wziął tyle złota, 
Ile go cztéry pociągnęło byki. 
Pieścił go Raudon, a rzadko nań wsiadał: 
Bo Jodź, gdy uczuł pana na swym grzbiecie, 
Zżymał się, spinał i o ziemię zrzucał. 
Mówili ludzie, że w nim duch zaklęty 
Mieszka, i przezeń nawet się odzywa. 
Często kunigas w nocy szedł do stajni; 
Ludzie słyszeli, jak z koniem rozmawiał. — 
 
Wziął Witol uzdę, za grzywę pochwycił, 
Jodź go powąchał i potrząsnął sobą, 
Potém uklęknął i rękę polizał. 
Naówczas słudzy, co na to patrzali, 
Znów przed Witolem upadli na twarze. 
— To Bóg jest pewnie! Bóg to jest — wołali! 
 
On na posłuszny grzbiet rumaka skoczył; 
A widząc, że już uniesiono skarby, 
Że lud się w pola radosny rozbiegał, 
Rozkazał ogień podłożyć w zamczysko, 
Ażeby pamięć tylko po Raudonie 
Została w zgliszczu, zwaliskach i rumie439; 
Skinął — i zewsząd ognie wybuchnęły; 
Zerwał się wicher, co je gnał ku sobie 
I kręcił niemi, po dachach i ścianach 
Rozdymał płomień, a zemstę przyśpieszał. 
Ludzie już z zamku tłumem uciekali, 
Wiodąc i niosąc, co komu przypadło: 
Ten konie, tamten bydło, tamten szaty, 
Ów oręż, inny kruszec, inny zboże. 
Witol, usiadłszy na Jodzia, powoli 
Wyjeżdżał z niemi, wpośród tłumu krzyków 
I błogosławieństw, któremi mu drogę 
Usłali ludzie, wiodąc go oczami, 
Jak bóstwo jakie. Kiedy już ostatni 
Przez most przebiegli, runęły mośnice, 
I ściany zamku, dachy i dymniki; 
Gęsty dym w górę puścił się kłębami, 
Potém buchnęły płomienie, objęły 
I całkiem w sobie ukryły zamczysko, 
Nad którem tylko sowy i — puhacze440, 
I głodni krucy441, krakając, wzlatali. 
 
Gdy się znów Witol obejrzał za siebie, 
Kupę już gruzów dymiącą się tylko 
I lud w dolinie ujrzał rozpierzchniony. 
Naówczas konia na drogę skierował. 
Jodź potrząsł442 głową, podniósł ją, poleciał. 
 

 

Leciał koń, leciał z nozdrzy443 rozdartemi, 
Spienionym pyskiem, rozpuszczoną grzywą; 
Pod kopytami jego tuman pyłu 
Wznosił się, kręcił i jeźdźca okrywał, 
Potém za koniem zostawał daleko, 
Gonił go chwilę i padał bezsilny. 
Wiatry, po bokach chyląc się, świszczały, 
I, dziwiąc biegu, w tyle zostawały. 
A z oczu jeźdźca prędko znikły zgliszcza, 
I okolica, i włości Raudona. 
Jakby na skrzydłach ptaka uniesiony, 
Dziwił się Witol szybkiemu lotowi: 
Bo koń i ziemi, zda się, nie dotykał, 
Nie czuł wędzidła, jeździec mu nie ciężył, 
Przez drogi, bez dróg, doliny i gaje 
Silną się piersią przedzierał, jak strzału. 
 
Zaledwie Witol ujrzał wieś przed sobą, 
Już jéj nie było, już za nim znikała. 
Rzeki jak wstęgi migały srébrzyste; 
Gaje, jak wieńce z zieloności wite; 
Pola, jak żółte i czerwone plamy. 
Ponad nim chmury pędzone wiatrami 
Stać się zdawały, i milcząc poglądać;  
A ziemia, jakby zpod444 stóp uciekała, 
Kręcić się, zwijać, w tył cofać zdawała. 
Ogary jego daleko zostały, 
Sokół gdzieś w lesie uwiązł na gałęzi. 
Sam jeden Witol leciał bez oddechu, 
Nie wiedząc, gdzie go dziki koń poniesie. 
Coraz przez nowy pędząc kraj nieznany, 
Czuł, jak mil wiele za nim już zostało. 
Słońce się nawet na zachód skłaniało, 
I w chmur drużynie różowych, złocistych, 
Jak młoda xiężna445 śród swych dziewek dworu, 
Kiedy ją wiodą do chłodnéj kąpieli, 
Coraz łagodniéj na ziemię patrzało, 
Coraz się miléj ziemi uśmiechało. 
Widać, już wozu jego gasły ognie, 
Już odpoczynku zbliżała się chwila; 
Nad lasów wierzchy czerwone od znoju 
Chylić się zacznie, i patrzy, i stoi, 
Jak gdyby jeszcze żałowało ziemi 
Opuścić drogiéj, jakby ją żegnało; 
I jeszcze długo patrzało pół-okiem, 
Tęskno, łagodnie; aż nareście446 tylko 
Koronę swoję447 zostawia na niebie, 
A samo wpadło do chłodnéj kąpieli. 
Potém się odblask ognistego wozu 
Świecił czerwono na srébrnych obłokach. 
Po drugiéj stronie ukradkiem twarz bladą 
Niewierny słońca mąż, xiężyc448, pokazał, 
I smutny wyszedł z skrwawioném obliczem 
Błądzić po niebie do wschodu jutrzenki. 
A Wakarinne449 wyszła go szpiegować, 
I Żwajgzdunokiéj zapalone ręką 
Tysiąc gwiazd innych błysło z chmur osłony. 
Drużyna słońca, obłoki złocone, 
Z niém razem zeszły do mokréj kąpieli, 
Czysty już błękit; czasem tylko czyja 
Gwiazda upadnie; drogę złotolitą 
Za sobą pisząc, leci do mogiły, 
I gaśnie blada z ostatnim oddechem 
Tego, którego przyświecała głowie. 
 
Noc była cicha i niebo pogodne, 
Szumiały lasy. Nie wiatr rzucał niemi, 
Same tak sobie po cichu szeptały, 
Kołysząc do snu gałęźmi staremi 
Ragany450 pod ich czarną korą skryte. 
A koń, parskając, biegł daléj i daléj. 
Nic go zatrzymać nie mogło śród451 biegu. 
Zdawał się coraz nowycb sił nabierać, 
Zdawał się coraz prędzéj lecieć jeszcze. 
Nareście452 zwolnił błyskawicy biegu, 
I coraz stąpał powolniéj, ostróżniéj453. 
Przebywał puszczę; wybiegł na dolinę, 
Na któréj wielka ciemniała mogiła; 
Parsknął i stanął; a Witol odgadnął. 
Po biciu serca, po duszy przeczuciu, 
Że to był ojca jego
1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 92
Idź do strony:

Darmowe książki «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz