Darmowe ebooki » Epos » Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 92
Idź do strony:
ta podróż nocna 
Dłużéj niżeli przez noc zwykłą trwała, 
Jakby dwie nocy bez końca zimowe. 
Spoglądał na wschód, upatrując ranku: 
A ranek z Aussrą363 jeszcze nie przychodził. 
Ludzi i wiosek nie było ni śladu, 
Ani mogiły nad drogą wyniosłéj, 
Ani świętego kamienia podróżnych, 
Ani pastwiska zbitego trzodami, 
Ani ogniska wiejskich nocleżanów; 
Tylko go dzikie otaczały bory 
I błota trawą wysoką zarosłe, 
I puste pola okryte wrzosami. 
 
Długo tak błądził. Aż się las otworzył. 
Małemi krzaki364 i trawą usłane 
Szérokie pole przed nim się ciągnęło. 
Na polu w dali widać było wioskę, 
W któréj już ranne łuczywa świeciły, 
I dym z wietów365 ku niebu się zwijał. 
Lżéj mu się stało: bo już odpoczynku 
Po nocnym trudzie i chleba zapragnął. 
Śpieszył do sioła 
U brzegu strumienia 
Leżały numy366, wiśniowemi drzewy367, 
Bzy i lipami osłonione wkoło. 
Po jednéj stronie chrominy wieśniacze, 
Po drugiéj gumna i obory stały. 
Kręta ulica wiodła środkiem sioła. 
W ogródkach ujrzał przy świetle poranka 
Rutę zieloną, poświęcone śmiecia, 
Które zrzucają na cześć Mahslu Babie, 
I krzywe wiśnie pod Kirnisa368 strażą. 
Piały koguty, witając jutrzeńkę369, 
A skrzętny lud już do pracy powstawał; 
Pastusi370 trzodę pędzili na łąki, 
Goniglisowi371 składając ofiary. 
 
Do sioła tego ostatniéj chrominy 
We drzwi ubogie zapukał podróżny, 
I w imie372 Peskia o gościnę prosił. 
Przyszedł gospodarz i rygiel odsunął, 
Ku podróżnemu wyciągając rękę, 
— Bracie! — zawołał, patrząc przelękniony — 
Cóż cię to nocą przez te puszcze gnało? 
Jakiémże szczęściem przebyłeś je cało? 
Czyli cię duchy w drodze nie zbłąkały? 
Chodź, usiądź z nami, i przyjmij, co mamy. — 
To mówiąc, powiódł do chaty Witola. 
Uboga była, dymem zakopcona. 
Nad progiem Kobol, Bożek domu, wisiał. 
W ognisku smolne płonęło łuczywo, 
I oświecał wnętrze, ściany czarne, 
Ławy przy ogniu i siwe kamienie, 
Stół zbity z desek, i bydląt zagrodny, 
I chlebną dzieżę, poważnie siedzącą 
Na piérwszem miejscu, pod Bożków opieką, 
Okrytą białym zwieszonym ręcznikiem. 
U okien błoną zaciągnionych żółtą 
W maleńkich kubkach stał popiół ze Znicza, 
Woda ze świętych strumieni czerpana, 
I krew ofiarna, co bydła zarazę, 
Mór i nieszczęścia od chaty odgania. 
Daléj wisiały szaty ich ubogie, 
Mała kolebka ze śpiącą dzieciną, 
Oszczep starego i kądziel niewieścia. 
Po ziemi kury chodziły swobodnie, 
Krzycząc i dziobiąc ziarno rozsypane. 
 
Ledwie podróżny przestąpił próg chaty 
I przed Kobolem wiszącym się schylił, 
Wyszła kobiéta, i zagrzała wodę, 
Ażeby nogi obmyć mu znużone; 
Parobcy z siana wysłali mu łoże; 
A młoda dziéwka już się u ogniska, 
Śpiewając, koło jadła zakrzątnęła. 
Gospodarz słuchał Witola powieści, 
Dziwił się jego przez puszcze podróży, 
I prosił spocząć przy ogniu gościnnym; 
Lecz Witol śpieszył, i na pół dnia ledwie 
Dał spocząć nogóm, przyjąwszy gościnę; 
Znów się z południa w dalszą puścił drogę. 
Sam gdzie nie wiedząc, wędrował jak wczora. 
Ranek był letni, świéży i pogodny. 
Wszyscy na pola do pracy wybiegli; 
On jeden tylko bez myśli i celu, 
Nie wiedząc dokąd szedł, nie wiedząc po co. 
I w duszy smutno Witolowi było, 
Że nigdzie swoich, że nigdzie ojczyzny, 
I krewnych sobie, przyjaciół nie znajdzie, 
Że nie ma dokąd, nie ma iść do kogo. 
Czasem wzrok tęskny ku niebu podnosił, 
Jak gdyby matki nieśmiertelnéj wzywał; 
A czasem ludu prostemu zazdrościł 
Cichego życia u siebie, ze swemi. 
Na całym świecie on nie miał nikogo, 
Prócz jednéj ojca mogiły na Litwie; 
Ale gdzie była, i o niéj nie wiedział; 
I tam go może zasadzki czekały. 
Myślał; i myśląc, na wspomnienie boju, 
Czuł, jakby go coś do ziemi wiązało; 
Czuł roskosz373 jakąś w swojem przeznaczeniu, 
W walce z duchami, w nieskończonéj walce, 
Co go nad prostych wynosiła ludzi, 
Z nieśmiertelnemi bratając Bogami. 
 
Reszta dni zeszła na dalszéj podróży. 
Nic w niéj nowego Witol nie postrzegał. 
Przechodził sioła i chaty pomijał, 
I gęste lasy porzucał za sobą, 
Darł się przez bory, przepływał przez rzeki; 
A ciągle w jedną kierując się stronę, 
Nie wiedział nawet, wiele374 od Romnowe 
Kraju go, błota i puszczy dzieliło. 
 
Znów nadszedł wieczór. Ponad święteą rzeką, 
Która wśród gajów lipowych płynęła, 
Na Auszlawisa natrafił świątynię, 
I pustą, ale spokojną gospodę, 
A w niéj starego tylko wejdalotę, 
Co tam nad brzegiem żył z lichéj jałmużny 
I wędrowników pobożnych przyjmował. 
Z nim święte jego Giwojte375 mieszkały, 
Kilku Żaltisów i stara Raupuże376. 
On z niemi gadał, za nadrą377 je chował; 
Karmiąc i pieszcząc, Bogów w nich szanował. 
Kapłan był stary. Stąpając po grzbiecie, 
Lata go zgniotły i w pół przełamały, 
I na policzkach, w zmarszczkach napisały 
Wszystko, co doznał, przebył i przecierpiał. 
Zapadłe oczy jak przez mgłę patrzały 
Na świat, którego nie żądał już starzec; 
A usta w skargach i żalu skrzywione 
Zdały się boleć, nawet gdy milczały. 
Suknię miał zwykłą wędrownych kapłanów, 
Starą, podartą. Ledwie na niéj ślady 
Białego szycia i pętlic potrójnych; 
A szerść378 bydlęca od dawna po ziemi 
Wlokąc się, wszystka wytarła po krajach. 
 
Smutny był wieczór w kapłańskiéj gospodzie. 
Starzec wyglądał zwyczajnéj jałmużny, 
Prosił o litość, wzywał do wód świętych, 
Wróżbą go nęcił za małą zapłatę; 
Lecz widząc, że się młodzieniec opierał 
I kątek tylko w gospodzie uprosił 
Na niedowiarstwo i oziębłość ludu, 
I na zepsucie powszechne narzekał. 
Sen nie brał powiek smutnego Witola; 
Nie czuł się jeszcze podróżą znużony. 
A starzec smolne zażegał łuczywa; 
Ze skargi w skargę przechodząc i żale, 
Jął swego życia powiadać przygody. 
 
Dawno już, temu lat nie wiém jak wiele, 
Urodziłem się na litewskiém siele, 
Z ojca i matki ubogich wieśniaków, 
Do roli, znoju, pracy przeznaczony. 
Ale Auszlawis, co mnie wybrał z tłumu, 
Inną mi dolę na przyszłość gotował: 
Bo kiedym ojca trzodę gnał w pastwiska, 
Kiedy do żniwa młodego mnie brano, 
Nie czułem, żebym w tém życiu wieśniaczém 
Wytrwał do śmierci. Było Bogów wolą 
Wezwać mnie, żebym ludzióm379 dopomagał 
Nie pracą moją, lecz modłami memi. 
Kiedym lat doszedł, na poblizkiéj380 wiosce 
Ojciec dorodną opatrzył mi żonę, 
I zapowiedział, że mi ją przeznaczył. 
Posłali do niéj Pirszle i Pirszlisa381 
Nie była ona, tak, jak my, uboga, 
A jednak swatów przyjęto od ojca, 
I dano słowo, i piwem zapito. 
Mnie nic jednakże do niéj nie wiązało:. 
Bo chociaż młoda i piękna Baniuta, 
Choć nam jéj mieniem polepszyć się miało, 
Mnie cóś innego wówczas się marzyło: 
Co nocy bowiem Żaltis, Bogów poseł, 
Przychodził do mnie, kładł mi się na piersi, 
Spał ze mną, pokarm z méj ręki przyjmował, 
I znów nad rankiem w podziemia uchodził. 
Poznałem, że mnie Bogowie wzywali, 
Ażebym kiedyś został ich kapłanem; 
Ale staremu nie mówiłem ojcu: 
Bo on ubogi nie byłby pozwolił, 
Mnie tylko mając pomocą na starość. 
 
Po zapoinach długo się ciągnęło. 
Ojciec na wojnę po zdobycz wyprawiał. 
Mnie się na wojnę, równie jak do pracy, 
Serce gdzie indziéj wezwane, wzdrygało. 
Lecz gdy kunigas382, przez braci ścigany,  
Ognie wojenne po górach zapalił, 
Gdy w wszystkich wioskach zapłonęły stosy 
I młodzież nasza z oszczepy383 wybiegła, 
I jam iść musiał ze swojego sioła. 
Wszystkich nas razem w bratni kraj wysłano 
Burzyć i palić, nim się wróg pozbiera. 
I myśmy z łupem i jeńcy wrócili, 
Nim oni ognie wojenne zażegli; 
A siół spalonych dymiące się zgliszcza 
Za stosy wojny już im posłużyły. 
 
Jam z częścią łupu do domu powrócił. 
Było to mego przyborem wesela. 
Ojciec oznajmił rodzicóm Baniuty, 
Że w przyszły tydzień córkę im porwiemy 
I dwie sztuk bydła za posag zapłacim. 
 
Nadszedł dzień. Stryja syn, mój keleweże384, 
Dwa dziarskie konie do wozu założył 
I z przyjaciółmi po dziewkę pojechał. 
Wzięli Baniutę na jéj chaty progu 
I wieźli do nas. Na naszéj granicy 
Ja sam, porwawszy żagiew zapaloną, 
A w drugą rękę kubek z piwem białém, 
Biegłem ich spotkać. Trzykroć wóz obiegłem 
I trzykroć piosnkę zwyczajną śpiewałem: 
 
Nie płacz, nie płacz po kryjomu, 
Łzóm385 swym nie daj biedz386. 
Jakeś strzegła ognia w domu, 
Będziesz u nas strzedz387. 
 
Ale, śpiewając, na twarz jéj patrzałem. 
Łez tam nie było! Zaraz źle wróżyłem. 
Która nie płacze po rodziców domu, 
I po mężowskiéj nie zapłacze śmierci. 
Biegłem przed niemi, wróciłem do chaty, 
I smutny siadłem za zasłanym stołem. 
Wtem Żaltis święty zpod388 ławy swą głowę 
Pokazał żółtą i do rąk mi przyszedł. 
Smutniejszy jeszcze wziąłem go na piersi. 
I we drzwi chaty niespokojném okiem 
Patrzałem. Aż ci turkot na podwórku. 
— Już keleweże wiezie pannę młodą! — 
Wołają wszyscy i naprzeciw biegną. 
On u drzwi konie zhukane porzucił, 
Wbiegł w izbę, i chciał na stołek wyskoczyć, 
Na który późniéj sadzą panną młodą; 
Ale się noga sękata złamała, 
Zśliznął389 się, upadł, i z rozbitą głową 
W komorze z strachu ukryć się poleciał. 
Zła to jest wróżba. A gdy weszli drużby, 
Musiano drugi stołek przygotować, 
Żeby Baniutę pośród nich posadzić. 
Tak Mergu Wakars390 przeszedł niewesoło: 
Bo przyjaciele biegali za bratem, 
Chcieli go wybić za złą wróżbę skoku; 
A stary swalgon391 kiwał smutnie głową; 
I, chociaż milczał, dość mówił wejrzeniem; 
Odmową wróżby już dla nas źle wróżył. 
Szły potém dziéwki z Baniutą do dworu, 
Z ofiarą panu, smutną pieśń śpiewając, 
Prosząc, ażeby dziewictwo poddanki, 
Dał się przebłagać, mężowi darował, 
Albo datkami pozwolił okupić. 
Lecz srogi pan nasz śmiał się z dziéwek pieśni, 
Len, miód i kury, podarki wykupne, 
Nazad dziewczętóm wyrzucił pod nogi, 
A narzeczonéj kazał na noc zostać. 
 
Jam smutny siedział, kiedy brat przyleciał 
Zdyszany, niosąc od dworu nowinę: 
— Baniuta na noc we dworze została. 
Wykupnym datkiem pan wzgardził, nie przyjął, 
Wianek zielony podeptał nogami, 
Na płacz i jęki śmiechem odpowiedział. —  
 
Cała się chata krzykami rozległa. 
Zeszli się starcy, zbieżeli się młodzi; 
Swalgon cóś mruczał, nie mogąc poradzić; 
Staruchy cicho po kątach szeptały; 
A jam sam jeden za stołem pozostał. 
Widziałem, jak się młodzież ze mnie śmiała, 
Jak wszyscy na mnie ukosem patrzali. 
Jak ojciec, chodząc, załamawszy ręce, 
Próżno do Bogów modlił się domowych, 
A matka w kącie przy ogniu płakała. 
 
— I ja — myślałem — od pańskiego łoża 
Wezmę Baniutę z wiankiem rozerwanym! 
Ja miałbym żyć z nią! przyjąć ją za żonę! 
Nigdy! nie? nigdy! Lepiéj uciec z domu! — 
 
Ta myśl ucieczki nie piérwszy raz w głowie 
Stawała mojéj. Nieraz mnie chęć brała 
Uciec od ojca do świętych ołtarzów. 
Teraz to był mój ostatni ratunek. 
Żaltis, co mi się na piersiach rozgrzewał. 
Zdawał się jeszcze dodawać odwagi, 
Zdawał się wzywać do świętéj podróży. 
 
Noc była, kiedy wyszedłem przed chatę. 
Wokoło ludzie gwarzyli po cichu; 
Opodal znowu swawolny śmiech młodych 
Serce mi krajał, twarz wstydem oblewał. 
Niepostrzeżony odszedłem od chaty, 
Biegłem do piérwszéj świątyni do Kowna, 
I w Antos służbę ołtarzy przyjąłem. 
 
Wielem tam cierpiał w piérwszych lat posłudze! 
Bogowie moi przez ręce kapłanów 
Ciężkich prób po mnie z początku żądali. 
Nie było nawet na modlitwę czasu — 
Wodę mi nosić, drwa rąbać kazano, 
Ognia pilnować, kiedy wszyscy spali, 
Lub wejdalotóm392 sporządzać jedzenie. 
Trudno tam piérwsze lata wytrwać było; 
Ale Auszlawis dodawał mi siły. 
Karmiąc Giwojte393, łaskę ich zyskałem. 
Ja jeden potém służyć im chodziłem, 
I mnie jednego w podziemnéj świątyni 
Nie sykiem, ale pieszczotą witały. 
Z sługi zostałem świątyni strażnikiem. 
Lżejsze to życie. Ale mi niedługo 
Ostatek siły odebrały Bogi. 
Musiałem tutaj, żebrając jałmużny, 
Nad świętą rzeką usiąść śmierci czekać. — 
 
— I więcéj swego nie widziałeś sioła? — 
Zapytał Witol starego kapłana. 
— O! raz tam byłem przechodem — rzekł cicho, 
W lat dziesięć może po ucieczce z domu. 
W jesienny wieczór ujrzałem przed sobą 
Rodzinną wioskę; i anim z radością, 
Anim ją z żalem ujrzawszy, powitał; 
Byłem jéj obcy: bo tu moja dusza 
Srodze się łzami i wstydem napiła. 
Szedłem bez myśli; a ludzie przede raną 
Nizko394 się, prosząc o zdrowie, kłaniali. 
Niejeden podał ubogą ofiarę, 
Niejeden prosił o popiół z ołtarzy, 
Nikt mnie nie poznał, jam wszystkich zapomniał. 
 
Tak wolnym krokiem przyszedłem przed chałę; 
Alem ją znalazł pustą, drzwi podparte, 
Dymnik zwalony, płoty wywrócone, 
I sadek pusty; tylko śmiecia kupa 
Zielonym chwastem porasta wysoko; 
Psa nawet w chacie opuszczonéj szczeku, 
Ni żywéj duszy odgłosum395 nie słyszał. 
 
— Cóż to — spytałem — w téj chacie się stało? 
Czy Krajwa umarł? gdzie żona i córka? — 
— Wszyscy umarli — rzekł mi jakiś starzec — 
Wszyscy, bo straszny był tu mór przed rokiem. 
Mówią, że Bogi za syna się mściły, 
Który gdzieś uciekł od żony daleko, 
Uciekł w dzień ślubu i więcéj nie wrócił. — 
 
1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 92
Idź do strony:

Darmowe książki «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz