Darmowe ebooki » Epos » Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 92
Idź do strony:
grób, Romojsa. 
Koń pysk spieniony ku panu zawrócił, 
Stanął; a Witol, zeskoczywszy z niego, 
Zdjął uzdę, i rzekł, wolno go puszczając: 
— Czuję, że to jest ojcowska mogiła. 
Ty, coś mnie tutaj przyniósł na swym grzbiecie, 
Bądź za to wolny; leć, gdzie stada dzikie; 
Leć, o mój Jodziu, kędyś454 się urodził. — 
 
A koń, jak gdyby tę mowę rozumiał, 
Podniosłszy455 głowę, oczy nań obrócił, 
Potrząsnął grzywą i zakopał nogą, 
I znów szedł za nim do ojca mogiły. 
Kiedy się Witol ku niemu obrócił,  
On głowę oparł na ramieniu pana, 
I stanął smutny, jakby myśli jego 
Pojmować umiał, potrafił podzielać; 
A okiem w oczy Witola wlepioném 
Mówił mu: — Panie! nie chcę cię porzucić, 
Pójdę za tobą, nie odstąpię ciebie. 
 
Niepewny, drżący szedł Witol do grobu, 
Szukał drzwi jego z południowéj strony, 
I znalazł kamień, który je przypierał, 
Dzikiemi chwasty pokryty i zielem. 
Xiężyc456 się właśnie podnosił zza chmury 
I dał mu runy wyczytać grobowe. 
Ze drżeniem serca ujrzał ojca imie457 
Jeszcze starości nieporosłe mchami, 
W górze dwa węże, godło jego rodu. 
Padł syn naówczas, i gorzkiemi łzami 
Polał mogiłę, jęknąwszy boleśnie; 
Modlił się Bogóm458, cieni ojca wzywał. 
 
— Ojcze! — zawołał — zlituj się nad synem! 
Zejdź z tamtych światów na twoję459 mogiłę 
I ukaż mu się w dawniejszéj postaci! 
Oto cię błagam! oto cię przyzywam 
Usty i sercem, modlitwą i łzami! 
Ojcze mój! pokaż twarz swoję z mogiły! 
Niech ją raz ujrzę, raz na życie całe. 
Potém polecę, w sercu ją poniosę, 
Jak złoty pieniądz, co do grobu kładą 
Na długą drogę wieczności umarłym. 
Jeśli żal tobie dziadów twoich cienie, 
Albo wesołą biesiadę z Murgami460, 
I łowy miłe na chwilę porzucić, 
Powrócisz, ojcze! na wieczność powrócisz! 
Niechaj ja ujrzę twoję twarz promienną, 
Choćby tak krótko, jak blask błyskawicy. 
Jak strzałę gromu, co pada i znika. 
Matka raz do mnie z nieba się spuściła, 
A tyż ni razu mnie się nie ukażesz? 
Ja zemstę Bogów tu za ciebie noszę, 
Ja zn twą winę błąkam się po ziemi 
I walczę z duchem wysłańcem Perkuna. 
Ojcze! ty wszystko nagrodzisz synowi, 
Życie zasłodzisz461, do walki zagrzejesz, 
Jeśli mu tylko ukażesz twarz swoję! — 
Westchnął i spójrzał462, płakał i narzekał. 
Wtém na niebiosach coś błyskać zaczęło, 
I białe cienie na białych rumakach, 
Krając powietrze skrzydłami białemi, 
Ponad mogiłę wzleciały. Syn spójrzał, 
Wyciągnął ręce, srébrne łzy wylewał. 
A drogą mléczną lecieli ku niemu: 
Ojciec na przedzie, w złotem litéj szacie, 
Promienny cały; po trzy gwiazd miał w ręku, 
Jedną na czole, a na piersi jedną; 
U boku jego złoty miecz zwieszony, 
I łuk z strzałami chwiał mu się na barkach; 
Zniżał się, zniżał, stanął na mogile; 
A za nim orszak jego towarzyszy, 
Jak on, na koniach białych i skrzydlatych. 
Stanęli. Witol padł na twarz przed ojcem. 
— Ojcze! — rzekł, wznosząc spłakane oblicze — 
Dozwól się dosyć napatrzyć twéj twarzy. 
Niech się jéj obraz na duszy wyryje, 
Abym go nosił życie moje całe; 
Ażebym, jeśli na Dungus przylecę, 
Jeśli do wschodniéj powrócę krainy. 
Piérwszego poznał, piérwszego powitał! 
O, lżéj mi będzie walczyć teraz z duchem, 
Lżéj będzie cierpieć i zginąć na ziemi, 
Kiedym cię w życiu mojém raz zobaczył. — 
Mówił i ręce do ducha wyciągał; 
A duch, jak gdyby chciał, nie mógł się zbliżyć; 
Chwiał się na białym, skrzydlatym rumaku; 
I gdyby w kraju, z którego przeleciał, 
Mógł się żal rodzić, łzy mogły popłynąć, 
Rzekłbyś, że mu się łzy w oczach świeciły. 
Otworzył usta i tak rzekł do syna: 
 
— Śmiało idź, synu, śmiało idź po ziemi! 
Choć zemsta Bogów niewinnego ściga, 
Jeśli się zbrodnią nie skalasz ni razu, 
Wrócisz do ojców, do wschodniéj krainy, 
Przejdziesz Anafiel; a pamięć o tobie, 
Jak złote ziarno posiane na ziemi, 
Zostanie tutaj; i z niéj się urodzi 
Potomstwo wielkie, bohatery sławne. 
Śmiało idź! synu! Ja ojcowską ręką 
Do boju życia błogosławię tobie. — 
Rzekł ojciec. Potém znowu orszak duchów 
Z mogiły ruszył, popłynął ku niebu; 
Bielał przez chwilę; na tle nocy czarnéj 
Świecił, jak gwiazda, i malał, i zniknął. 
Pozostał Witol, uderzył się w rękę, — 
I krew swą lejąc na ojca mogile, 
Modląc się, krwawą święcił mu ofiarę. 
 
Tak noc ubiegła. Piérwszy raz od dawna 
Usnął podróżny; a wierny koń jego 
Z rozdartém nozdrzem wartował na straży 
l rżeniem równo z jutrzeńką obudził. 
Witol przypomniał na ducha zasadzki; 
Dłużéj na grobie nie mogąc pozostać, 
Oblał go jeszcze łzami, i żegnając, 
Znów w swoję463 drogę puścił się przez lasy. 
 
Smutny szedł krętą w zarośla drożyną; 
Jodź za nim, jakby sługa szedł za panem 
Powoli; kroki mierzył z jego chodem; 
Czasem się srożył i najeżał grzywę, 
To znów spokojny trawę gryzł i liście; 
Jak pies, co rękę zna, co go karmiła, 
i szuka śladu, i tęskni za panem, 
Tak on drożyną za nim postępował; 
I próżno łąki wabiły zielone,  
Próżno do niego dzikie stada rżały — 
On nawet ku nim oczu nie obrócił, 
Na chwilę nawet pana nie porzucił. 
 
Tak długo w głębią464 puszczy się ciągnęli. 
A Witol kraj ten jakby przez sen widział, 
Zdał się poznawać, zdał się przypominać. 
I zdało mu się, jak gdyby za młodu 
Ścieżki podobne i podobne gaje, 
Też same rzeczki, doliny też same 
Kiedyś już widział i dawniéj przebiegał. 
Witał je z jakiemś uczuciem radości, 
A sam uczucia nie pojmował swego. 
Coraz biegł prędzéj. Na ścieżki zawrocie 
Wyszedł w dolinę, i ujrzał przed sobą 
Chatę — tę samą, w któréj się wychował. 
Też same wiśnie dach jéj ocieniały, 
Też same płoty dokoła ogródka, 
Taż sama wkoło zielona dolina, 
Taż sama sosna z barcią niedaleko, 
Kamień, na którym z pastuszki ofiarę 
Palił on niegdyś Goniglowi465 Bogu; 
A w dali tenże las, na który chciwie, 
Rwąc się do łowów, patrzał tyle razy, 
Też same dęby z gałęźmi krzywemi, 
I sosny smukłe, i brzozy schylone, 
Blada osina, splątane leszczyny, 
Taż sama niwka pod lasem zasiana. 
I, jakby wczora odszedł ztąd466 dopiéro, 
Nic się tu jeszcze nie zmieniło wkoło — 
Cicho, jak było, i pusto, jak było. 
 
Ranek, więc matka musi być w oborze, 
Ojciec na łowach, z bydłem poszły dzieci, 
Parobcy w lesie, w polu, na nowinach. 
Psia buda stoi otworem i pusta. 
Też same nawet sroki i śmieciuchy 
Skaczą przed progiem i ziania szukają. 
Witol, jak gdyby tylko z łowów wracał, 
Śpieszył, i stając na chrominy progu. 
Modlił się naprzód Kobolóm i duchóm467, 
Co go dziecięciem pod tym dachem strzegły; 
Zapukał potém. Wyszła stara Małda; 
Ale pod pięknéj postaci młodzieńcem 
Owego dziecka, co się gdzieś zbłąkało, 
Już nie poznała. On poznać się nie dał, 
I prosił tylko, jak łowiec zbłąkany, 
Aby się chwilę ogrzać przy ognisku 
I do podróży dalszéj mógł wypocząć. 
Poszła mu stara wodę grzać na nogi 
I placków upiec świątecznych pod żarem, 
Plaster mu miodu na stół postawiła, 
I sér, i mléko na misie drewnianéj; 
Lecz choć na niego sto razy spójrzała, 
Choć głos słyszała, nie poznała przecię, 
Że się ten niegdy jéj synem nazywał, 
i na jéj ręku piosenką dziecinną, 
Straszony cieniem Pokola, usypiał. 
 
Wtém na podwórku psy się odezwały 
I któś zagadał. Rozpoznał po głosie 
Witol starego i łowcze ogary. 
Wybiegła Małda gościa mu zwiastować; 
Ale po Jodziu wiedział już gospodarz, 
Że jakiś obcy w chacie odpoczywa. 
— Któż to? — zapytał żony w progu chaty. 
— Kto? — Bogi wiedzą! Zaszedł, jak zbłąkany, 
Piękny młodzieniec. Miecz wielki u boku, 
Łuk ma na plecach i topor u pasa, 
I wiżos468 drogim sznurem oplatane, 
I twarz wesołą, a piękną jak Saule469. — 
— Nie bluźńże, stara! A toć byłby bogiem. — 
— Kto wié! Prawdziwie na niego wygląda. 
Widziałam dawniéj kunigasów wielu. 
Ludzie to, jak my; to, nie jak my człowiek. 
I mało darów gościny skosztował, 
Milczy i patrzy, jakby na co czekał. — 
Stary porzucił oręż swój u proga, 
Proch z nóg otrząsnął, zdjął szłyk470 z siwéj głowy, 
I, uchylając drzwi, gościa powitał: 
— Niechaj wam będzie błogo w naszym domu. — 
— I tobie, starcze, niech Bogi przyczynią — 
Odrzekł mu Witol — niechaj wam Puschajtis 
U Markopola dostatki wyprosi. 
Z łowów wracacie? — zapytał po chwili. 
— Z łowów — rzekł starzec — idę, miły gościu! — 
A mówiąc, pilnie w twarz mu się wpatrywał; 
I, jakby sobie głos ten przypominał, 
Jakby pod męzką471 chciał odgadnąć twarzą 
Rysy dziecięcia, patrzał z podziwieniem. 
— Jakże wam łowy dziś się poszczęściły? — 
Znowu go Witol zapytał z uśmiechem. 
— Nie bardzo, Panie! Od lat to już kilku, 
Jak wychowaniec mój, biedny sierota, 
Gdzieś mi na łowach, przez duchy zbłąkany, 
Zginął, że nawet i śladu żadnego 
Znaleźć nie mogłem, od tego mi czasu 
Ani na łowach, ni się szczęści w domu. 
A Bogi wiedzą, jakem go przestrzegał. 
Lecz w las młodemu, jak rybie do wody. 
Ani pamiętał na moje przestrogi. 
— Liszka472 nam drogę przebiegła — mówiłem — 
Wróćmy się nazad — on nie chciał powracać; 
Stać mu kazałem, puściwszy ogary — 
On w las poleciał i zginął gdzieś w lesie. — 
 
— Dawnoż to temu? — znów Witol się pyta. 
— Lat nie liczyłem, lecz kilka ich mija. 
Oszczep strzaskany znalazłem śród kniei, 
Lecz ani słychu, co się z młodym stało. 
Gdyby go źwierzę pożarło, to szaty 
Znalazłbym może, lub kości pogrzebał; 
A wszystkiem lasy przetrząsnął dokoła, 
I nié ma miejsca, gdzie bym go nie szukał. — 
 
— Któż to był? zkądże473 wzięty był sierota? — 
Znów Witol starca zapytał ciekawy. 
— Jeszcze go dzieckiem przynieśli z daleka, 
Z dworu Kruminy; kobiéta służebna, 
Tajemnie, w białe spowitego płótno. 
Żonie oddała, i mieli nagrodzić. 
Ale gdy chłopiec z mojéj zginął winy, 
Nikt się o niego nie dopomniał więcéj. 
Myśmy nagrody i prosić nie śmieli. 
Nie było za co. Baliśmy się kary. 
Wielka Krumine straszna, gdy jest w gniewie. — 
— I nikt o niego u was nie zapytał? — 
Powtórzył Witol z westchnieniem bolesném. 
— Nikt; tylko lata przeszłego kobiéta 
Taż sama w polu spotkała mnie znowu. 
— Dziecka już nié ma? — powiedziała do mnie. 
— Nié ma! — odrzekłem, i chciałem uciekać. 
— Wiém! — zawołała, idąc daléj drogą. 
Lecz nie groziła zemstą, ani karą, 
Ani się więcéj u mnie rozpytała. 
Jam dumał: ona zkąd474 wiedziała o tém? 
Dlaczego nic mi nie mówiła za to? 
Chociaż go swoi nie płakali może, 
Ja nieraz po nim szczére łzy wylałem. 
Ach! byłby teraz w domu mi pomocą. 
Siłę niedźwiedzia, a rozum miał węża, 
Odwagę wilków szalonych i rysia. 
Młody, a już mu w piersi boje wrzały, 
I nie mógł z braćmi trzody gnać na pole, 
Rwał się do łuku, oszczepem się bawił, 
O łowach marzył i tęsknił za niemi. 
Ja teraz stary! Czemuż go tu nié ma?! — 
 
A Witol słuchał starca i żałował. 
Stara ze swoim przyszła znowu żalem; 
Z założonemi rękami, podparta, 
Przypominała biednego sierotę, 
Który z jéj piersi ssał przed laty życie.  
— Jam go, jak własne dziécię, ukochała — 
Płacząc, mówiła, potrząsając głową — 
Jak swoje dziecko piersiami karmiłam. 
Ale znać było, że nie nasze dziécię. 
Insza twarz, serce, i inna w nim dusza. 
Jemu niesmaczne dziecinne zabawki, 
Jemu niemiłe dziecinne swawole; 
O łowach tylko i bitwach od młodu 
Marzył i gadał, przez sen nawet, biedny. — 
 
— I jemu przyszło — rzekł starzec — tak zginąć! 
Nie darmo liszka przebiegła nam drogę. 
Prosiłem: wróćmy! On nie chciał powracać; 
Zaledwie w inną dał się zwrócić stronę. 
Poszedł i zginął! O! żal mi sieroty. — 
 
— Nie żałuj, ojcze! — rzekł Witol do niego, 
I wstał z za stołu, szedł, uściskał starca. — 
Jam to jest Witol, ja to ów sierota. — 
— Ty!! — zawołali z wykrzykiem oboje. — 
Ty? Panie! — Zaraz wszystko zapomnieli, 
Ściskać go, płacząc, i pytać zaczęli. 
Witol się cieszył, jak gdyby rodzinę 
Własną odzyskał — tak czule witali, 
Ze łzami w oczach, z uśmiechem radości. 
A stary patrzał, Witola oglądał, 
Dziwił wzrostowi, mieczowi, ubraniu, 
O wszystko pytał, wszystkiego ciekawy, 
I stokroć jedno powtarzać mu kazał. 
 
Zaraz się dzieci starca dowiedziały. 
— Witol powrócił! — Biegają pastuszki, 
Wołają, trzody puścili samopas, 
I wszyscy biegną zobaczyć do chaty, 
Jak ich rowieśnik475 na wielkiego męża 
I na wojaka wyrósł potężnego, 
Jakiego konia, jaki miecz u boku, 
Jakie miał piękne, bogate ubranie. 
 
Tak gdy ptak z gniazda daleko uleci 
I w obcych gajach pierzem się okryje 
A potém znowu na gniazdo powróci, 
Pozna go matka, dziwią mu się bracia, 
I w obcym dawną witają znajomość. 
 
Na próżno Małda troskliwa Jodziowi 
Najczystszy owies sypała na trawie; 
Próżno mu dzieci, głaszcząc go, nosiły 
Wody najświświéższéj z krynicy od boru — 
On nic
1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 92
Idź do strony:

Darmowe książki «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz