Darmowe ebooki » Epos » Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 92
Idź do strony:
pierzchnęło, 
Tylko krew ciepła po plecach płynęła, 
I serce biło, i oczy pałały. 
Zdziwiony Witol upadł na kolana, 
Bo nigdy, w dzikiéj wychowany chacie, 
Takiéj kobiéty, takiego uśmiechu 
I takiéj twarzy nie widział, nie marzył. 
A gdy ją ujrzał, serce mu zabiło, 
Nie strachem, jakiémś uczuciem nieznaném. 
 
— Ktoś ty? — zawołał. — Jam ci winien życie! 
Zbłąkany w puszczy, piérwszy raz na łowach, 
Byłbym tu nędznie bez stosu, mogiły, 
Skonał, jak bydlę, pod potwór231 zębami. 
Ktoś ty? o Dejwa! Czyliś ty Lazdona232? 
Czyli tych dębów Ragana233 gościnna? 
Czyli Miedziojna234, myśliwych Bogini? 
Czyli Austheja pszczół tych opiekunka? — 
 
— Jam matka twoja — zawołała Milda. — 
Leciałam górą, kiedy jęk twój, synu, 
Boleśnie w serce tęsknie mnie uderzył. 
Jam matka twoja! — 
— Tyś jest matką moją! 
Nie! Jam jest synem ubogiéj kobiéty. 
Małda jéj imie235. Ojciec mnie dziś stary 
Piérwszy raz, nie chcąc, na łowy prowadził. 
On tam gdzieś w puszczy szuka mnie na próżno, 
Nie śmié sam jeden do chaty powrócić. 
Jam chłopek biédny, ty jesteś Bogini! — 
— Ci ludzie nie są to twoi rodzice. 
Jam matka twoja. — To mówiąc, troskliwa 
Milda go szatą śnieżystą osłania, 
Szatą, za któréj dotknięciem cudowném 
Najsroższe rany posłuszne się goją; 
Krew jego ściera, pocałunkiem blizny, 
Uściskiem serce bijące ulecza. 
Na próżno Witol zdziwiony się broni, 
Próżno się z matki objęcia wyrywa. 
Ona, jak w upał jeleń upragniony236, 
Którego strzały od wód nie odpędzą, 
Ani się zraża Witola zdumieniem, 
Ni zimną jego dla siebie bojaźnią. 
 
Woła nareście237: — Nie czujeszże, synu, 
Nie czujesz matki? Czyż serce nie bije 
I krew ci żywiéj po żyłach nie płynie? 
Czyliż nic tobie nie mówi przeczucie? — 
 
Chłopiec milczący bał się i nie wierzył. 
— O Dejwa! — mówił — nie chciéj mnie uwodzić. 
Jam się w ubogiéj wyrobnika chacie, 
Jam się ubogi, nieznany urodził. 
Gdybym był twojém, o Dejwa, dziecięciem, 
Czegoż bym w puszczy na ciężkiém wygnaniu 
Tak nędzne życie, tak długo wlókł biedny? — 
— Nie wiész ty, synu, dlaczego cię matka 
Daleko oddać i ukryć musiała: 
Bo nad twą głową jest zemsta Perkuna, 
Na ciebie duchy mściciele czyhają, 
I wszędzie stawią zasadzki i sidła. 
Musiałam ciebie w obcych oddać ręce, 
W dalekie puszcze, żebyś niepoznany 
Przeżył dzieciństwo, aż do lat młodzieńczych, 
Pod skrzydłem swego ubóstwa tajemnic. 
Tutaj spokojnie przepędziłeś lata, 
Które gdzie indziéj już by walką były. 
Może by Grajtas, szukając po święcie. 
Odkrył cię dawno, w kolebce udusił, 
A moje serce zakrwawił na wieki! — 
 
— Matko! a za cóż ta zemsta Perkuna? — 
— Bo ojcem twoim był nie Bóg, leci człowiek. — 
— Gdzież jest mój ojciec? — 
— Dawno już zabity. 
Gdyś ty się rodził, on, bojąc się zemsty, 
Dumny, sam sobie zadał śmierć okrutną! — 
— A gdzież jest jego mogiła! o matko! — 
— W puszczy nad Niemnem, na wzgórzu zieloném. — 
— Pójdźmy tam do niéj, poprowadź mnie, Dejwa! — 
— Nie! Tam od dawna Grajtas już czatuje, 
Bo wié, że syna najłatwiéj mu znaleźć 
U grobu ojca ze łzą i ofiarą. 
Kiedyś w noc ciemną polecim tam razem. 
Lecz teraz, synu, czas gdzie indziéj tobie. 
Nie możesz zawsze w téj chacie pozostać. 
Nie dość masz siły na zwalczenie Bogów. 
Trzeba, byś poznał świat i jego tajnie, 
I wszystko, co się przed tłumem ukrywa, 
Co tylko starzy ołtarzów kapłani 
Z ust do ust sobie od wieków podają. 
Chodź ze mną! — rzekła. Lecz Witol się wzbrania. 
— Pozwól mi — rzecze — pożegnać się z ojcem. — 
— Jeszcze go potém obaczysz, mój synu! — 
— Pozwól mi z matką pożegnać się starą, 
I z braćmi memi, siostry, i tą chatą, 
W któréj lat tyle spędziłem spokojnie. — 
— Nie! Czas nam lecieć! Jeszcze ich zobaczysz. 
Kiedyś tu późniéj zawędrujesz może. 
Lecz nie płacz po nich, za życiem dziecięcém; 
Zapomnij! Inne gotuję ci życie, 
Piękne, jak Saule238, gdy świeci w południe, 
Wielkie, jak niebo nad morzem rozpięte, 
Głośne, jak grzmoty starego Perkuna. 
Syn Mildy miałby płakać lat spędzonych 
W pogardzie, w nędzy?! żegnać towarzyszy 
Sromoty swojéj?! — To rzekła Bogini, 
Witola szatą śnieżystą osłania. 
Młodzieniec zadrżał, spogląda zdziwiony, 
Tuli się drżący do matki, i wzlata 
Ponad drzew wierzchy, wyżéj, ponad chmury, 
I nic z wysoka nie widzi już ziemi, 
Którą westchnieniem pożegnał żałośném. 
 

 

Długo oboje lecieli w milczeniu. 
Pod niemi słońce upadło czérwone 
I Wakarinne239 weszła na niebiosa; 
Pod niemi słychać było tysiąc głosów 
W jeden głos zlanych, zmięszanych240 z wiatrami. 
Kiedy się czasem ku ziemi zbliżyli, 
Światła migały i szumiały rzeki; 
Lasy, czarnemi kołysząc głowami, 
Cóś z przelotnemi gwarzyły chmurami. 
Oni lecieli ciągle ku północy, 
Aż się nad zbiegiem u dwóch rzek spuścili 
Nad wielką, cichą, zieloną doliną. 
Tu się dąb wznosił stary, rozłożysty, 
Sam jeden, jakby strażnik tego miejsca. 
Mur sześciościenny wkoło go otaczał, 
Jak orszak, który xiążąt241 w bitwie strzeże. 
W jednéj z ścian były wrota do świątyni. 
Tam połyskały straszne Bogów twarze: 
Perkuna, który grom w rękach piastował, 
Czarne Pokole, olbrzyma Atrimpa. 
Inni Bogowie dokoła ścian stali. 
Tam był Wirssajtos, Sznejbrato, Ziemiennik. 
Przy nich ofiarne ołtarze rzędami, 
Od krwi i dymu okopciałe, czarne, 
Ognia i ofiar jutrzejszych czekały. 
U stóp ich jeszcze walały się kości, 
I popiół ziemię ubitą pokrywał. 
Poza murami wielkie drzewa stosy 
Przygotowano na ołtarz Perkuna, 
Przed ojca dębów poważne konary. 
I widać było świetny blask od Znicza 
Wśród ciemnéj nocy, jak xiężyc242 u wschodu 
Połyskujący na murach czérwonych. 
A nad ołtarzem, z spuszczonemi głowy, 
Strażnicy ognia w milczeniu siedzieli. 
 
Na prawo bramy dom Krewe Krewejty; 
Na lewo stała podróżnych gospoda; 
Daléj czerniały wejdalotów domy 
I sigonotów ubogie chrominy, 
I wędrowników pobożnych szałasy. 
Wszystko tam spało, tylko u ołtarza 
Dwóch wejdalotów ogień podsycało; 
Drzewem, bursztynem, żywicą karmiony, 
Błyskał i żółtym wznosił się płomieniem; 
Niekiedy ostry, jak strzała myśliwca, 
To zwity w kłęby, jak chmura wiatrami 
Szybko pędzona po zachodniém niebie. 
Nad nim dym wonny w górę się unosił, 
A w jego mglistych, sinawych zasłonach 
I twarze Bogów i strażników twarze, 
Zmięszane243, żyć się i ruszać zdawały. 
 
Milda stanęła: bo Witol zdumiony, 
Choć nieraz słyszał o Bogów świątyni 
Dziwne powieści przy ogniu wieczornym, 
Ciekawe oczy na wszystko otwierał 
I chciwie niemi nowy świat pożerał. 
— Dość patrzeć, synu! — rzekła doń łagodnie — 
Lecą godziny, mnie nazad potrzeba. 
W tych murach, które pożerasz oczami, 
Mieszka najpiérwszy, najmędrszy z kapłanów. 
Jego nie tylko litewski lud słucha, 
Lecz barbarzyńskich krajów kunigasy; 
Króle północni o radę go proszą 
I co rok hołdy i ofiary znoszą. 
On godzi swary, wojnę wypowiada, 
On wróży szczęście, nieszczęście przepowié, 
Bo on wié wszystko i u Bogów może. 
Do niego ciebie na naukę wiodę, 
Żeby ci odkrył wszystkie tajnie życia, 
I dał ci poznać Dungus, Bogów ziemię. 
Ten Dungus, który ponad głową twoją 
Piorunem grozi i zemstą Perkuna. 
Tu sił nabierzesz do walki potrzebnych; 
Walki tak długiéj, jak żywot twój cały. 
Ten kapłan ojca twojego jest bratem. 
W imie244 go brata zaklnę, będę prosić, 
Żeby cię przyjął i schronił od burzy: 
Bo to jest jedno miejsce, gdzie cię Grajtas 
Szukać nie będzie, domyślić się nie śmié; 
Jedno, w którém ty mądrości zaczerpniesz, 
Nasłuchasz dziejów i nauczysz świata, 
W którém naostrzysz twój oszczep do walki, 
I serce twoje na cios zahartujesz, 
A umysł młody wprawisz do przebiegów. 
Teraz tyś jeszcze jak koźlątko słabe. 
Które, gdy w kniei ogary posłyszy. 
Stanie zdziwione, uciekać zapomni; 
A gdy napadną, nie umié się bronić. 
Trzeba ci siły i w ręku i w sercu — 
Tak mówiąc Milda, ku drzwióm się zbliżyła, 
Tchnęła, i wnet się rozwarły na dwoje. 
Oni przed Krewe Krewejtą stanęli. 
 
Starzec był siwy, z pochyloną głową; 
Włos u niéj rzadki bielił się srébrzysty; 
Zpod245 wpadłych twarzy oczy mu świeciły 
Ostatkiem ognia, resztkami żywota; 
Usta, jak gdyby odwykłe od mowy, 
W brodzie ukryte, ściśnięte, milczały. 
Białą miał szatę, i lniany pas biały 
Siedémkroć siedém biodra przepasywał. 
Sparty na ręku modlił się w milczeniu 
Przed drobnym Boga wielkiego posągiem, 
Który na szacie rozpostartéj leżał. 
W ciemnéj komnacie blizko246 niego stała 
Trójzębna laska, dostojeństwa godło, 
I czarna jakaś wojenna chorągiew, 
I czapka strojna w perły i łańcuchy. 
On siedział, spójrzał; milcząc, podniósł oczy, 
I czekał, aby piérwsi się ozwali. 
— Ojcze! — Bogini po cichu wyrzekła — 
Raz to już drugi w kobiécéj postaci 
Oczóm247 się twoim objawiam zdumionym; 
Piérwszy, gdy brat twój umarł stąd daleko. — 
 
— Bądź pozdrowiona, wielka Dejwa Mildo! — 
Zawołał, wstając, i padł na kolana 
Starzec; lecz Milda skinieniem znać dała — 
Podniósł się z wolna, i, złożywszy ręce, 
Z spuszczoną głową słuchał jéj rozkazu. 
 
— Oto jest — rzecze — syn twojego brata. 
Wiész, jakie losy Perkun mu gotuje. 
Chceszli go przyjąć, wyuczyć tajemnic, 
I wlać mu mądrość, którą sam posiadasz, 
Do przyszłéj walki uzbroić go w siły? — 
 
— Straszny — rzekł starzec — straszny gniew Perkuna! 
Zemście się jego nie oprą i Bogi248. 
Gdzież skryć się przed nim? dokąd nie dosięże? 
Dokąd posłańcy jego nie dolecą? 
Przez siedém światów piorun jego bije, 
Za siedém mórz się prawica wyciąga, 
A jego duchy do pieczar Poklusa 
I do krainy wschodniéj dolatują. 
O Dejwa! straszny, wielki gniew Perkuna! 
Bo w jednéj chwili w proch ludzi druzgota249! — 
— Lękasz się — Milda odrzekła powolnie, — 
Nikt tu dziecięcia nie znajdzie u ciebie, 
Ja ducha zemsty w inną stronę zwiodę; 
Inne, daleko, w drugim końcu świata, 
Naznaczę dziécię na zgubę i zemstę. 
Przyjm go! Siérota, on nie ma nikogo, 
Ni matki nawet! bo i ja dla niego 
Zrzec się go muszę, by, kryjąc, nie zgubić! 
Na pamięć brata, co w śmierci godzinie, 
Kiedy duch jego na wschód ulatywał, 
Jeszcze o tobie wspominał przed zgonem, 
Ty przyjm go, starcze! ocal od zagłady! — 
 
Słuchał jéj Krewe w posępném milczeniu. 
— O wielka Dejwa! niechaj się tak stanie — 
Rzekł wreście250 — taka na mnie losów wola. 
Ja go przyjmuję. Będzie moim synem. 
Jeśli na starość przyjdą z nim nieszczęścia, 
Jeśli mi skończyć ciężko przeznaczono, 
Wolą się moją wyroki nie zmienią. 
Niechaj zostanie. Tak Pramżu napisał. — 
Powiedział starzec, i na znak przysięgi 
Ręką się prawą za gardło uchwycił. 
— Przysięgam, Dejwa, wszystko w niego wleję, 
Cokolwiek długie doświadczenia lata 
Przed mojém okiem tajemnic odkryły; 
Wszystko mu oddam po sobie w puściźnie; 
Co już od dawna w méj duszy zamarło, 
Co się w pamięci zatarło latami, 
Dobędę znowu wszystko i przypomnę, 
Wszystkiém do walki strasznéj go uzbroję: 
Bo całe jego życie widzę z czoła, 
A życie jego będzie długim bojem. — 
 
Skończył i oczy podniósł; a Bogini, 
Szatą się mglistą osłoniwszy cała, 
Rzuciła uśmiech w nagrodę starcowi, 
Znikła; a Witol sam się z nim pozostał.  
 

 

O wieku młody! Tyś wiosną człowieka! 
Na tobie ziarno przyszłości on sieje! 
Twoim on ogniem resztę wieku żyje! 
Biada, kto młody na świat patrzy staro,  
Zimnemi piersi, obojętném okiem, 
I nic nie znając, nic poznać nie żąda, 
Nic nie uczuwszy, nic uczuć nie pragnie! 
Lecz błogo, błogo, gdy z duszą młodzieńczą 
Wynijdzie na świat chciwy świata człowiek; 
Wszystkiego żąda; wszystko chciałby w chwili 
Pożreć i objąć, pojąć i zrozumieć! 
O! wówczas życie, to podróż wesoła! 
Co chwila nowe objawią się kraje, 
I coraz świéże wabią go obrazy; 
Świat rąk tysiącem serce mu opłata, 
Tysiącem myśli głowę mu uwieńcza, 
Tysiącem żądzy duszę mu kołysze. 
O wówczas młodość jest słodką godziną! 
Człowiek się uczy, pragnie i spodziewa. 
A czegóż więcéj do szczęścia potrzeba? 
Pragnienia tylko, zapału, nadziei. 
 
Tu Witol młody, gdy w insze wszedł życie, 
Gdy świat tak wielkim zrozumiał, obaczył, 
Gdy tysiąc cudów odgadnąć zapragnął, 
Chciwy na starca nauki się rzucił; 
A on, jak gdyby niepotrzebne skarby, 
Długiemi laty mądrość przyzbieraną, 
Któréj nikt nie chciał, nikt mu nie zazdrości, 
W gorącą duszę Witola wylewał, 
Jak drogi napój w kosztowne naczynie. 
Słodko mu było u życia zachodu 
Widzieć, jak myśli, które w nim przygasły,  
W młodzieńczéj duszy kwitnęły rumiane, 
I nową siłą pojone, ożyły; 
Słodko mu było widzieć, jak to ziarno, 
Ledwie zasiane, zielono bujało; 
Słodko mu było w téj dziewiczéj duszy 
Drugiego siebie uczuć, z złotém skrzydłem, 
Z odważną piersią i długą nadzieją. 
 
Starzec powoli w wieczorne godziny 
Dawne mu ojców opowiadał dzieje; 
O Dejwach uczył, o przodkach, o duchach, 
I o tych gwiazdach, co duszy człowieczéj, 
Patrząc się z góry, strzegą i pilnują. 
Nieraz wśród ciszy, gdy spało Romnowe, 
A święty ogień gasnął na ołtarzach, 
Gdy Menes smutny, z porąbaną twarzą. 
Szedł wolno w chmurach, czatując jutrzeńki
1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 92
Idź do strony:

Darmowe książki «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz