Matka - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (wypożyczalnia książek .txt) 📖
Dramat Witkacego z roku 1924, który przedstawia relację syna z matką.
Tytułowa matka to Janina Węgorzewska, która musi utrzymywać swojego syna Leona (ma do niego o to pretensję). Ona zajmuje się robótkami ręcznymi. On jest myślicielem, filozofem, tworzy swój własny manifest ideologiczny. W końcu Leon wplątuje się w podejrzane interesy i staje się bogaty. Jednak los bywa okrutny…
- Autor: Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Dramat
Czytasz książkę online - «Matka - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (wypożyczalnia książek .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-4008-9
Matka Strona tytułowa Spis treści Początek utworu AKT PIERWSZY AKT DRUGI AKT TRZECI, EPILOGOWATY Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaPoświęcona Mieczysławowi Szpakiewiczowi1
Podły wampir — wdał się w ojca. A może jestem niesprawiedliwa w stosunku do nich obu — może to moja wina, że on jest taki? Czymże ja zasłużyłam na inną egzystencję niż tę, którą mam? Czy dokonałam czegoś nadzwyczajnego? Nic, nic... Jestem pospolita kwoka i nic więcej. Ale za co znowu mam tak strasznie cierpieć? O Boże! Życie moje przemyka jak sen okropny obok mego drugiego, prawdziwego istnienia, które umarło. Muszę sobie uświadomić wszystko. Może to da mi siłę do przetrzymania jeszcze gorszych rzeczy, które mnie czekają.
Dług u księgarza — 150, za książki z biblioteki — 50, pokój — 200. I to wszystko dla tego tak zwanego kształcenia się. Kiedy ja to wszystko wyrobię tymi robótkami? Idiota! Dureń! Niedołęga życiowy! Żeby przynajmniej zabrał się do jakiejś pożyteczniejszej pracy! On nic porządnego nigdy nie napisze. A ja? Malowałam, miałam duży talent do muzyki, pisałam wcale3 niezłe nowele... To, co mówię, to nie jest żaden psychiczny ekshibicjonizm — tu nikogo nie ma — na pewno. Ach — ta wieczna samotność. I znikąd słowa pociechy!
GŁOSCha, cha, cha, cha!
Nie wiem, czemu przypomniał mi się jego śmiech. Leon ma śmiech podobny, tylko gorszy. Co u tamtego było otwartą zbrodnią, u tego jest małą podłostką, czymś obrzydliwym, przydeptanym błyszczącym butem — tylko ogonek tego widać, ale dla mnie to dosyć... Och — jaki on marny jest, ten mój syn! Czemu go nie karmiłam wódką od dziecka? Byłby przynajmniej taki mały jak te pieski japońskie, co od szczeniaka wódkę żłopią — nie byłby tym wstrętnym dorosłym niczym. Jako karzełka, kretyna mogłabym go po prostu kochać. Schamiałam zupełnie — ja, baronówna von Obrock. Ale Józia schamiała także. Może to blaga z tymi Obrockami przez ck — może my jesteśmy po prostu zwykłe obroki, przez małe o i k? A mówią, że dobre rasy nie chamieją nawet w najgorszych warunkach.
Moja Doroto, proszę nastawić makaron na zimnej wodzie, po włosku, tak jak panicz lubi. Tak dobrze jest być matką i móc dogodzić synkowi. Prawda?
DOROTASłucham jaśnie panią. Ja byłam też matką. Ale ja jestem szczęśliwa — mój syn zginął na wojnie.
MATKA (2)Precz! Precz! Do makaronu! Ja mego syna uratowałam od wojny, bo on musi zbawić ludzkość całą. On jest wielki myśliciel, a przy tym taki słabowity. Tacy nie mogą ginąć — powinna być specjalna komisja...
DOROTAZnowu jaśnie pani piła za dużo, a pewnie na czczo do tego? Nie mogła to jaśnie pani dotrzymać choć do kolacji?
MATKA (1)Ach...
Ja nic nie mówię przeciw paniczowi. Ale czasem lepiej mieć dobrą pamięć o synu, jak mieć go żywym i zdrowym, a nie takim, jakim go się widzieć chciało. Czy ja wiem, jaki by był mój Ferdek teraz — w tej całej maltretacji dzisiejszej? Łobuz był okrutny, a tak wiem przynajmniej, że jest bohater, i tyle.
MATKA (2)Moja Doroto, czyż Dorota nie widzi, nie czuje, że ja się męczę, okropnie męczę. Ja nie mogę już pracować, a on — on ciągle zajęty i taki daleki ode mnie, na tyle wyższy ponad wszystko, że ja nie mogę mu przypomnieć, że ja już nie mogę... tymi robótkami — o Boże! Cały dom... Och, moje oczy... ja już ślepnę, mnie doktor zabronił do końca życia robótki... Ach, Doroto, Doroto!...
DOROTATrzeba było bić, póki był młody. Teraz, w naszych ciężkich czasach, taki się tak zakłamie, tak wykłamie wszystko od samego środka, tak okłamie siebie i rodzoną matkę, tak się wkłamie w siebie i w innych, że go nikt, żadna siła, nie odkłamie. Dokłamać się musi do końca. A pojeden4 to się jeszcze przekłamie na wylot — i to bywa.
GŁOSTo tak jak ja. Ale ja byłem konsekwentny — ja się stryczka nie bałem.
I pamięć Węgorzewskiego jest święta pośród zbrodniarzy, I każdy małoletni przestępca o Węgorzewskim tylko marzy.
MATKA (2)Znowu mi się przypomniał mój mąż. Straszny to był wprost mezalians5. I Bóg mnie za to pokarał. Bóg mezaliansów nie lubi. Czy Dorota wie, że mój mąż zginął na szubienicy w Castel del Assucar6, w Brazylii, jako bandyta rzeczny. Robił niesłychanie ryzykowne wyprawy... ale mniejsza z tym. Jedno trzeba mu przyznać: miał cudowny baryton, był piękny i odważny, miał fantazję. A nade wszystko nigdy nie miał wyrzutów sumienia. Był prawdziwym rycerzem fortuny — un vrai chevalier de fortune.
DOROTANo — pójdę już do kuchni, bo potem będzie się jaśnie pani wstydzić, że się jaśnie pani za wiele zwierzała. Tylko jedno: czy jaśnie pani nie przestałaby tak pić?
MATKA (2)Nie — pić będę — to jedyna rzecz, która mi jeszcze została. Ale on o tym nie wie. Morfinuję się też, ale stosunkowo rzadko. To procent od zarobku, który wzięłam na siebie. To ostatnie mówię Dorocie w najściślejszej dyskrecji. I właściwie, gdzieś na dnie, w zachwyt mnie wprowadza to życie bez żadnego sensu — to poświęcenie bez granic w tej pospolitości bez dna, którą tak kocham jednak bez miary. Kocham każdy kącik, każdą drobinkę kurzu, każdą niteczkę. Ja siebie w tym kocham, moja Doroto. Ja siebie gonię jak własną małą siostrzyczkę wśród klombików rezedy i heliotropu — to nie jest normalna miłość do świata — to ten okropny odwrócony egoizm. On to ma, ale tego nie odwraca. On w głębi duszy nienawidzi wszystkiego, i mnie też. Ja go odkarmiłam, bo z głodu chciał umrzeć, biedaczek. Do siódmego roku życia — cieniutki był jak tyczka. O — taką miał szyjkę.
Ja siebie kocham w nim i może więcej go kocham, że jest taka mała świnka — ja go za to żałuję tak, że mi serce pęka. To są sprzeczności uczuć ponad miarę, ponad siły człowieka. On czuje to samo — ja go znam. A od sprzeczności uczuć gorszym jest tylko ich ciężar — jak ktoś na kimś swoim uczuciem zacięży i zegnie go, i zmiażdży w końcu. To jest jego męka — mego syna. Ja to wszystko rozumiem, ale nic ulżyć mu nie jestem w stanie — przeciwnie, mimo woli zrobię wszystko, aby mu było jeszcze ciężej. I wiem, że mojej śmierci on nie przetrzyma. A może mi się zdaje? Może nic nie czuje to wyrodne dziecko i ja się męczę na próżno? Ale co to kogo obchodzi? Bo ta cała jego uczoność to blaga, czysty „bajc7”, jak Dorota mówi. Tego nie rozumie nikt ani, zdaje się, on sam. On jest takie zero z troszką jakiegoś spryciku... A może go nie rozumiem? Może to wielki mędrzec? Boże jedyny! Jakże pięknie urządzone jest najpodlejsze nawet życie, jak wszędzie widać tę dbałość Twą o Twoją własną chwałę!
Ee — urżnęła się dziś jaśnie pani jak nieboskie stworzenie.
Co to? Mateczka płacze? Znowu ataczek nerwowy?
Moja najdroższa, a tak właśnie dziś chciałem, aby mateczka była zupełnie spokojna i normalna, bez żadnego przeczulenia.
MATKADobrze, dobrze, Leoneczku. Zaraz się uspokoję. Ty wiesz przecie, że ja dla ciebie wszystko, wszystko... Żebyś nie ty, to bym ani chwilki jednej nie żyła... Jestem już u końca moich sił...
LEONTak, tak. Ale po co przygniatać mnie zaraz całym
Uwagi (0)