Kometa zawraca - Justyna Radczyńska-Misiurewicz (darmowa biblioteka cyfrowa .TXT) 📖
Krótki opis książki:
Trzeci ze zbiorów poetyckich autorki, wydany przez Staromiejski Dom Kultury w Warszawie w roku 2009. Zawiera wiersze, z których każdy jest osobną historią, zapisem uczuć, refleksji, nieprzeciążone hermetycznością, niekiedy wręcz mające charakter zabawy formą (Pantumy). W części z nich, ilustrując zalewające nas wielosłowie konsumpcjonizmu, autorka nie waha się obficie wykorzystywać fraz zaczerpniętych z rozmaitych stron internetowych.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Justyna Radczyńska-Misiurewicz
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Kometa zawraca - Justyna Radczyńska-Misiurewicz (darmowa biblioteka cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Justyna Radczyńska-Misiurewicz
gdy tylko śmierć
zaświta nam w głowie albo poetyczna kruchość i inne słabości, warte dla nas
najśmielszych pieśni. Wiotkie witki łączące nas ze światem, a zwłaszcza te nici
i przewody, które napawały dumą w czasach, gdy było się jednością z jakąś grupą
formującą karawanę, teraz mają sens symbolicznych kresek, nienaostrzonych nawet
strzałkami. Jakby to były jakieś zamierzchłe genealogie, a tamci, niezapomniani
przecież ludzie, dalekimi antenatami, pomieszanymi w zbiorowym grobie
i niebudzącymi żywszych wspomnień ani sentymentów.
I nie jest to problem samotności ani zobojętnienia, raczej braków połączeń prywatnej,
witalnej historii z zewnętrzną telenowelą, bo to słowo najlepiej przybliża scenariusz
rzeczywistości, tej, której udaje się dotknąć, gdy wynurzy się na krótko głowę
z wielkiej wanny, gdy ktoś nas wywoła z sali i sytuacja nakaże nam zachowywać się
odpowiednio.
A prywatna historia ma swój pociągający, pogodny i piękny trakt, który wiedzie przez ulubione krajobrazy, zaznaczone okazami słodkich niespodzianek, gdzie spokojna
miłość jest tkanką światła i nocą nie gaśnie, tylko milczy z czułością i uwagą. Udział bliskich istot jest w nim większy, niż miłych duchów zmarłych, do ich historii się przylega i wie się o nich najwięcej. Od nich też płyną ciepłe przypływy i stałe
komunikaty świadomości. Nie trzeba przed nimi występować nawet pięciu minut.
Gdyż odkąd się odeszło do odległej, niedostępnej jaskini, żeby wypisać na jej ścianie
wiersz do nieznanych bogów lub siebie samego, nie można znaleźć drogi powrotu,
ale wiersz zostaje bezpiecznie w sekretnym miejscu, na zawsze zapisany i na zawsze
nieodczytany, mimo to skończony i pełny jak życie, które trwało na przekór
związkom i motywacjom, a nawet z wątpliwym dla społecznego ogółu pożytkiem.
Praktyczność bowiem jest tajemnicą, zarówno jej mapa, jak i wytyczne.
Dystrakcja
oceaniczna, ten precyzyjny chód w nieznane,
zrzucenie uczuć z niekochliwego języka
na światło dzienne w jakąś jedyną konfigurację
zdań rzutkich i lekkich jak rześkie rozkazy,
romantyzm kawy, jej wyczuwalny napar w wersie
aromat niezmarnowany, bo każe się uśmiechnąć
na myśl o tropikalnej bryzie w zodiakalny
poranek, gdy gwiazdy nikną w słonecznej gali,
a ciało ciepłe i namiętne zbiera się do steru
nie mogąc niczego już napisać we mgle na kamieniu,
ani na stronie piasku, ani w kręgach wody
Obwieszczenie
Człowiek rozbija się o półki z girlandami, tonie w zaułkach po to, żeby w końcu
w uroczystej głuszy odnaleźć obwieszczenie, które być może wisiało w tym
miejscu od dawna, na tak zwanym widoku, a które w procederze wytrwałych
eliminacji i koncentracji na migotliwych obserwablach38, co mila potykając się na
drodze o kamienie węgielne, przeoczył chcący albo i nie, ze ślepą premedytacją
lub dlatego, że był gapą od urodzenia. Może nawet gdyby wyrżnął głową
w obwieszczenie, nie dostałby przedwczesnego oświecenia.
I teraz u kresu wykorzystanych możliwości stoi i czyta jak ktoś, kto zdawał
egzamin na studia dzienne. I okazuje się, że wszystko się zdawało i było na nic,
a w gruncie powszechnym rzeczy każdy czarny szlak albo choćby na niego pomysł
nie nazywał się inaczej niż bolesny powróz do nierozwiązania. Więc cóż mu
pozostaje w tej malkontentnej klaustrofobii, w tej nadętej sferze notorycznego
przesądzenia, w napuszonym inflacją39 kosmosie, który udawał tylko klasyczny
niedeterminizm i skomplikowanie. Jakaś kwiecista beletrystyka, bukiet poezji
kobiecej czy może rozpaczliwie zapoznawczy wieczorek?
Żaden projekt mu nie wystarczy, tylko czysta radość — różanopalcy40 uśmiech
niebios. Radość, która trwa i jest prawdziwym bohaterstwem, słodycz zaś i rozkosz
bezcennymi darami niezrozumienia. I tu lekceważymy wszystkich posępnych
belfrów chorych na rozmaite formy przymusu, racjonalizm i prężne nerwice.
Wszystkich za jednym hurtowym zamachem. Nie szkodzi, że byli naszymi
wychowawcami, że starali się nam wpoić prawidłowe zasady życia i współżycia
oraz pojęcia świata w zarysie i że dotąd należycie okazywaliśmy im na pozór
wielki szacunek. Ich nauki nadają się na podpałkę zdarzeń, a my nie jesteśmy
piromanami. To oni zresztą oduczyli nas zabaw z ogniem, dusząc w nas każdą iskrę
zainteresowania płomieniem, choć niektórzy z nas chcieli w przyszłości zostać
prawdziwymi strażakami.
Więc starliśmy się i staliśmy się jak dzieci od wielu pokoleń, ale zdecydowaliśmy
jak ludzie dorośli nazwać to miejsce od nowa niekońcem wbrew kwaśnym
sugestiom, że trzeba się ze sobą szczerze rozprawić i przyznać do globalnego
błędu, a następnie zaakceptować. Pokochać siebie w najtrudniejsze dni. Zatem
niekońcem, tylko miejscem własnym, ponieważ mieliśmy władzę w oczach i dar
zapomnienia. I to my wywoływaliśmy najbardziej spektakularne i skandaliczne
rezonanse, nie jakieś podziemne maszyny i dlatego po wszystkim nazywaliśmy się
już całkiem inaczej, więc cóż mogło nam zrobić to albo inne miejsce lub czas.
Proszę bardzo o więcej zagubionego czasu. Oto ewolucja w czasie — potężna
operacja na obrazie natury w walce z jej niezłomnością. Oto też postępujący
akompaniament i krąg światła na naszej scenie, a na niej nasz ulubiony bohater:
w zaślepieniu ewolucji w czasie — legendarny romantyk, beztrosko zakochany
w muzyce i w tym stanie niezdolny do najmniejszego smutku, do żadnej
przedżałobnej refleksji, choć czujący na twarzy żar za grzechy.
Oto on w obliczu obwieszczenia staje na palcach pod kolorową banderą
najświeższych, zbuntowanych orchidei i rzuca w świat flagę z promienia jak
oszczep, finałową flarę wielkiego koncertu. I podpisuje się pod nim jakby miał
na wszystko pieczątki urzędowe, grzecznie w prawym dolnym rogu,
mrówkowatym charakterem pisma jako
Ja — Twój mały niezmiennik.
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
diOda do miłości
Złotko, ma się na końcu języka tę noc drżącą, przerywaną snem i pierwszym
ochłodzeniem. I jakże bezładna jest w niej radość z wątłego istnienia, jak dotkliwie
cierpka tęsknota. Powiew i ostatnia pieczęć lata, czuła jak pocałunek w trzech osobliwych
częściach, rozpływają się po wierzchu w tętniącej pamięci.
Śliczności, siły zbierają się na nieznane przejścia, podobno są nowe bariery w nowiu
miłości. Gdzieś jednak przebywa się z pewnością, w nieruchomym wzruszeniu i
wyczekiwaniu na starcie albo na zupełny rozpad. Czucie jest mocne i wyraziste niczym
samotność w najtkliwszej rozkoszy, w którą tylko bezwzględny kochanek posyła bez
wahania. Czy to należy jednak traktować jak zamach? A jeśli czeka na dnie?
I nagle coś lub ktoś wybiega zza zakrętu. Jakaś obleśna gra wstępna ma miejsce na
scenie, jakieś cudze amory. Brzydko pleść warkocze. Bił ją po dupie i tak nagle zasnęli.
Matryca Oriona41, prosty gwiezdny wzorzec nie był źródłem najmocniejszych wspomnień.
Bardziej przyroda — liście starannie układane warstwami, zrzucane żakardy42 gałęzi i klisza
miłości, jej wczesny semikontynent, odkryty samotnie, cały w kolorystycznych
gardeniach, wiciokrzewie i zawiniętych hortensjach.
I jeszcze te natarczywe dźwięki z mętnego gramofonu, stres dnia, w którym koszt zabił
transakcję z największą aglomeracją i pierwsze, niezawodne oznaki płonicy. Twarda
w każdym języku tratwa z niekruszonych kości jawiła się jako jedyny, lakoniczny ratunek
przed żarłoczną przepaścią, która sama chciałaby przywitać gości wygodnym, krótkim
lotem i twardością dna.
Ale może pod jej wiekiem jest jakaś kolonia? Och, tak. I rozbrajający dwukropek świata
i nienapisana jeszcze dioda do miłości.
Przyjacielskość tego mężczyzny
nie ma nic wspólnego z braterstwem rany, odniesionej w boju.
Och, zabawmy się z patosem! (Koturn poturlamy).
Dość podpierania ściany, która stoi krzepko.
Będę się metaforyzować (serio) i fosforyzować
na wyżynach skali, głosić będę też parafrazy
biblijne, a jak sobie sięgnę, zadam się z materią.
Z losem (przeznaczeniem) będę tylko spółkować (Piękne plany!) pośrednio.
Na aforyzmy nadejdzie też moja godzina.
Najpierw będzie je ćwiczyć najbliższa rodzina,
a potem już czytelnicy, co masowo łakną
wiedzy, którą wypowiada się łatwo. I skrótowo.
W skrócie myślowym. Bo myśl owym czytelnikom
jest na co dzień potrzebna jak bułki i masło,
także świetlna moc poezji (i słowa poety), gdyby słońce zgasło.
Więc moje zapytania: dlaczego, jak, komu, po co?
Przydadzą się wszystkim jak nie wiadomo co.
Zeszyt do ćwiczeń z botaniki ogólnej
wrębiasto ziemnozwrotny kochanek
i jej szklannoguziczkowa sukienka
w zefirowoliliowym cieniu
jak pięknobarwna głownia skłania się
w dotyku obłączastych palców,
dęta, żółta forma
krucha turkaweczka ametystowostronna
w szerokim ujęciu
ostrygowaty potwór bez skazy na sumieniu,
wielkolubny, wypaleniskoworozciekliwy
gromadzi w sekrecie bezsprzączkowe koronki
płaskie, mokre kamienie i trutki gruszkowonne
na liściolubne, gorzko pachnące
pelargonie
Marathon de Paris, 15 kwietnia 2007
P.
Maratończyku, który znasz wszystkie typy lotnisk
i wiesz, gdzie są na nich ukryte gniazdka, z których
można doładować komórkę, wygrałeś dziś mękę
różowych balonów.
Czas stoi przygotowany na wszystko.
My już nie, żadne tu schronienie, żaden list.
Tylko śmiertelna czułość. Tak to się przędzie,
gorzka dokumentacjo, słodka marcepanno.
Arcynędza: nagi ślimak wikła się na lodzie i po wierzchu.
Miękko wypełniam formularz, żadnych uchyleń.
Zdrowiej, uważaj na czułość. A jeśli zobaczysz dziś Kair
w egipskich ciemnościach, wypatrz dla mnie
na południowym niebie srebro gołębia i kruka.
I jeszcze kil, rylec i żagiel.
Moment słabości
Moment słabości wydaje się najodpowiedniejszy do napisania testamentu albo
choćby spisu posiadanych rzeczy, rozsądnego zagospodarowania reszty dna
i zestawienia najbliższych przyjaciół. Jest też dobrym momentem zapomnienia,
zaniedbania, jak to się robiło zawsze z nieznaczącymi wartościami. Ale także
szczególnej wymowy, nie wobec skromnych dokonań życia, lecz wobec
śmiertelnego zadania, które zawsze kusiło migotliwym światłem, mrugającym
nawet czasem na człowieka z wyrazem bezpośredniego porozumienia. I choć nie
każdemu jest dany ten moment zdziwienia, że to już teraz, że kończy się krótki
pobyt, po którym nie będzie już wakacji nad ciepłym morzem, o ile w ogóle
wakacje będą miały znaczenie, to można wykorzystać któreś piętnaście minut na
niezobowiązujące wyobrażenie sobie tej niewątpliwie ciekawej przygody.
Każda marność zyskuje na czułości, która ją ocala, która ją składa w harmoniczną
jakość. Przecież wierzchołek góry lodowej nigdy nie opowiadał podwodnej historii
góry, choć uważał się za koronkę trwałości — za szczyt istnienia, bo mocował się
z pogodą, z wiatrem, śniegiem i gradem, a także z rzewnie rozmywającym
deszczem i permanentnie natarczywą falą.
Więc obraz całości ma moc redefinicji. Słabość, ta przerażająca wątłość, bezwład
powiek obolałych od płaczu i zanik głosu w krtani wydają się mieć związki głębsze
i potężniejsze, od których zależy pomyślna inwersja, jednak nie losu, lecz natury.
Los w rękach przykrych, chropowatych nie toczy się gładko, lecz po piekących
szczelinach. Ale gdy pojawi się zakaz współpracy, banicja, systematyczna trudność
w wyrażeniu paru prostych rzeczy, należy się zdać na czynną niemożność
okoliczności.