Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— Wiemy...
— No, co?
— To... i tu... a jeszcze tu...
Ruchy wyciągniętych ku piaskowi drogi ramion są jeszcze niezdecydowane, ale trafne. Sosenka, brzeźniaki, taras.
— Toście to, panie podchorąży, tam rysowali?
— Ano. I od kapitana też rysowali. A czemu? Bo przecież o to właśnie, o to właśnie chodzi. Kiedy pójdzie nasza ofensywa na Narwik ze wszystkich stron, to trzeba wiedzieć co? Gdzie są ich linie, gdzie się okopali, gdzie mają gniazda cekaemów, moździerze, wszystko. Mogą pozmieniać, pewno. Ale trzeba i za tym śledzić. Wtedy, gdy wszystko ruszy, będziemy wiedzieli, co strzelać, skąd najpierw wykurzyć...
— Angliki, juchy82, stali i nie mogli ich podmacać...
— Widzisz, synu, takie podmacanie to robota. O Anglików się nie bój. Mało to niemieckich statków zatopili w fiordach? Pracowałeś teraz dla angielskiej artylerii. Zobaczysz, jak ona będzie za parę dni łupiła po tych sosenkach nie sosenkach, coś rozpoznawał. Bez rozpoznania chciałbyś iść? „Jak było iść, to z większą siłą”, gadał tu Michałek. A wiecie wy, że pod tamtą górą mogły i dwie kompanie zostać?
— Moskale tak szli w czternastym — wtrąca się kucharz Humeny, który jest z „tamtej wojny”.
Nikt już nic nie dodaje.
— Rozumiecie już teraz, rozumiecie?
— Rozumiemy, panie podchorąży... Tylo, że tyla ludzi...
I naraz Andrzejowi czas cofa się w tył, o dwie noce i dwa dni. O godzin kilkadziesiąt. Jest mały Wolski. Leżą na występie skalnym koty 405, jest wielkie słońce, w dole Narwik objęty w roztocz fiordu. Wypatrują, skąd biją do nich raz po raz. Cóż wtedy mówił Wolski? Że to głupstwo. „Parę drobnych patroli w sile jeden do dwóch, jeden do trzech, tej nocy, następnej nocy”. Wtedy, kiedy o tym mówili, już szły na górę ze sztabu rozkazy. Na rozpoznanie — pluton.
Wiatr zawiał w tej chwili od góry, od wschodu, echem karabinów maszynowych. Jakby śniegiem zamarzłym rzucił w twarz. Odwrócili się wszyscy. Jak tu spokojnie! Jakie tamto dalekie! Strzelanina rozbębnia się po górach, zniża i ścisza, wybucha nagle, w odskokach posuwa się gdzieś dalej.
— To nie na naszych pozycjach — zauważa Michałek.
Oczywista, że nie na naszych pozycjach. Michałek chce się zrehabilitować, pokazać, że rozumie sprawy wojny.
— To będzie u porucznika Tracza...
— Nie, to już będzie gdzieś aż w trzecim batalionie...
„Tak, to będzie trzeci batalion” — powiada do siebie Andrzej.
— Trzeci? — zwraca się do Steckiego.
— Trzeci, trzeci. Legia Cudzoziemska także zaczęła wczoraj. Chasseurs alpins83 poszli w góry.
Wiatr przynosi od gór nową serię strzałów. Potem znowu nową. Strzelcy rozważają je w sobie. Cztery dni temu, kiedy ich tu nie było, było tu cicho zupełnie. Cały ten front pod Narwikiem był martwy. Jak te góry. Jak to morze. Teraz na wszystkich odcinkach od granicy szwedzkiej do morza, od morza do granicy szwedzkiej poczyna ruszać się rzutami patroli, sczepiać ogniem, wgryzać się wypadami, opukiwać strzelaniem codziennym. Dwa dni temu to oni, 4. pluton, uwiesili się tak pomiędzy dwiema pozycjami, trwali i musieli odejść. Teraz inni, może szczęśliwiej, zaczynają. Oni czy inni; nie wszystkoż to jedno? Powoli, stopniowymi uderzeniami, wdrążają się w daleki odcinek olbrzymiego, olbrzymiego frontu, który nazywa się Narwik. Jak górnik, co po omacku, ręce smoląc i krwawiąc, wyłupuje węglowy chodnik. Są właśnie tylko jednym takim uderzeniem, jednym z miliona uderzeń, jakich potrzeba, aby stworzyć kopalnię, wygrać wojnę. Wsłuchują się w te strzały na górze, jak górnik wsłuchuje się w huk uderzeń, przerąbujących w tej samej kopalni inny równoległy chodnik. W tym brzeźniaczku na drodze pylnej do Haakviku pojęli naraz wielką mądrość wojny: sztukę współdziałania. Gdy posną pomordowani tamtym wszystkim, rozpełznie się ona po wszystkich zwojach mózgu, wypełni sobą wszystkie szczeliny podświadomości, wysączy się w całą odruchowość człowieczą. Żołnierz nie jest sam; jest częścią wielkiej całości; ta całość żyje życiem własnym, takim ponadżyciem, w którym żołnierz obcuje jakimś świętych obcowaniem kościoła katolickiego, gdzie każdy posiada swój współudział, uczestniczy, trwa. „Moje życie rozcieńcza się w życiu gromady; życie gromady wchłania moje życie”. Nim się tej filozofii prostej, a nie tak prostej, nie pojmie lub nie wyczuje, stoi się przed żołnierskim powołaniem jak przed furtą klasztorną lub przed brzegami Styksu84. Trzeba dopiero przejść próg tej ciszy. Trzeba dopiero wstąpić w chłód tych fal.
Wielkie okno jest otwarte na przestrzał, rozwarte szeroko i powietrze napływa wielką strugą, orzeźwiające po tych chloroformach, karbolach85, odorach, jakie wczepiły się w kąty, przepajając sobą koce, sienniki, prześcieradła. Za kilka dni, gdy będzie mógł się podnosić, będzie widział przez to okno morze. Tak mówiła siostra Mary. Kilka dni, czy to cztery czy dziewięć? Siostra Mary mówiła wczoraj, gdy był doktor. Próbny ruch mięśnia przebiega przez udo i więdnie, jak w zatorze ulicznym, w bólu rany. Cichy, cichy jęk. Nie, nie trzeba drażnić, nie trzeba próbować.
Ranny Niemiec ze złamaną nogą poruszył się i odwrócił głowę. Kettler nie lubi tego spojrzenia. Niemca przyniesiono tu wczoraj, w bandażach. Ma tę nogę i jeszcze opalenizny skroni. Głowa jest opasana białymi pasami, tylko oczy patrzą ostro, odsłonięte białe wargi i jakby ściągnięty nos. Niemiec przeszedł na noszach w niemej obcości sali, tego Czecha z Legii Cudzoziemskiej, tych czarnych chasseurs alpins, tego Kanadyjczyka, który już chodzi o kulach, Kettlera. Nosze zatrzymały się przy Kettlerze, gdzie było puste łóżko. I od tej pory ma za towarzysza niemieckiego lotnika. Przez tamten dzień Niemiec patrzył w sufit i on w sufit. Dziś rano zajrzeli sobie po raz pierwszy w oczy, o dwa metry odległości. Kettler odwrócił głowę, Niemiec — nie. Teraz jest to samo. Szarpanie rany rozchodzi się powoli, wygładza ponownym znieruchomieniem, Kettler ma oczy utkwione w bladym niebie norweskim za oknem, ale czuje doskonale na swej twarzy ciężar cudzego spojrzenia, nieznośny, uporczywy, wytrwały. „Jakby mu pokazać, żeby dał spokój, żeby poszedł precz — męczy się Kettler — że nic z nim nie chcę, nic, nic? Niechby wiedział, że jestem Polakiem; może zrozumie”. I, mówi przez salę do tamtego Czecha głośno, po polsku. Czech nie bardzo rozumie i źle słyszy; nie wolno mówić głośno; siostry gniewają się o to. Kettler mówi głośno, po polsku. I to sprawia mu ulgę.
— Grenoble86 — słyszy z tamtego łóżka.
„Grenoble”; wyraźnie: „Grenoble”. Grenoble, Grenoble... Jakiś świat otworzył się naraz w szarym niebie ujętym w ramy okna. Domy stare, wybrzuszone zabawnie w uliczkach-staruszkach pnących się zdyszanie w górę; i arkady uniwersytetu; i plac przed Hôtel de Ville87, i winiarnie, i góry, góry, góry, zielone góry, winne góry, wesołe góry. Grenoble, Grenoble. Jakiś świat, pełen blasków, barw i śmiechu, dziewczyny strojne, niosące głowy prosto jak w tańcu, kamienie chodników powytłaczane, staroświeckie. Plącze się to niezdarnie, wiruje, wypływa jak woda bulgocząca na ogniu.
— Grenoble — mówi Niemiec głosem znajomym jakimś, ciepłym — Grenoble, Grenoble...
Kettler zwraca głowę, ale nim zwrócił, nim spojrzeli sobie w oczy, już zrozumiał i wie.
Nie, nie są nawet o dwa metry od siebie. Są tuż przy sobie. Przejście między łóżkami w tym przygodnym szpitalu jest takie wąskie. Twarz tamtego jest okolona bandażami, które zbiegają aż pod brodę, tworząc wokoło biały, obcisły skafander. Dlatego nie poznał go wczoraj. Twarze obu są blade, poznaczone zielonkawymi cieniami, powleczone woskiem bezkrwistości. Ale oczy są jednak te same.
— Ich bin doch Gallen, Johann Gallen. Erkennen Sie mich nicht?88
I naraz:
— Mais oui, tu me reconnais!89
Kettler kiwa głową, że tak, i nie wie, co więcej go ścina: czy to, że tamten mówi po niemiecku, czy to, że gdy zaczął po francusku, wrócił do dawnego, starego „ty”. Przez chwilę leżą naprzeciw siebie i Gallen ma blady, życzliwy uśmiech. („Czy ja mam też taki niezdecydowany uśmiech?” — myśli Kettler). Robi mu się aż ciepło i to ciepło podpływa pod gardło, głowa ciąży ku poduszce. Przymyka oczy, jak wtedy, gdy zmieniają opatrunek, i przez wpółotwarte widzi po chwili to samo, co zawsze od czterech dni: biała ściana, portret wysokiego króla Haakona90, okno, a za nim niebo szare, północne niebo polskich jesieni i niebo dzisiejszych wojen.
Gallen...
Obraz Grenoble przestaje naraz wirować, skakać, łamać się na części. Przestaje być nieładem fotografii rozsypanych z otwartej nagłym ruchem szuflady. Poczyna płynąć przed oczami wolno, sennie, w rytmie obrazów z pogodnego, plenerowego filmu. Znowu więc jest Grenoble i on tam, w tej Grenoble. Oto wchodzi znowu po schodach wysokich u Madame Javel i schody te są wyfroterowane jak zawsze, wchodzi do pokoju i pokój jest ten sam, i obicia wypłowiało czerwone, i gnąca się wąsko płyta biała kominka, i wysiedziany, oklapnięty fotel. Słońce pada przez okno, jest ranek, niedziela rano. Johann goli się przed lustrem, do połowy nagi, smukły, muskularny; skóra pleców ma lekki ton różowawy, jak to bywa często u blondynów, których jasność włosów przechodzi w rudawe, miedziane błyski. I śpiewa podnosząc brodę do lustra, aby się czasem nie zaciąć, śpiewa piosenkę studencką, śląską:
Po czym taśma filmu rwie się krótkim, zdecydowanym szarpnięciem. Naraz znowu jest nic, wszystko miesza się w oczach tak nagle, że niczego już rozróżnić nie sposób, a potem blaknie naraz i szarzeje w mdławą szarość ekranu. Z powrotem jest tylko biała ściana, otwarte okno i szare, szare niebo. Wszystko jest już tak, jak było przed chwilą i przed godziną. Niezupełnie. Obok, tuż po prawej, na takim samym łóżku szpitalnym, jest teraz obecność, która niepokoi, podnieca i nęka. Przedtem był tam po prostu człowiek cierpiący. Teraz jest tam ktoś, z którego każdym ruchem, odcieniem głosu, spojrzeniem, podpływa z okropnej odległości ciepła struga wspomnień. Okropnej dalekości. Jakże to doprawdy dalekie. Grenoble; tamto wszystko! Ta struga wspomnień nagle wytrysła jakże jest ciepła.
Przekręca się na bok, nie myśląc o tym, co robi: Ból, szarpiący ból uda. Usta skrzywiają się skurczem, który otwiera je do połowy i pozostawia tak chwilę otwarte. Oczy obu spotykają się właśnie w takiej chwili, pytające, wyczekujące.
— Dostałeś? — pyta współczująco tamten.
Kettler uśmiecha się uśmiechem wpółbolesnym, a wpółzbywającym: nic takiego. I tak jak ranny rannego, pyta po chwili poważnie:
— A ty?
Tamten porusza ręką w kierunku nóg, w kierunku skroni:
— Za dwa miesiące nie będzie znać.
— U mnie nawet wcześniej — powiada Kettler.
Gallen wykonywa ruch ręką, nowy ruch ręką, który nie wiedzieć, co ma znaczyć. Czy, że to wszystko jedno, czy też, że to tak samo. Patrzy milcząco na Kettlera spojrzeniem ciężkim, uważnym:
— Więc byłeś w wojsku francuskim?
— Nie, w polskim.
— W Norwegii?
Zdumienie jest tak niepohamowane, tak ogromne, że w Kettlerze wzbiera jakaś milcząca, rozgrzewająca duma. Tonem obojętno-informacyjnym, jakby nigdy nic, objaśnia:
— Pod Narwikiem jest jedna z naszych polskich formacji. Wyłącznie polska.
— Słyszałem — mówi Gallen — w radio, że były tu polskie okręty wojenne przy angielskich. O wojsku nic nie mówiono.
I moment zniecierpliwienia, jakby wzruszenie ramion, jakby odcień mimowolnej pogardy:
— Polacy — skąd? W Norwegii?...
— A wy?
Gallen wykonywa znowu jakiś niewyraźny, okólny ruch, coś tak, jakby mówił, że to jest całkiem a całkiem odrębna — jemu, Niemcowi, zupełnie jasna, innym do rozumienia zupełnie nie niezbędna — sprawa. Przez chwilę rozmowa się rwie i obaj mają oczy utkwione w szpitalnej białości ściany i nudnej szarości nieba, ale czują, że każdy z nich przerwie to milczenie lada chwila.
— To wojna zastała cię we Francji? — zaczyna obojętnie Gallen.
— Nie; w Polsce.
— Więc jak się tutaj znalazłeś?
Zdumienie tamtego jest tak szczere, że wywołuje uśmiech, dawny, przekorny, sztubacki92 uśmiech Kettlera.
— Zwyczajnie; przeszedłem granicę.
— Co za „granicę”?
— Najpierw słowacką, potem węgierską, potem jugosławiańską...
— Unerhört!93 Co ty gadasz? Przecież Słowacja jest przez nas obsadzona.
— A Węgry i Jugosławia kontrolowane? A Włochy — kraj bratni? No tak, teraz mogę ci powiedzieć, że tysiące nas tak przeszło. I pewno dalej przechodzi. I właśnie z tego tworzą się te brygady, pułki, dywizje polskie we Francji...
— No, i ze skomunizowanych robotników, którzy walczyli w Hiszpanii...
— Racja. Mną nawet dowodził drużynowy, który podobno walczył w Hiszpanii. Doskonały element. Umieją się znakomicie podkradać, rzucają jak nikt granatami, nie boją się czołgów.
Ale Gallen słucha tego wszystkiego z największym lekceważeniem. Wzrusza wyraźnie, nieopanowanie ramionami.
— I po co to wszystko?
— Jak to, po co?
Odpowiedź Kettlera jest taka, że rozmowa się urywa. Ale myśl tamtego kłębi się koło czegoś, czepia, nie może oderwać. I już po chwili pyta:
— Widziałeś wojnę w Polsce?
— Brałem w niej udział.
— Gdzie, ciekawym.
— W ochotniczym batalionie obrony Warszawy.
— Warszawy? Byłeś podczas tego wszystkiego? I nic?
— Na szczęście, nic.
— A... a potem nie byłeś w niewoli?
— Nie, przebrałem się w cywila i wyszedłem na Radom.
— Do Francji?
Kettler kiwa głową. Jest trochę zniecierpliwiony. Czegóż tamten tak nie rozumie? Czemu trzeba mu to wszystko, bardzo proste przecież, powtarzać, w głowę wtłaczać? Na jakież pytania, niezadawane głosem, ale nurtujące w myśli tamtego, musi dawać odpowiedzi? Jakie,
Uwagi (0)