Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖
Listy z Brazylii Adolfa Dygasińskiego publikowane w latach 1890/91 na łamach „Kuriera Warszawskiego” to niezwykle interesujące studium problemu społecznego, z jakim mierzyła się ówcześnie duża część Polaków. Utwór ważny jest z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze ukazuje nieco zapomniany fragment ludowej historii Polski, po drugie kreśli doskonały portret społeczeństwa z przełomu wieków.
Reporterskie oko Dygasińskiego zdaje się dostrzegać wszystko: biedę i cierpienie polskich chłopów, ale też ich naiwność oraz prostoduszność; zapierający dech w piersiach krajobraz Brazylii, ale i obłudę nią rządzących; całkiem logiczne przyczyny emigracji, jak również jej tragiczne skutki.
Uwaga: geotagowanie nałożone na tekst przez redakcję WL odtwarza trasę przebytą przez Dygasińskiego w jego reporterskiej misji.
- Autor: Adolf Dygasiński
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Adolf Dygasiński
W dalszym ciągu jest rodzina żydowska z Drobina — Żydówka z Warszawy, która z czworgiem dzieci jedzie do męża, będącego już w Ameryce; następnie chłop z Kujaw w czarnej kamizelce, spod której widać czerwone rękawy kaftana, a na głowie ma czarny kapelusz z dużym rondem; poprzez bagaże i worki nie mogę się przedostać do niego, jak i do innego jeszcze, z siwą głową, który do nikogo nie zamówi17 słowem.
Noc ta dla mnie niezapomniana! Filozof, moralista mógłby tu wyprowadzać ciekawe wnioski, ale artysta może tylko współczuć, wziąć do duszy cudze cierpienia, złudzenia i nadzieje.
Stolarz oparł się na ramieniu kochanki i drzemie. Dzieci Wiśniewskich śpią w różnych pozycjach: najmłodszy chłopiec przytula oto do piersi blaszankę od mleka. Stary Wiśniewski jest jakiś zamyślony: najeżył nikłe wąsy, czoło mu się zmarszczyło, rozszerzyły się nozdrza, czarne ręce złożył na kolanach; może myśli nad tym, że wyprowadził w świat te dzieci, a Bóg wie, co się z nim i z nimi stanie. Czasem daje kułaka żonie, aby poprawiła śpiące dziecko. Żydowi z Drobina sen nie idzie; waha się właśnie między Brazylią a Nowym Jorkiem.
— Bo trzy czy cztery tygodnie płynąć wodą po żółtą febrę to strach; morska choroba, burze, a przy tym ludzie mówią, że Żydków rząd do Brazylii nie wpuszcza.
Stolarz się naraz porwał, klęknął na środku, zdjął czapkę, wyjął książkę do nabożeństwa i widzę, że czyta litanię do Matki Boskiej. Jego kochanka czy narzeczona, świeża, rumiana, odznacza się pełnią bielutkich zębów, które chętnie pokazuje i blaskiem oczu, którymi naiwnie rzuca na wszystkie strony.
Z latarką na piersiach, z kluczem w ręku wchodzi olbrzymi pruski konduktor i dobrodusznie pyta, rozglądając się po owym chlewiku:
— Lebt hier alles?18
Nikt mu nie odpowiada. Nawiasem mówiąc, emigrantów bardzo źle wszyscy cudzoziemcy traktują.
Mam przed oczyma ciągłe sceny karmienia i uspakajania rozpłakanych dzieci; matki niekiedy je biją, to znowu dają piersi lub chleba z miodem. Na najbliższej stacji wpada sześciu pijanych Niemców robotników, depcą po głowach śpiących dzieci i wybuchają wesołą piosnką, która dziwnie odbija wobec smutnych fizjonomii i modlitwy stolarza. Pragnienie w tym tłoku wszystkich pożera; ale nikt nie chce wyjść z dzbankiem po wodę, aby się nie spóźnić. Oprócz Żydów i mnie nikt też nie umie jednego słowa po niemiecku. Stary chłop z kosmykami długich, siwych włosów, z odętymi wargami, istny mruk, syngielton19 wśród emigrantów, pierwszy poszedł po wodę i napoił niektórych, nie mówiąc ani słowa.
W ogóle całe to towarzystwo wygląda tajemniczo, pełne podejrzliwości i wszyscy niechętnie rozmawiają. Dopiero rozłożona przeze mnie mapa kolei żelaznych zrobiła ogromne wrażenie. Zaraz się nachylił do mego ucha Żyd z Drobina i pyta:
— Co tam stoja napisane?
Z drugiej strony Wiśniewski zapytuje cichym głosem:
— Czy pan daleko jadą?
Ja udaję również tajemniczego i dyskretnie odpowiadam:
— Za morze...
— I ja za morze! — rzecze chłop z westchnieniem. — A co nas tam czeka?
— Nie wiem — odrzekłem.
Wiśniewski westchnął drugi raz. Dziecko Żydówki zaczyna strasznie wrzeszczeć i dostaje od matki dwa klapsy, a potem piersi.
— Nie dajcie się tylko oszukiwać Szwabom — mówię do Wiśniewskiego — bo szkoda waszych krwawo zapracowanych pieniędzy. W Brazylii może braknąć...
Wśród takich scen dojechaliśmy do Szarlottenburga20. Trzeba tu widzieć salę dla wychodźców. Jest to olbrzymia sklepiona suterena, w której przy lichym oświetleniu wypoczywa blisko 2 tysiące ludzi. W dużym, żelaznym piecu pali się, a emigranci nasi pieką kartofle, inni zajadają chleb albo rzucają się do snu na ziemię. W tym tłumie widać jakieś figury przenikliwie śledzące i oglądające ludzi. Postanowiłem sobie był21 dzielić losy emigrantów, lecz w Szarlottenburgu zbrakło mi odwagi; wolałem raczej włóczyć się zewnątrz, zwłaszcza, że to już była godzina szósta rano.
Około godziny dziesiątej wróciłem znowu do sali wychodźców: istna wieża Babel! Jedni się modlą cicho, drudzy śpiewają na cały głos: „Kto się w opiekę poda Panu swemu”; jakiś elegant macza w ustach grzebień i przyczesuje włosy; inny z kieszeni dobył drewniane pudełko szuwaksu22, zdjął buty i czyści, a inny troskliwie rozpatruje bardzo brudną koszulę. Wrzeszczą, modlą się, jedzą, myją się itd.
Trwa to do godziny dwunastej w południe; o tym czasie wchodzi szwajcar23 i woła:
— Nach Bremen!24
Teraz porywa się cała gromada, pędzi za szwajcarem jak fala wody, dusząc się i przewracając, unosząc wielkie pakunki. Szwajcar doprowadził ich tak do samych drzwi, a potem sam się wydostaje, ażeby drzwi otworzyć ze strony zewnętrznej, gdyż tu w ścisku niepodobna — skacze więc po stołach, ławkach, poprzez ramiona tłumu, a młodzi Żydkowie klaszczą w dłonie i wołają: „Brawo, brawo!”
Po chwili drzwi się otwarły, szwajcar woła:
— Heraus alles, weg, weg!25
Ponieważ uchodzę za emigranta, więc poniewierają mną konduktorzy i szwajcarzy, a rzadko kiedy jest czas, aby się upomnieć o swoje prawa pasażera czwartej klasy. I mnie, i chłopów chwytają ciągle jacyś ajenci, wypytują, stręczą bilety, ale nic darmo; bronię siebie i chłopów, jak mogę, od tego paskudztwa, jednakże strasznie to trudno, gdyż szał zarobkowania na emigrantach jest wściekły.
Rząd pruski jest przeciwny emigracji do Brazylii i nie wolno utrzymywać żadnego biura w tym celu, przynajmniej jawnie. Brazylia jest to specjalność Portugalii, a w niej — Santosa26, tak mi powiedziano w Berlinie. Z tym wszystkim Prusacy prywatnie popierają wszystko, byle obedrzeć.
Wsiadamy wreszcie na pociąg do Bremy; ja szukam wagonu z chłopami: wszędzie zapchane; zaledwie się mogę wpakować do jednego, gdzie jest dużo młodzieży. Są to Galicjanie spod Tarnowa i Rzeszowa, a z nimi cztery rodziny słowackie spod Koszyc.
W wagonach już teraz do samej Bremy nie ma ławek; siedzi się na ziemi. Ja tęsknię za Wiśniewskim, żal mi tego chłopa, tęsknię i za stolarzem; przebiegam koło wagonów czwartej klasy, wywołuję głośno, odzywają się nareszcie, lecz Wiśniewskiego z dziećmi trudno wyciągnąć, tylko stolarz z kochanką przeszli do mego wagonu. Ruszamy.
Partię galicyjską prowadzi dwudziestoośmioletni Żydek, który w wagonie jest bez czapki, tylko w aksamitnej krymce, krzyczy, wywija rękoma, jest bardzo żywego temperamentu. Pełno tu śmiechu, wesołości i grubych konceptów, których nie mogę powtarzać. Słowacy jadą do Północnej Ameryki, piją ciągle wódkę, w półtorej godziny są wszyscy pijani, śpiewają. Nasi powyjmowali z książek do nabożeństwa obrazki i przeglądają, jakby fotografie w albumie. Żyd zszywa sobie chałat, kilka kobiet usiadło w okółek na ziemi i wyciągnąwszy przed siebie nogi, gwarzą, plotą bajki; dzieci polskich nie ma w tym wagonie, są tylko słowackie.
Jeden ze Słowaków podchodzi do mnie, klepie po ramieniu, nazywa dobrym człowiekiem i wkłada mi do ust butelkę, abym się napił; następnie, podaje ją innym Polakom, którzy nie oszczędzają płynu.
— Poszedłem do bufetu — powiada jeden z naszych — mówię jej: brojtu27, dała, a jakem chciał śpeku28, ona ani rusz. Cholera kraj taki!
Możecie sobie wyobrazić, że mi ciężko bardzo robić notaty, bo emigranci są podejrzliwi, pytają zaraz, czy się aby nie ich opisuje. Żal mi nawet oszukiwać tych ludzi, dobrych bardzo, tylko nieświadomych i nieszczęśliwych. Jeden ze Słowaków podprowadza mi swoją żonę i powiada:
— Heska gajdzicka? Co?
Plują strasznie na rzeczy, na ciebie, a co gorsza, zamykają ciągle szczelnie okna.
O jedenastej w nocy przybywamy do Bremy, gdzie się głównie łapie emigrantów, lecz to opiszę wam następnie, aby nie rozwlekać felietonu.
Brema, 28 października [18]90 r.
Po ulicach Bremy, w pobliżu dworca kolei o każdej godzinie można spotkać gromady chłopów z babami i dziećmi; jak zauważyłem, kupują głównie naczynia blaszane na wodę i na mleko, co widać jest tu tak powszechne, że się spotyka sklepy z napisem „Blechwaaren für Auswanderer”29. Niemcy przystają na ulicach lub gapią się z okien, mówiąc:
— Sieh, Brasilianer aus Polen.30
Wymieniam tu niektóre hotele, raczej gospody, gdzie jest pełno emigrantów, mieszczących się w jednej izbie po kilkunastu, a gdy duża, to i — kilkudziesięciu: hotel Stadt Minden na rogu Sögestr i Lindenstraße, hotel zum Emigrant-Conradesa, hotel Stadt-Göttingen, gdzie są głównie emigranci z guberni kowieńskiej. Ci w moich oczach opluli przekupkę, która za 10 fenigów31 sprzedała 5 małych jabłuszek. Na Breitenweg mieszka 50 ludzi z guberni płockiej, kaliskiej, warszawskiej u gospodarza Meyera; uskarżali się przede mną, że wydali pieniądze na kolej, a teraz są głodni i pytali: „Co, panie, robić?”. Prócz tego, pełno ich jest w gospodach Auf der Brake, w hotelu Stadt Warschau, u Günthera itd. Obchodzę te duszne i cuchnące przytuliska, o ile mi tylko czas całego dnia pozwala.
Ale najgłówniejszy biwak naszych wychodźców jest to stary bremeński dworzec kolei, duży i zupełnie opuszczony budynek za miastem. Wielkie sale pełne są barłogu, w którym poniewierają się ludzie gorzej niż psy w budach; ale, rzecz ważna, ten przytułek nic ich nie kosztuje.
Smutny, bardzo smutny widok! Kilkuset ludzi leży w śmieciach, w które zaledwie masz odwagę nogą wstąpić. Wszelki nieporządek, jaki sobie tylko wyobrazić można, spotyka się tutaj. W całej owej wielkiej ruderze roją się tłumy mówiących po polsku. Jedni zostali tutaj, wysiadłszy prosto z pociągu, innych powyrzucano z różnych gospód, ponieważ nie mieli czym płacić za dach i utrzymanie.
Na starym banhofie32 są prawdopodobnie najwięksi nędzarze. Dostają oni bezpłatnie nie tylko pomieszczenie, lecz i żywność. Rano piją herbatę lub kawę, do tego chleb z masłem; na obiad jedzą mięso gotowane w kartoflach albo kartofle, kapustę i po śledziu wydają im na osobę. Ten dobroczynny uczynek spełnia towarzystwo żeglugi północno-niemieckiego Lloyda, a jak mnie upewniał ksiądz Schlosser i drugi Prachar, robi się to bezinteresownie, czysto dla miłości bliźniego. (?) Z tegoż źródła wiem, że Lloyd wydał 22 000 marek33 na żywienie emigrantów i to w ciągu kilku dni. Towarzystwo Lloyd, naturalnie, na statkach swoich przewozi emigrantów, za co je wynagradza rząd brazyliański.
W starym banhofie nie tylko sale są zajęte, lecz także korytarze i wszystkie kąty, gdyż ludu napływa tu co dzień w pociągach kolei. Policjant stoi przy wejściu i tylko wieczorem nie wpuszcza tam nikogo, jak mi mówiono, z obawy złodziei kieszonkowych. W owych biwakach byłem już kilka razy, poszukując znajomych towarzyszy podróży z Torunia do Bremy. Z księdzem Pracharem byłem tu podczas wydawania ludziom z kuchni żywności, a także w czasie bytności dr. med. Langa, który bardzo troskliwie badał stan zdrowia skarżących się na niemoc.
W dniu 1 listopada odesłano do szpitala chorą Wróblewską z powiatu sierpeckiego i chłopca szesnastoletniego, Henryka Rosickiego. Społeczeństwo bremeńskie zachowuje się szlachetnie wobec emigrantów. Na wezwanie krótkie księdza Prachara w „Bremer Nachrichten”34 z 1 listopada o smutnym stanie emigrantów, pośpieszono z ofiarami; widziałem stosy ubrania, bielizny i obuwia, które do starego banhofu znoszono; damy tutejsze zajeżdżały w karetach, przywożąc pełne kosze ofiarowanych przez siebie darów. Bo i cóż robić, gdy bliźni cierpi, gdy niejednemu brakuje koszuli i butów, odzienia, a nierozważnie puścił się w szaloną podróż?
W ogóle katolicki ksiądz Prachar cieszy się wielką sympatią między chłopstwem i gdy się ukaże, rzucają mu się do rąk, a on swoim morawsko-czesko-polskim językiem nikogo nie zostawia bez pocieszenia, daje śluby, chrzci, spowiada, zachęca do wytrwania w wierze. Jestem zbudowany jego chrześcijańską dobrocią, bo jest to właśnie prawdziwe posłannictwo kapłana. Prachar nie tylko dobrze przemawia, on chodzi, wyprasza dla emigrantów ustępstwa w gospodach itd., słowem, dobry człowiek. W niedzielę w katolickim bremeńskim kościele będzie msza św. na szczęśliwą drogę.
Na starym banhofie spotkałem Wiśniewskiego z Rokitnicy, przyjaciela z podróży od Torunia do Bremy. Cała jego rodzina leżała w ciemnym korytarzu na śmieciach, matka karmiła dziecko piersią w kupie barłogu; znalazł się tu także jego brat, którego właśnie trapił skrupuł, że w kraju pożyczył od kogoś rs. 535 na podróż do Ameryki Północnej, tymczasem zdecydował się jechać do Południowej, chciał więc z Bremy odesłać pożyczone pieniądze. Dowiodłem mu, że dług będzie mógł odesłać równie dobrze z Brazylii, a pięć rubli lepiej zatrzymać jeszcze, gdyż o Brazylii straszne rzeczy ludzie mówią.
O tych biedakach na starym dworcu kolei żelaznej w Bremie jest tak dużo do opowiadania, że nie ma możności opisywać wszystkiego. W suterenie jest wielka kuchnia, gdzie dzieci emigrantów obierają kartofle, a kucharz, Niemiec, ciągle jest czynny; herbata gotuje się tu w ogromnych kotłach; mnóstwo chleba zalega stoły.
Nie sądźcie, iż całe to położenie stoi na przeszkodzie sprawom ogólnoludzkim: ludzie się tu rodzą na biwakach owych, umierają i zawierają małżeństwa. Od dnia 23 października przyszło na świat w Bremie dwóch chłopców, umarło zaś w tym czasie troje dzieci. Atoli najciekawsze jest, że zawarto sześć małżeństw; „bo tu łatwo ślub wziąć — mówi jeden chłop — dasz na jedne zapowiedź i do ołtarza; nikt człeku nie wadzi, kobiety nie odbije, kiej się nie wlecze”.
Panuje przekonanie, że w Brazylii najwięcej tacy warci, co już mają żony. Nie tylko ślub zawierają, lecz wyprawiają sobie głośne wesele, według rytuału krajowego, z oczepinami itd. Zamiatają w kącie sali jedną kupę śmieci, skrzypków jest pełno między nimi i hasanie trwa przez całą noc albo i dłużej.
— Rozpusta tylo w głowie u głupiego narodu! — mówił do mnie
Uwagi (0)