Żyto w dżungli - Zbigniew Uniłowski (nowoczesna biblioteka szkolna .txt) 📖
Żyto w dżungli to plon rocznego pobytu Zbigniewa Uniłowskiego w Brazylii (przebywał także w Paragwaju i Argentynie). Dwudziestopięcioletni pisarz dotarł do Brazylii latem 1934 roku, jako stypendysta Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jego protektor i jeden z wpływowych polityków MSZ, Wiktor Drymmer, zapewne oczekiwał od pisarza utworu opisującego życie tamtejszej Polonii oraz promocji dalszych polskich planów kolonizacyjnych. Reportaże z podróży do Brazylii i innych krajów Ameryki Południowej pisali w okresie Dwudziestolecia m.in. Antoni Słonimski, Mieczysław Lepecki i najbardziej głośny: Arkady Fiedler. Uniłowski napisał jednak utwór zupełnie inny.
Żyto w dżungli przynosi sporo wiedzy o „interiorze” Brazylii oraz o życiu polskich imigrantów: chłopów, których bieda i głód ziemi wygnały z kraju i którzy dopiero tu, na emigracji, dzięki własnej ciężkiej pracy mogli stać się gospodarzami. Trudno jednak nazwać książkę klasycznym reportażem. To raczej proza artystyczna o bardzo charakterystycznym dla Uniłowskiego stylu. Autor wręcz prowokacyjnie odcina się od modnej konwencji reportażu, w którym obowiązkowo należy przeżywać niezwykłe męskie przygody tudzież zachwyty nad przyrodą Południa. On szczerze i nie bez humoru zdaje sprawę z rozczarowań, a także nudy i męki, jakich zdarzało mu się doznawać podczas „egzotycznej” podróży.
Książka, opublikowana w roku 1936, spotkała się z wieloma zarzutami w prasie literackiej: krytykowano deformację postaci „działacza polonijnego”, „naiwny antyklerykalizm”, zarzucano autorowi „grubiańską nonszalancję” i to, że najbardziej interesują go „własne stany psychiczne” (tytuły recenzji: Cuduś w dżungli, Chybiona książka). Jednak nawet krytycznie nastawiony recenzent, Jerzy Andrzejewski, podkreślał: „Książka Uniłowskiego odznacza się wybitnym nerwem pisarskim, jest żywa, barwna, sugestywna, dużo w niej humoru i doskonale pomyślanych sytuacji, opisy przemawiają do wyobraźni. Stronic papierowych nie ma”. Biograf pisarza, Bolesław Faron cytuje anonimowy komentarz na marginesie egzemplarza bibliotecznego Żyta w dżungli: „Bestia, pisze zajmująco o tym, jak się nudził”.
- Autor: Zbigniew Uniłowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żyto w dżungli - Zbigniew Uniłowski (nowoczesna biblioteka szkolna .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zbigniew Uniłowski
W pokoju, gdzieśmy w południe jedli obiad, siedziało w żółtej poświacie naftowej lampy z sześciu mężczyzn; paru na ławie, dwóch przy stole, jeden stał z czapką w ręku. Siedzieli w dymie, po chłopsku, niewygodnie i ciężko. Wcisnęliśmy się między nich pomacawszy zgrubiałe i szorstkie łapy, Smykowa podstawiła nam talerze z jadłem, jedliśmy tylko we dwóch w tej nieomal ciżbie, w dusznym pogwarze chłopskich rozmów. Opowiadali sobie najrozmaitsze przypadki, czasem zarechotali. Najwięcej mówił chudy, sczerniały na twarzy człowieczek o błyszczących oczach, zapadłych piersiach, pokasłujący w swym brązowym, miejskim ubranku; w ważniejszych momentach wstawał z krzesła z palcami w kieszonkach kamizelki, i wtedy spod wklęsłych piersi uwydatniał się maleńki, zabawny jak u tak chudego człowieka — brzuszek. Mówił po wiecowemu, „dokumentnie perswadując”. Grzeszczeszyn z gębą pełną kapusty, wpluł mi do ucha razem z jadłem informację, że to jest kierownik okręgu „Junaka” — Janicki. Spod ściany spoglądał na mnie opasły, czerwony na gębie syn Smyków, rzeźnik, jak mi wyjaśnił łakomy Grzeszczeszyn. Całe to zebranie nosiło charakter wymiany myśli z nami, lekko konspiracyjnego spotkania. Odsunęliśmy puste talerze, zapaliliśmy popijając kawę, wsłuchani w gawędy. Z wesołych rozmów począł się wyłaniać poważny temat tyczący księdza Kiełty. Janicki mówił:
— A co to mi za świętobliwy duchowny, który niczym żandarm jaki jeździ na koniu od kościoła do kościoła, od kaplicy do kaplicy, i odprawia te msze na patatajkę, po dziesięć na niedzielę, rewolwer nosi pod kiecką, gdzie może podburzy, ludzi traktuje jak stado baranów, też diabeł wie skąd takiego władcę nam naniesło! I to opłacaj mu się jak jakiemu dziedzicowi, bo inaczej piekłem grozi jak za jakich średniowiecznych czasów. Kiedyś tu się spotkali z Kubistym w stowarzyszeniu. Kiełta patrzy na ścianę, gdzie wisi portret Prezydenta i, dalej go — powiada — zdjąć ten portret, tu te rządy nas nie dochodzą, tu Brazylia, a nie Polska! Tak Kubisty już się do bicia zabierał, tylko Kiełtę baby kieckami zasłoniły, bo by go tam, tego całego duchownego, Kubisty obił jak się patrzy. Żeby to siedział na plebanii, co tam babom potrzeba z kazalnicy w niedzielę powiedział, nabożeństwa odprawiał, a nie wtrącał się w sprawy społeczne, nie jątrzył ludzi! Junacy — powiada — to sami masoni, w Boga nie wierzą i pod przykrywką sportu komunizm odprawiają. A przecież sami wiecie, co ten „Junak” znaczy dla naszej młodzieży! Młodzież naszego wychodźstwa organizuje się, uczy się obok tężyzny fizycznej myśleć po polsku, nie zatraca kontaktu z Macierzą. I oto tego się te klechy tutaj dociepią, że chłop polski przyjdzie po rozum do głowy i wygna tych darmozjadów na zbity łeb...
Janicki przysiadł ze zmęczenia, zakasłał się i obtarł czoło chustką.
Siedziałem zahukany tym potokiem słów i chociaż czułem, że ten człowiek mówi jakąś prawdę, w gruncie rzeczy nic mnie to wszystko nie obchodziło. Nieważne sprawy nieważnych ludzi. Grzeszczeszyn przycupnął w kącie z neutralnym uśmieszkiem na swej charakterystycznej twarzy. I oto wybrałem się w podróż, w przygodę... Po chwili milczenia charknął syn Smyków, objechał łapą po obfitej gębie i zaczął:
— Tutaj oni chcą to chłopstwo za łeb wodzić, bo w kraju już u tego chłopstwa żadnego posłuchu nie mają. Tak się tu i zjechali. A poczynają sobie z nami jak z jakim bydłem, jakbyśmy oczy w portkach mieli. Już z niczym się nie liczą! Taki Weiss, werbista74, ze szwabów, psia jego mać!... Kawalerzysta — łapie konia i pędzi galopem trzydzieści kilometrów, koń mu pada przed kościołem, a on do chłopów powiada: „O, widzicie! bydlę padło a ja na czas zdążył służbę bożą odprawiać”. I śmieje się, i włazi do kościoła jak do jakiego biura. A tu wiadomo, koń czy inne bydlę to dla chłopa jakby członek rodziny, to żywiciel, i jak z tym niewinnym bydlęciem taki miłosierny duchowny postępuje. Ale to jeszcze nic! Po mszy każe sobie przynieść puszki z datkami i pieniądze na oczach wszystkich, na ołtarzu liczy, jak jaki kaboklo w wendzie. Tak, jakby tego nikt nie widział! A to przecież i wstyd człowiekowi, że go za takiego ciemnego uważa!
Znów przycichli. Argumentacja, rzeczywiście — sugestywna. Właśnie Grzeszczeszyn rzucił niepewnie: „Ksiądz też jeść musi”.... kiedy do pokoju wszedł boczkiem młody chłopak, blondyn z loczkiem na czole i ludzie zaraz umilkli. Młodzieniec szarmancko mi się ukłonił, mocno uścisnął rękę, rozsiadł się swobodnie i powiedział wesoło:
— Te ateusze, to pewnie panu tutaj życie zatruwają swymi bajdami! Oni myślą, że tutejszy ksiądz, to to samo co w Polsce, gdzie jest porządek i jakaś wiara. Tutaj ksiądz jest jak żołnierz na posterunku, musi być twardy, surowy i bezwzględny. W takiej spiekocie objechać konno kolonię, kilka mszy odprawić, a często ledwo wróci do domu, znów go do chorego wołają na jakie czterdzieści kilometrów. To jest twarda służba misjonarska, pełna poświęcenia, nie jakiejś tam kariery. Co oni tu wygadują na Kiełtę? Że chce założyć kooperatywę w Hervalzinho! Przecież on sobie tego nie zakłada, tylko żeby usunąć wyzysk wendziarzy. Dalibyście lepiej spokój, drodzy ludzie!
Grzeszczeszyn wygodniej usadowił się i powiedział:
— To święta prawda, co pan nauczyciel Stachurski mówi. Ksiądz jest potrzebny prostym umysłom, bo by sobie rady już choćby w moralności nie dali!
Janicki podniósł się czerwony na twarzy:
— Co wy tu gadacie, myśmy nie to ciemne chłopstwo z Polski, my sobie własną moralność ustanowimy! Jak tu w początkach chłop gnił z nędzy i robactwa, jak karczował te lasy wiekowe, to wtedy tu księży nie było, przyszli dopiero na gotowe!
— Oj, to prawda! — powiedział z kąta stary Smyk.
Rzeźnik znów się poprawił w sobie, charknął i rzekł:
— Pan Stachurski to szpieg Suchodolskiego; oni się kochają i obaj chcą nam dać rady!
To zdanie zamąciło bieg moich myśli do tego stopnia, że wtrąciłem:
— Jak to, pan Stachurski twierdzi, że Kiełta po to założył kooperatywę, żeby uchronić ludzi od wyzysku wendziarzy, a pan mówi, że to szpieg Suchodolskiego? Nie rozumiem! Przecież pan Suchodolski ma wendę!
— A no właśnie — wyszeptał Grzeszczeszyn — właśnie. To jest właśnie taka kombinacja, że tam Kiełta już do spółki z Suchodolskim coś politykują!
— A ja panu powiadam — wrzasnął Stachurski w moją stronę — że pan tutaj dostał się w grono ludzi, którzy nie mają nic do stracenia, umieją tylko mącić wodę i chcą, aby pan stąd wyjechał z informacjami, które im będą na rękę!
Odetchnąłem, ale nie z ulgą. Oni mnie tu biorą za kogoś oficjalnego. Pomyślałem, jakby im to wyjaśnić, ale zaraz ogarnęła mnie mdła nuda i takie poczucie idiotyzmu sytuacji, że zwiesiłem głowę i dopiero wtedy ją uniosłem, kiedy Janicki ze Smykiem zabierali się wyrzucać wzburzonego nauczyciela. Ten jednak sam się wymknął z pokoju, złorzecząc z przejęciem godnym dramatu, a nie tej chamskiej kłótni.
Rozeźleni chłopi skręcali pajowce, z okna wiał podmuch parnej nocy, w krzakach zaskrzeczał kogut jakby dławiony. Janicki przysiadł i powiedział do mnie:
— Widział pan te nasze sprawy?
Kiwnąłem głową obojętnie. Jeszcze trochę pogadali i poczęli się rozchodzić opieszale, z niewyraźnymi minami. Janicki podał mi rękę i powiedział na odchodnym:
— A niech no pan do mnie zajdzie jutro, wyjaśnię panu jeszcze wiele rzeczy.
Coś mu tam bąknąłem, wstałem i poszedłem do swego pokoju. Zapaliłem świecę, wziąłem z okna grubą książkę do nabożeństwa, prawdopodobnie lekturę bohatera dzisiejszego wieczoru, księdza Kiełty i począłem przeglądać, co tam napisano. To pewne, że układał te wiersze zły poeta. W litanii do Matki Boskiej nazywają tę niewiastę „wieżą z kości słoniowej”. Bardzo zła i materialistyczna metafora. Gdzie indziej były zdania: „Wino kosztowne, czystość panieńską ochraniając”. Co to jest?! Albo: „Manno niebieska zakryta! Podróżne zasilenie w Panu umierających!... Jezu przez Twe w niewinnym wieku obrzezanie, racz w sercu moim zgładzić światowe kochanie!” I jeszcze: „Naczynie poważne, Naczynie dziwnego nabożeństwa!!!” Co też tu powypisywali! I to jeszcze w tym wszystkim tyle złota, kości słoniowej, bogactw wszelkich! Ta zachłanność! Chyba ci chłopi mają rację. Oto los, trudno się zdecydować. Wierzyć, nie wierzyć — w co wierzyć? Położyłem książkę na dawnym miejscu, nie moja rzecz ją recenzować.
Wyszedłem przed dom, który podlewał Grzeszczeszyn wzdychając jak utrapieniec. Otaczała nas gęsta czerń. Pies skomlał w przybudówce, Grzeszczeszyn wyszeptał, sapiąc:
— Chyba burza spadnie tej nocy i drogę nam zmoczy, ale to nic, bo pewnie dalej konno pojedziemy, tylko skąd tu wziąć konie?
— Kupić trzeba będzie, nie można ciągle pożyczać!
— Ano zobaczymy, może Suchodolski nam sprzeda... Widział pan, jacy tu zbuntowani ludzie? Ile tu chwastu ludzkiego narosło? Ale nic, jedziem dalej... masz pan ognia?
— Mam — odpowiedziałem cicho.
— Przydałaby się jaka dziewuszka — szepnął mi prawie na ucho.
— Ach, co pan opowiada, tu w tej dziurze?
— Właśnie; tutaj w hotelu są, ale jedna z nich to kochanka Beniamina Branco, lepiej nie zaczynać. Pozostają kozy.
— Cóż, pan zdaje się dzisiaj uciął sobie romansik z jedną...
— Właśnie, a pan myśli, że nie ma takich, co lubią kozy? Pfiu, panie!
Zorientowałem się, że wystawanie w nocy przed chałupą — i to w takiej ciemni — oraz prowadzenie podobnych rozmów świadczy o moim rozprężeniu duchowym.
— Chodźmy spać, gadamy głupstwa — szepnąłem.
— Ano, chodźmy panie, burza będzie jak cholera, o, łyska się nad Suchodolskim.
Rozstaliśmy się.
Powoli rozbierałem się w dusznym pokoju, brudny blask świecy pełgał po ścianach, książka do nabożeństwa kusiła tanią teologią z parapetu okna, za drzwiami usłyszałem cichutkie postękiwania, wyjrzałem: Grzeszczeszyn stał przy oknie w koszuli i długich kalesonach z tasiemkami, drapał się po piersiach, z twarzą zmiętą, jakby nasłuchującą. Zgasiłem świecę i popadłem w senne odrętwienie, ocknąłem się w poryku wichury, błyskawicach i stukocie kropel; jak gdyby ktoś grochem sypał w szyby okna. Gdzieś tam pies skuczał przeraźliwie; coś zakwiczało. Spokoju, psiakrew, spokoju!
A rano był spokój i słońce. Siedzieliśmy przy śniadaniu, kiedy wszedł Stachurski i narzekał, że burza zniszczyła mu krzaki truskawek, a kozy tak dobijały się do drzwi, że gdy zeszedł na dół i tworzył, to wpadły z takim impetem na korytarz, że omal go nie obaliły. I że w każdą burzę ma z tymi kozami kłopot. Koniecznie upatrzyły sobie szkołę; biją w drzwi kopytami, bodą, dopóki im nie otworzy. Stachurski próbował nawiązać do wczorajszego zebrania, ale przerwałem mu energicznie, że te sprawy są mi obce i dalekie, i raczej denerwują mnie niż ciekawią. Zaczął fiukać, i powiedział: „To trudno!” Dziwiłem się sobie, jak wobec wielu ludzi napotkanych w mej podróży, zachowywałem się oschle lub niegrzecznie (a taki to miły chłopiec był w Warszawie!). Prawie ciągle czułem się naładowany złem, czułem w sobie jakby jady, w głowie czad; słowem niechęć do wszystkiego. Ale poza tym złym samopoczuciem — klimat, czy co u licha! — działy się przecież te sprawy rzeczywiście; nie zmyśliłem ich. A więc — chyba — począwszy od Grzeszczeszyna, a skończywszy choćby na Stachurskim, nie były to postaci, które bym chciał specjalnie oczerniać! Jakaś głupota w tym wszystkim tkwiła, niewątpliwie! Powiedzmy sobie otwarcie, że nie po to jedzie się dwanaście tysięcy kilometrów morzem, aby spotykać się z podobnymi ludźmi i kwestiami. Pragnąłem nareszcie coś zobaczyć, czymś się zachwycić.
Stachurski widząc, że nie nakłoni mnie do rozmowy — w jego pojęciu istotnej — zaczął mówić o swoim życiu tutaj, że się marnuje, chciałby się ożenić, ale to wszystko takie chamstwo zbogacone...
Ubóstwo jego myśli, jego dążeń było zastanawiające. Uszedł w końcu, zapewniając, że się zjawi popołudniu. Wrócił jeszcze i powiedział, żebyśmy zaszli do niego na lekcję, zobaczyć jak się dzieci uczą. Obiecałem, że tam przyjdę.
— Pójdziemy chyba rozejrzeć się trochę w okolicy? — zwróciłem się do Grzeszczeszyna.
Zgodził się, był w pogodnym nastroju.
Mogła być jakaś dziewiąta rano, słońce już wysuszyło ślady nocnej ulewy, robiło się gorąco, ale nie odczuwało się dusznej wilgoci w powietrzu. Po wyłysiałym, nierównym gruncie placyku, włóczyły się kozy, zjadając jakieś badyle, nędzną trawkę; zamiast pójść kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie było znacznie ciekawsze menu. Na krańcach placyku, naprzeciw siebie stały: szkoła, piętrowy, drewniany budynek i obszerny dom Suchodolskiego. Przed wendą stało już kilka koni; kabokle swoim zwyczajem wystawali przy wejściu, paląc i gawędząc. Minęliśmy wendę, potem aptekę z gankiem obrośniętym winem i zapuściliśmy się w dół, poprzez gęstwę, ku rzece. Grzeszczeszyn uciął sobie wić, smagał nią po zaroślach, gwizdał, podskakiwał. Las był mroczny, pachniała wilgoć. Mchy i paproć gęsto porastały zbutwiałe pniaki i korzenie. Liany owijały się wokół olbrzymich pni; pnie te porastały kępy pasożytów, gdzieniedzie w seledynowej smudze słońca łysnął czerwienią kwiat. Z rzadka odzywały się głosy ptaków. Zatrzymaliśmy się nad pochyłością i w dole, poprzez gęstwę ukazała nam się dość wąska rzeka. Nareszcie coś przyjemnego! Od tego widoku biło dziką samotnią, tęsknym urokiem znanego mi z opowiadań dorzecza Ivahy. Ślizgając się na obcasach, zeszliśmy na stromy brzeg, miejscami nawisły
Uwagi (0)