Darmowe ebooki » Reportaż » Żyto w dżungli - Zbigniew Uniłowski (nowoczesna biblioteka szkolna .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Żyto w dżungli - Zbigniew Uniłowski (nowoczesna biblioteka szkolna .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zbigniew Uniłowski



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 36
Idź do strony:
mną. Małżonkowie stali na ganku i żegnali nas w milczeniu. Wiało od nich obojętną serdecznością.

Trzej jeźdźcy wyjechali na szeroki...63 Więc jechaliśmy w słońcu, lekkim truchtem, rozmaicie siedząc na swych koniach. Syn Seniuka trzymał się niedbale, nogi zwisały mu obok wolno opuszczonych strzemion. Próbowałem anglezować, co było niewygodne w szerokim, brazylijskim siodle. Trząsłem się, ciągle coś mnie ugniatało. Natomiast Grzeszczeszyn zmuszał mnie do obserwowania go co chwila. Nawet siedzieć w siodle nie umiał przyzwoicie. Hojdał się64 na prawym udzie, pogrążony w bolesnej zadumie. Co kilka minut ciężar ciała przesuwał na lewo lub prawo. Zwisał tak rozchybotany, żałosny. Nie smutne to było i nie wesołe, raczej wyrafinowanie i uporczywie drażniące. Co jest w tym człowieku? W rozmaitych rozważaniach na temat mojej podróży niejednokrotnie zadawałem sobie to — zdawałoby się — nieistotne pytanie. Cokolwiek powiedział, zrobił gest jakiś, wszystko to nie zawsze było śmieszne, ale inne niż u zwykłych ludzi. Oto, czym zmuszał mnie do uporczywego obserwowania go. Niechlujstwo jego umysłu kojarzyło się z jego sposobem poruszania się, mimiką. Zdawałoby się, przygodny towarzysz podróży, człowiek na tyle obojętny, aby skonstatować jego dziwność i zająć się innymi sprawami. Lecz ja na punkcie Grzeszczeszyna dostałem pewnej obsesji. Niepokoił mnie sobą uporczywie, zmuszając do poszukiwania w nim materiału dla mego zmysłu obserwacyjnego. Niewątpliwie właśnie ten zmysł obserwacyjny i moja literackość natrafiły tutaj na istną kopalnię dziwności. Nie był przeciętny, oto moja udręka. Nie zawsze jednak irytował. Był tak śmiesznej postury, mimikę miał zabawną, jego zadumy lub kaprysy, znudzenia i miny pełne wyrozumiałości malujące się na tej, w gruncie rzeczy, plugawej twarzy, wszystko to po prostu interesowało. Właśnie odwrócił się do mnie — był w takiej pozycji, że powinien według moich obliczeń, zsunąć się z siodła — i wystękał:

— Wie pan, jest mi trochę lepiej, to i dobrze... Te Seniuki panie, to zbóje, och zbóje! Wiem ja coś o nich. Pański jest trochę większy, ale mój to marszador65, niesie jak w kołysce... Za jakie dwie godziny będziemy w Terezinie, cholera — gorąco... tam sobie odpoczniemy u Suchodolskiego... jedźmy prędzej, hu-ha! Filho da puta66!

Po tym wściekłym okrzyku, pomknął dalej zwisający, diaboliczny Grzeszczeszyn.

Zboczyliśmy z drogi, jadąc teraz wąską ścieżką leśną. Ogarnął nas parny zaduch zielenizny i stężała, leśna cisza. Seniuk jechał na przedzie, ja za Grzeszczeszynem. Raptem z gęstwy wysunął się wąsaty mężczyzna z kolorowo ubraną i w kapelusiku na czubku głowy, dziewczynką. Oboje byli na koniach i wyjechali z bocznej, niewidocznej ścieżki. Seniuk pozdrowił dłonią mężczyznę i powiedział: bom dia. Odpowiedział na ukłon; dziewczynka też coś tam zakwiliła. Przyglądali nam się z chłodną ciekawością. Seniuk odwrócił się do Grzeszczeszyna i powiadomił go, że to jest delegat policji i że wczoraj słyszał przez ścianę, jakeśmy o nim mówili. To wyjaśnienie podane było z uśmiechem przypomnienia. Zaraz też wdał się w rozmowę z delegatem. Jechaliśmy teraz razem, gęsiego. Grzeszczeszyn świstał przez zęby i badawczo spoglądał w gęstwę. Delegat mówił Seniukowi, że jedzie z córką do Suchodolskiego, po zastrzyk, bo dziewczyna, zdaje się, cierpi na malarię. Jechała o metr przede mną i trochę z boku. Podobna była do obrazka z dawnych czasów. Śniada, drobna, mogła mieć dwanaście lat. Wyglądała przyjemnie w swym słomianym kapelusiku z czerwoną aksamitką na czubku głowy. Siedziała na koniu po kobiecemu.

— Może by pan porozmawiał z delegatem o Beniaminie Brance, przedwczoraj mówił pan o tym? — zagadnąłem Grzeszczeszyna.

— Rozmyśliłem się, zainterwenjuję listownie u konsula z Tereziny. A jak wrócę do Kurytyby, to osobiście pogadam z Ribasem.

— Przecież pan go nie zna, co mi pan tutaj opowiada!

— Ja nie znam Ribasa? Niech pan się nauczy najpierw myśleć a potem mówić, nie odwrotnie. Hu-ha, prędzej, bo wleczemy się jak za pogrzebem!

Kłamstwo bym mu darował, ale ton, w jakim mi zaprzeczył, znów mnie poirytował. Czułem na policzkach wypieki ze złości. Z lękiem pomyślałem, że ja tego człowieka kiedyś zbiję na kwaśne jabłko. Niepodobna się z nim kłócić, trzeba będzie sprać i patrzeć, co z tego wyniknie.

Jechaliśmy prędko i w dudnieniu kopyt końskich usłyszałem słowa Seniuka:

— Panie Grzeszczeszyn, mówiłem delegatowi, że chce pan z nim porozmawiać o Beniamin Branco, chce z panem gadać? Zwolniliśmy, delegat czekał, aż Grzeszczeszyn zbliży się do niego i zapytał:

— Czy pan jest jakimś urzędnikiem, że pana to obchodzi?

— Ja nie, ale ten pan jest dziennikarzem z Polski i będzie o tym pisał, co tu nawyprawiali ludzie Beniamina Branco.

Z kolei delegat zaczekał, aż ja się do niego zbliżę.

— Pan jest dziennikarzem?! Niech pana to wszystko lepiej nie interesuje, bo Beniamin Branco spełniał polecenia z Kurytyby. Seniuk powinien być zadowolony, że go nie zabrali do więzienia. Zabił Brazylianina. Nie trzeba się w to wtrącać, radzę panu. Wszystko się odbyło jak potrzeba!

Nieoczekiwanie musiałem coś odpowiedzieć.

— Tak, ale podobno bili dzieci i kobiety i rabowali.

— Czy pan to widział?

— Opowiadali mi o tym.

— Proszę pana, my tutaj jedziemy sobie prywatnie i tak też się rozstańmy. Ja nie chcę od pana żądać wyjaśnień urzędowo. Jest pan cudzoziemcem i nie należy się wtrącać w sprawy, o których się nie ma pojęcia!

Delegat pognał konia i wszyscy pędziliśmy w nieprzyjemnym milczeniu. Tak się skończyła ta idiotyczna rozmowa, w której mimo woli musiałem wziąć udział. Dziewczynka wyminęła nas i po chwili razem z ojcem znikła nam z oczu. W pewnej chwili zrównałem się z Grzeszczeszynem. Zagadnął mnie troskliwie:

— Pewnie się pan odparzył, bo jak kto nieprzyzwyczajony do konia i to w takie gorąco, to może sobie bólu narobić. W Terezinie zrobię panu okłady z herwy i jutro będzie pan zdrów. Patrz pan, jaki ładny widok, Brazylia to kraj, psiakrew, tylko ludzie dranie. Ta rzeczka nazywa się Rio de Cavalhos, rzeka końska, mała rzeczka, ale ładna.

Gdzież panu znów ta rzeczka tak się nazywa! — wykrzyknął Seniuk. — To jest Riozinho i nic więcej, wiem chyba lepiej od pana, bom się tu urodził!

Grzeszczeszyn uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Nie pojąłem tego. Kiedy sobie uświadomiłem, że cała poprzednia rozmowa z delegatem i to, co sobie powiedzieli na ostatku ci dwaj, odbyło się w dżungli, z którą się zetknąłem po raz pierwszy, że głupstwo przechodziło z ust do ust ludzi jadących w podrygach, otoczonych rozbestwionym kolorytem słońca zieleni, pomyślałem sobie, że spotkać się można z brednią w najbardziej nieprzewidzianych warunkach; słowem, byłem w takim nastroju, że gdyby na ścieżce ukazał się jakiś znajomy Rozenbaum z Warszawy i zagadnął mnie, czy nie widziałem Fogelnesta, wcale bym się nie zdziwił i odpowiedziawszy przecząco, pojechałbym dalej.

Kołysząc się w siodle, popadłem w leniwe rozmyślanie. Niepokój i zmienne nastroje towarzyszące mi od Kurytyby ustąpiły teraz miejsca spokojnej reakcji na wszystko, co ma nastąpić, z tym, że nie spodziewałem się nadzwyczajności. Tak to sobie umyśliłem. Doszedłem do pesymistycznego przeświadczenia, że wszystko to jest diablo nieciekawe, oprócz nieznanej mi dotychczas bliżej postaci polskiego chłopa-kolonisty, w której na podstawie luźnych obserwacji dopatrywałem się sensu i rzetelnej prostoty. Czekałem też okazji trwalszego zetknięcia się z tymi ludźmi, aby poświęcić im maksimum uwagi. Jasno sobie uświadomiłem, że nie jestem urodzonym podróżnikiem i że ta wędrówka od chałupy do chałupy razi mnie nudną pospolitością. Uroda natury brazylijskiej raziła mnie swym przesadzonym bogactwem i rozwydrzeniem barw, jak razić może niegustownie ubrana żona właściciela dwudziestu jatek mięsnych w jakimś mieście. Brakowało tu pejzażu, który by wzruszył połączeniem drzew, łąki i rzeki, ową delikatnością i umiarem barw, nastrojów, jaka cechuje sielskie widoki europejskie. Roślinność tutejsza, upojona chamskim dobrobytem, kłębiła się w tłocznym rozpasaniu, drzewo wrastało w drzewo, mchy, trzciny i paprocie do spółki z lianami nachalnie tłoczyły się wokół drzew, tworząc jeden wielki, skołtuniony matecznik. Słyszałem zachwyty o zachodach słońca. Dotychczas jeszcze ani razu nie widziałem solidnego widoku na ten temat. Zielska napęczniałe od nadmiaru soków, prażone złośliwą gorączką z nieba, wydzielały odurzające wapory, dalekie od tego, co nazywamy balsamicznym powietrzem. Na domiar, widok ten, który by pierwszego dnia mógł się nawet spodobać, powtarzał się bezczelnie i dowodził złego smaku. Tutaj doświadczyłem, że natura może nudzić. Pozostał mi więc człowiek. Muszę sobie powiedzieć, że dotychczas w wyczerpującym znaczeniu tego określenia, nie zetknąłem się z nim jeszcze. Wszystkie te figury wydały mi się poprzetrącane psychicznie. Nie mam tu na myśli Jonczynów lub innych w ich rodzaju. Niedwuznacznie podejrzewałem klimat o te spaczenia. Należało czekać potwierdzenia tych wniosków. Na razie byłem nowicjuszem i posuwałem się w głąb kraju bez planu właściwie i celu. Grzeszczeszyn też jeszcze nie wiedział. Na pytanie moje odpowiedział mi któregoś dnia: „Wszystko będzie wiadome w Candido do Abreu”. Wiedziałem, że to miasteczko to krańce polskich kolonii. Gdzieś w pobliżu były tolda67 indyjskie. Na razie trzeba było cierpliwie posuwać się naprzód. Teraz jechaliśmy we trzech na kiepskich szkapach; karykatury podróżników. Popręg obsunął się do tyłu ze wzdętego brzucha mego konia, siodło starało się wypełznąć spode mnie, zeskoczyłem w porę, odpiąłem popręg, tamci dwaj pojechali, zostałem sam. Zdjąłem siodło, koń łakomie ukrył łeb w gęstwie takuary, usiadłem na ziemi, poczułem się dobrze, położyłem się, ogarnęła mnie błogość nieomal. Przy zbliżeniu ucha do ziemi dało się słyszeć utajone życie pośród roślin, ciche trzaski, szmery. Koń rytmicznie mełł żuchwami, pobrzękiwał wędzidłem, szło od niego potem. Byłem w nastroju szybkiego nawiązywania kontaktu z przyrodą brazylijską, być może nawet trwałego i pozytywnego pod wpływem błogostanu, kiedy nagle na ścieżce wyłonił się Grzeszczeszyn na koniu, wykrzykując na mój widok:

— Przytrafiło się panu co? Dlaczegoś pan został w tyle, jestem zaniepokojony!... Rany Boskie! Rany Boskie! Co pan robisz, wstań pan w tej chwili! Leżysz pan w Brazylii, w selwie68, jak na otomanie w hotelu! Wstań pan natychmiast!... Jararaca69, jararaca może pana!...

Podniosłem się przerażony, szukając wzrokiem tego jadowitego gada, ale na wygniecionym miejscu i w pobliżu nie zauważyłem niczego niepokojącego.

— Gdzie jararaca, gdzież pan ją widzisz, u pioruna!?

— Jeszcze nie ma, ale przecież w Brazylii roi się od tych żmij! Jak pan możesz być tak lekkomyślny, ukąsiłaby pana i pewna śmierć!

Zsiadł z konia i począł badawczo patrzeć w trawę. Siodłając konia, powiedziałem:

— Napędził mi pan tylko niepotrzebnie strachu, myślałem, że już ją mam gdzieś za pazuchą.

— Ale mogła być, niech pan się nigdy nie kładzie na gołej ziemi, nigdy!

Szybko opuściliśmy to miejsce, gdzie po raz pierwszy — wnioskując ze słów Grzeszczeszyna — zetknąłem się z utajoną grozą dżungli. Więc już nigdy, jak długo tutaj będę, nie będzie mi danym marzyć, leżąc? Na drzewo też nie będę właził, by nie spotkać się z pumą. Ktoś mi opowiadał dość sugestywnie, że często z gałęzi drzew zwisają żmije, czekając na ofiarę. Wyobraziłem sobie te żmije zwisające w kędziorach i jeśli ja, jadąc konno, trafię głową w takie kędziory, to już po mnie. Nie mogę więc leżeć, jeździć konno, i przesiadywać na drzewach. Życie stało się nagle wściekle trudne. Grzeszczeszyn zdawał się myśleć ze mną jednakowo, bo nagle odezwał się:

— Tak panie, to nie hihi, tutaj trzeba uważać, a jeszcze choroby, a jeszcze pijany kaboklo! Wracaj pan lepiej do Warszawy, na pół czarnej!

Zaśmiał się rubasznie i zaraz po tym jego śmiechu ukazała się w dole rzeka, a nad rzeką młody Seniuk poił konia. Na przeciwległym brzegu tkwiły w słonecznej ospałości drewniane budynki. Cała mieścina wyglądała nędznie i odpychająco.

— Dlaczego pan został? — zapytał mnie Seniuk, kiedyśmy przejeżdżali w bród rzekę.

Powiedziałem o popręgu, z niechęcią myśląc jednocześnie o tej groteskowej solidarności, jakbyśmy przejeżdżali przez najszczerszą puszczę, pełną dzikich ludzi i zwierząt. Naprzeciw nam posuwała się trzoda świń, z dwoma chłopakami w podkasanych portkach. „Cie, gdzie leziez, kurwo jedna!” — krzyczał jeden rodzimym językiem. „A gdzie, ryju cholerny, a gdzie!” — wrzeszczał drugi. Na rzece — słowem — panowało ożywienie, między palmami, pod obcym słońcem, słychać było tęgą polszczyznę. Wylądowaliśmy na zakurzonym wybrzeżu i jechaliśmy pod górę, w miasto. Między chałupami przebiegł pies z podtulonym ogonem i wywieszonym językiem, kudłata dziewczyna rozwieszała bieliznę na sznurze, zza węgła wybiegło drobnym kroczkiem dwóch ludzi, z drągiem na ramionach, z przymocowanym do drąga niby zabity jeleń, mężczyzną w portkach i koszuli, bosym i bez kapelusza, ze zwisającą głową i wielką, napiętą grdyką. Minęli nas i znikli na zakręcie, kiedy raptem ocknąłem się i zawołałem do Grzeszczeszyna:

— Panie, panie, co to, co to takiego?

— A bo ja wiem, nieżywy, czy co do cholery! Trzeba będzie zapytać się Suchodolskiego!

W głowie mi huczało od tego widoku i od gorąca. Podjechaliśmy do obszernego, parterowego domu z szyldem: „Suchodolski Srokoń”. Przez dwa narożne wejścia widać było mroczne wnętrze wendy, na progach stało kilku mężczyzn, bosych, palących pajowce70. Przywiązane do słupów, stały cztery konie i dwa muły z kalgierami71. Kabokle patrzyli na nas obojętnym, leniwym wzrokiem i przepuścili, nie przerywając gawędy, kiedyśmy wchodzili z Grzeszczeszynem do wendy. Seniuk został, aby przywiązać konie. Weszliśmy do chłodnego i wielkiego sklepu z ową charakterystyczną mieszaniną zapachów, gdzie pod ścianami stały worki i blaszanki, na drągu biegnącym ponad ladą zwisały nowe, barwne siodła, farbowane pelegi futrzane, wszelki sprzęt konny, za ladą uwijało się kilku subiektów, na tle półek z różnokolorowymi perkalikami, materiałami na ubrania, obuwiem. Wenda zawalona była wszelką prowincjonalną tandetą, tutaj ściągali ludzie z okolicy, aby zaopatrzyć się w niezbędne sprzęty, tutaj załatwiało się najrozmaitsze handlowe interesy, intrygi, ścierały się ambicje, szef firmy był jak każdy większy wendziarz w swej okolicy, kacykiem, sędzią, nieomal dyktatorem, nazwanym przez kabokli manda chuva, czyli czarodziejem

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Żyto w dżungli - Zbigniew Uniłowski (nowoczesna biblioteka szkolna .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz