Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— No i przegrali.
— Po dwóch długich, długich latach. Dwóch. Ale byli pierwszą próbą zorganizowania nowoczesnej, dla tej wojny, armii. Mogą nawet idee tej armii nie odpowiadać panu; ale przykład sam, nauka, jest nie do pogardzenia. Wojny wygrywa ten, co szybciej od innych potrafi sobie przysporzyć pewne nowe zdobycze, nowe wynalazki, nowe właściwości techniczne i nietechniczne. Mieli u nas rację ci młodziutcy harcerze, co wyobrażali sobie przyszłą wojnę jako najazd samolotów w powietrzu, czołgów na ziemi. Nie mieli racji ci wszyscy „fachowi” znawcy, którzy w takim obrazie widzieli wymysł bujnej fantazji i pouczali, że po dwóch tygodniach zabraknie dla samolotów paliwa, a czołgi ugrzęzną w błocie polskich dróg. Patentowani idioci! Ale wojnę wygrywa także i ten, kto zbada i wyzyska w pełni możliwości ludzkiego surowca i wydobędzie z niego najlepsze, zmarnuje najmniej...
— To literackie, drogi panie, przenośnie.
— Nie, panie poruczniku. Tylko forma jest w tym wszystkim, jak pan porucznik łaskawie określa, literacka. Pan to sam dobrze wie. Tamta wojna, z czternastego roku, rozpoczęła się barwnymi mundurami, zwiadami kawalerii. Nie znała jeszcze okopów, w których miała przesiedzieć cztery lata. Nie znała czołgów, gazów. Samoloty służyły jedynie do celów wywiadowczych. A jak potężną ewolucję przeszliśmy podczas tamtej wojny? Czy pan nie sądzi, że w tej wojnie nie przejdziemy znacznie silniejszej? Wojsko to taka dziwna arena, gdzie zmaga się stale rutyna z postępowością, myśl — z szablonem. Kto wie, co obecnie z tego wyjdzie... Więc, panie poruczniku?... Więc czemu pan posłał meldunek o zdemoralizowaniu jednej drużyny?
— Chodzi panu o to?
— Tak. Chodzi.
— Więc dobrze. Pan sam od początku chciał, abym wydał rozkaz wycofania się z tamtego wzgórza? Ja nie mogłem wydać takiego rozkazu. Ale mogłem — to rzecz inna — spowodować wydanie mi takiego właśnie rozkazu. Na to jednak trzeba mi było przedstawić, że z wielu racji zleconego mi zadania spełnić nie mogę. Bo mam rannych, bo jestem pod obstrzałem, bo ludzie mi się psują... Tymi argumentami mogłem spowodować rozkaz wycofania się...
— Nie mógł pan wprost powiedzieć: „rozkaz niewykonalny”?
— Panie podchorąży, oficer polski nie zna rozkazów niewykonalnych.
— Panie poruczniku, a jeżeli ja spytam w tym samym narzeczu? Jeśli spytam, czy oficer polski zna obciążanie niezasłużone żołnierzy?
— Przedstawiłem was do odznaczeń.
— Ale przedtem wysłał pan ten meldunek.
Przez chwilę chodzą razem po pylnej, wijącej się lasem drodze. Milczenie jest kłopotliwe, ciążące. Ale przerywa je, wyciągając rękę, porucznik:
— Daruje mi to pan?
Wybuchy szczerości, niespodziewane w tym człowieku, zawsze rozbrajały Andrzeja.
— Panie poruczniku, ale drużyna?
— Mam nadzieję, że drużynie tę krzywdę wyrównam.
Krótki uścisk dwóch dłoni. Wracają ku domowi. Białe, niebieskie, szarozielone płachty bielizny wiszą sztywno między brzozami. Dziewczyny nie ma.
— Panie poruczniku, ale kiedy już tak, to czemuż pan to napisał akurat o tej drużynie, która najlepiej się trzymała przez cały czas?
— No, jak to, proszę pana — brzmi ogromnie szczera odpowiedź — przecież tamtymi dwiema drużynami dowodziłem osobiście. Ładne bym wystawił świadectwo samemu sobie...
„Prawda, że tamtą dowodziłem ja sam; to co innego” — pomyślał Andrzej.
Jednak ubawiła go szczerość odpowiedzi.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Kiedy są popołudnia pogodne jak to i kiedy nie ma samolotów niemieckich, przychodzi do Andrzeja Płużański, by malować. Jego pluton jest tuż obok, o kilometr niespełna, tak samo w drugiej linii. Nie byli jeszcze na pozycji. Siedzą i nie robią nic. W godzinach popołudniowych Płużański przychodzi, siadają razem z Andrzejem na wielkich drewnianych balach, tamten dobywa z chlebaka farby, olej, pędzle. Z Harstad dostało się przez Anglików dykty do malowania i oleju lnianego, tu wykombinowano coś w guście sztalug. Jest w takich chwilach rozkosznie leniwo i uspokajająco. Morze fiordu pluszcze rytmem, który nie zna początku i końca, każdy słoneczniejszy dzień i każdy ciepły deszcz rozprowadza coraz silniej po zboczach doliny młodą zieloność późnej, północnej wiosny. I w tym wszystkim jest uważne spojrzenie malarza spod wielkich, ściągniętych brwi, spojrzenie znieruchomiałe na dalekim przedmiocie, ruchy ręki zamyślone, powolne a pewne. Andrzej tuż obok rozpiera się w takich chwilach wygodnie i tylko patrzy. Odzywają się do siebie rzadko, półsłówkami, rozchodząc się nieraz w tym, co jeden chciał powiedzieć i co odpowiedział mu drugi. Czasem który ze strzelców podejdzie, ale czynią to coraz rzadziej; przyzwyczaili się.
— Nie lepiej byłoby sfotografować, panie kolego? Po co się pan ma sam męczyć? — powiadał życzliwie porucznik.
Wojna taka jak ta, a zapewne każda wojna, lubi stwarzać możliwości oderwania się od jej spraw, pogrążenia w całkiem inne, dalekie jej i obce. Andrzej i Banaś lubią patrzeć, jak maluje kolega z podchorążówki, ten wielki, potężny chłop o włosach spadających na czoło siwiejącymi już kosmykami, jak się trapi, by z okruchów cynobru129 i czerni wydobyć kolor tamtego gliniastego urwiska, jak pędzel rozgniata i rozcieńcza tłusto ultramarynę130 i kobalt131. Płużański biedzi się, bo nie ma wiele czasu na malowanie, a tu wiosna idzie teraz szybko i kolor lasu rozzielenia się coraz bardziej prowokacyjnie, odbarwia ze swych zimowych rudości i szarzyzn. Nawet morze stanie się niedługo mniej sine a zieleńsze, prorokuje niepokojąco Banaś, na co Płużański obrusza się z niezadowoleniem, ale w gruncie rzeczy jest zaniepokojony. Kto wie, może tu rzeczywiście odblask gór ubarwi inaczej morze, które się każdą szczeliną lądu między góry wciska.
— Lepiej maluj tę dziwkę — powiada Banaś.
— Malowałbym, ale nie chce — powiada malarz.
— Pewno; boi się takiego goryla.
Płużański jest rzeczywiście stworem gorylastym, z olbrzymią głową o silnym zaroście brwi, brody i włosów, pochylonym ciałem i przydługimi rękoma o olbrzymich dłoniach, prawdziwie jak łopaty, zawsze ku wnętrzu zagięte. Andrzej lubi patrzeć, jak te góralskie łapy — Płużański jest jednym z nielicznych autentycznych Podhalan brygady — stają się jednością z wąskim, długim pędzlem, który z nich wystrzela jak szpon drapieżnego ptaka. Ale z tym skupionym wyrazem, jaki ma przy malowaniu, naprawdę wygląda groźnie i dziewczyna norweska z żółtego domu na dobre go unika.
— Czemu mówisz o niej „dziwka”? — powiada Czeczel.
Ale w ustach Banasia „dziwka” jest raczej określeniem pełnym dojrzewającego męskiego podziwu niż jakiejś ujemnej myśli; rozumieją to równie dobrze i Płużański, i Andrzej. Nie; od pięciu dni stoją tu w miejscu, mieszkają przy tym domu, mają kuchnie tu w lesie, ale dziewczyna jest, jak pierwszego dnia, zupełnie nieprzystępna.
— Żołnierze nie dowalają się do niej? — ciekawi się Banaś.
— Nie, wcale. Z początku — sierżant Ziemiański.
— Nie poszło?
— Nie.
— Wiesz choć, jak jej na imię?
— Wiem. Karin.
— Karin?
Płużańszczak właśnie robi poszarpany szczyt sosny na swoim płótnie, które posuwa się wolno i niepewnie. Nie; rok wojska oderwał od malowania; ręce nie takie; może nigdy nie wrócą do dawnej biegłości; wojna zabije w nim malarza? I przykłada się tym uważniej. Andrzej prowadzi wzrokiem za dziewczyną, która właśnie chodzi po podwórzu, obok żołnierzy i wśród białych rasowych kur, nie widząc ani tych, ani tamtych.
— Dlaczego właściwie nie dowalają się?
— Ja wiem — powiada Płużańszczak — nie na żołnierski gust. Wiesz, co to jest żołnierski gust? Tęga przysadzista dziewucha, krótkonoga, osiadła w zadzie, piersista. Norweskie dziewczyny nie są na nasz polski smak. A potem są za białe, za jasne. Popatrz na te jej włosy. Widziałeś jej rzęsy? Dla nich to za blade, za wymokłe...
— No, no; nie cera.
— Nie cera, ale cały koloryt. Nie bierze. I potem jest za wielka pani, żeby brała. Widziałeś dziewczyny w Harstad? Pamiętasz Bejsfiord? To są zupełnie inne kobiety niż u nas, niż we Francji. Taka będzie miała dwadzieścia lat i będzie wyglądała jak dziecko...
— I będzie miała bliźnięta...
— Ale dalej będzie wyglądała na duże, wyrosłe przedwcześnie dziecko. Nie rozgryziesz, czy zna się na rzeczy czy nie zna, nie dowiesz się, nie wywąchasz. Będzie się do ciebie śmiała, ale zawsze jak dziecko do dziecka i przyjaciel do przyjaciela albo dziewczyna do drugiej dziewczyny. To są kobiety krewne strzyg132 zimnokrwistych, to są kobiety bardziej obcoplemienne niż Japonki i Chinki. Wygląda jak storczyk; nienaturalny, trochę niesamowity kwiat, wyhodowany w samotności, z dala od innych kwiatów. Taki kwiat, który człowieka mógłby odurzyć i którego nie trzyma się na noc w pokoju sypialnym.
— Ja bym potrzymał...
— Popróbuj.
Banaś jest młodym, młodziutkim chłopcem i mówi o kobietach właśnie w ten sposób trywialny, w jaki mówią zupełnie młodzi chłopcy, którzy się już trochę do kobiet palą, a jeszcze naprawdę nie mieli żadnej. Tak samo jak Płużańszczak jest już raczej uspokojony, wziąć wziąłby, ganiać za żadną nie będzie. Pół roku na francuskim wojskowym wikcie133, przy bromie134 w chlebie, soli i kawie porannej, też swoje robi.
— No, więc nic, nikt? ,
— Owszem — uśmiecha się Andrzej — jest ktoś i coś...
Tym razem nawet Płużańszczak odsunął płótno.
— Któż taki?
— Stecki.
— Tadzik Stecki? Nabiera ją na historię?
— Gorzej: na Szopena.
I patrzy na żółty dom, jeden z wielu takich, jakie pod Narwikiem mają ludzie miejscy, wyjeżdżający tu na miesiące letnie w zieloną, szeleszczącą puszczę. Okna są wielkie i otwarte szeroko; dół domu jest niezamieszkany; w kuchni poczet dowodzenia gotuje czasem herbatę z kantyny angielskiej; w sieni stoją worki plutonu. Ten pokój narożny, którego okna łączą się na rogu w jedno, to salon i w salonie jest wielki czarny Bechstein135. Jest nawet data: Wien136 1912. To właśnie na nim, czasem gdy jest tutaj, Stecki gra wieczorami.
Właściwie nie są to nawet wieczory. Jest to zupełnie późna noc, jasna noc norweska bez blasku. Jak się to stało wtedy? Stecki przyjechał do swojej kompanii, miał przywieźć na górę papieru do pisania. Brakło go w Haakviku. Sztaby tyle piszą, wszystkie sklepy rozwalone od dwóch tygodni. Zaszli z Andrzejem do domu; może tu będzie. Dziewczyna kazała czekać w salonie. Mieszkała sama i to ich wtedy jeszcze zdziwiło: dziś już nie dziwi. Kiedy jej nie było, Stecki otworzył fortepian, popróbował, zaczął grać, jak umiał, z pamięci. Dziewczyna długo nie wracała. Andrzej usiadł w fotelu, w pokoju, w którym był nieład wojennych, w pobliżu frontu, mieszkań; tylko w oknie bielały czyste firanki i stały wazoniki kwiatów. Po chwili, gdy Tadeusz grać przestał, zobaczył, że dziewczyna wróciła już dawno i przystanęła nieruchomo w drzwiach. Firanki w oknie wytwarzały jednak w pokoju mrok i w mroku tym bielały tylko długie, wąskie palce Tadeusza na kościanej klawiaturze fortepianu i biała kobieca twarz na tle czarnych, drewnianych drzwi. Kiedy skończył, podeszła najnaturalniej w świecie i zapaliła stare stearynowe świece w lichtarzach po obu stronach pulpitu. Świece były zwilgotniałe czy stare i nie chciały się palić; lichtarze były staromodne, secesyjne, sprzed tamtej wojny; przypominały Andrzejowi takie same w Polsce, pamiętne z wczesnego dzieciństwa. Dziewczyna rozłożyła wielkie pliki nut i nic nie mówiąc, uśmiechając się tylko, poprosiła Steckiego, żeby zagrał. Krótkowidz uniósł się w krześle, odczytywał, potem odrzucił głowę i grał. I Andrzej rozpoznał po paru uderzeniach Tristesse137 Szopena.
To było właśnie w dwa dni po zejściu z pozycji; wtedy, kiedy się starał odwiedzić w szpitalu swych rannych i kiedy mu powiedziano, że Kettlera odesłano już samolotem do Anglii i że tu w szpitalu nawymyślał jeszcze jakiemuś Niemcowi strąconemu pod Harstad. Wracał do plutonu już wieczorem i w drodze myślał, jak w te wszystkie pierwsze dni, o zabitym Wolskim. Potem właśnie zaszli razem do żółtego domu i Stecki zaczął grać. Fortepian się rozdźwięczał echami starych wrażeń i przypomnień, jakichś dźwięków, które umiały przywołać pamięci ludzkiej i uczynić obecnymi postaci dawno zapomniane, rzeczy dawno przeżyte, domy, które usunęły się w przepaść, sprawy, od których wojna odcięła go tak niezawodnie i ostro jak gładkim błyskiem miecza. Po raz pierwszy w życiu Andrzej popatrzył na muzykę jak na jeszcze inny rodzaj sztuki, niż ją widział dotychczas. „To dziwne — pomyślał — dawniej była dla mnie tylko muzyką i niczym więcej, z samej siebie czerpała swą wartość. Czyżby teraz stała się jedynym, najlepszym środkiem do wskrzeszania w sobie samym całego świata utraconej przeszłości? Może dlatego człowiek smakuje w muzyce w miarę wieku, w miarę, im od więcej się rzeczy oddalił, im więcej pozostało za nim?”.
Żółtawe, zastarzałe świece poczęły naraz migotać niepewnym błękitnawym blaskiem, który w chybocącym kręgu światła wybielał nuty pulpitu, uginanie białawej klawiatury i coraz wolniejsze po niej przebieganie rąk. Błękitnawość płomyków chwiała się na tle najciemniejszego mroku, w rogu pokoju. „U nas mówiło się zawsze, że gdy świece palą się błękitno, to znak, że duch czyjś kołace się w pobliżu” — przyszło na myśl Andrzejowi ponownie. I ponownie przypomniał mu się Wolski. „On tam jeszcze leży gdzieś w tych krzakach, tu u pozycji niemieckich, niepogrzebany”. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że pogrzeb jest naprawdę ostatnią posługą. Nie, nie jest obojętne, co się z ciałem dzieje po śmierci; to instynkt jakiś każe wracać je ziemi.
Dziewczyna podeszła od drzwi i przerzuciła kartki nut. Znowu odeszła pod drzwi. Nokturn138 spłynął falą romantycznych, przeszłowiecznych tonów. „Ta dziewczyna może też coś przeżywa jak my, może także jej przywodzi to
Uwagi (0)