Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖
Zwierzęta, ludzie, bogowie to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.
Zwierzęta, ludzie, bogowie zawierają również elementy fantastyczne — ważną rolę w rozwoju akcji odgrywają przepowiednie, a buddyjskie legendy przedstawiane są jako co najmniej prawdopodobne.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Sekretarz powiedział nam, że Bogdo od rana był bardzo podniecony i przed południem wszedł sam jeden do kaplicy. Długo słychać było głos Bogdo, lecz po chwili rozległ się jakiś inny, nieznany głos. W kaplicy odbywała się narada pomiędzy „ziemskim Buddhą” a Buddhą niebieskim. Sekretarze słyszeli wykrzykniki przerażonego czymś Bogdo, jego pełne trwogi pytania i gorące, namiętne modły.
Postanowiliśmy czekać na Bogdo. Baron zaczął opowiadać o Dżałchancy-Lamie, że w chwilach gdy wytęża on swój mózg, nad głową tego dostojnika żółtej wiary zjawia się aureola świetlna, którą zresztą Mongołowie zawsze widzą. Baron twierdził, że osobiście widział dwukrotnie świetlne promieniowanie nad głową prezesa ministrów mongolskich.
Nagle lamowie pełniący czynności sekretarzy zwrócili głowę w stronę kaplicy, nadsłuchując, a po chwili padli na twarz. W tym samym momencie drzwi powoli się uchyliły i podpierając się wysoką laską z kości słoniowej wyszedł imperator Mongolii, „Żywy Buddha”, jego świątobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.
Był to dość otyły starzec liczący około 70 lat, o starannie ogolonym obliczu, przypominającym dumne twarze patrycjuszy rzymskich. Ubrany był w żółty „chałat” mongolski z czarnym lamowaniem. Głowę miał prawie łysą, oczy szeroko rozwarte, jakby zdziwione lub przerażone. Ciężko opadł na fotel i wyszeptał:
— Piszcie!
Lamowie z zasuniętych za pas torebek natychmiast wydobyli papier i przyrządy do pisania. Bogdo zaś zaczął dyktować swoje widzenie i rozmowę z Buddhą w kaplicy w sposób bardzo powikłany i pełen alegorii.
Starzec mówił długo, mowę zaś swoją zakończył w ten sposób:
— Wszystko to widziałem ja, Bogdo-Chan-Hutuhtu, 31-szy „Żywy Buddha”, który tego dnia rozmawiał z wielkim, błogim i mądrym Buddhą, otoczonym dobrymi i złymi duchami. Mądrzy lamowie, hutuhtu, kanpo, maramby i święci gegeni, raczcie wyjaśnić moje widzenie!
Skończywszy, wytarł spocone czoło czerwoną chustką i zapytał, kto jest obecny w pokoju.
— Chan, dziań-dziuń, baron Ungern! — odpowiedział klęcząc sekretarz-lama.
Baron zbliżył się do starca i przedstawił mnie, Bogdo uczynił znak powitania, po czym zaczął rozmowę z generałem.
Przez drzwi otwarte widziałem wnętrze małej kaplicy Bogdo-Hutuhty. Zauważyłem wielki stół przywalony stosami starych ksiąg. Obok stał piecyk z palącymi się węglami oraz kosz z łopatkami i wnętrznościami baranów. Ungern wstał i schylił głowę przed Bogdo, który objął tę głowę potomka krzyżaków i zaczął się modlić. Potem zdjął z piersi ciężki posążek Buddhy wiszący na czerwonym sznurku i zawiesił go na szyi barona.
— Nie umrzesz — wyszeptał w uniesieniu — lecz przeistoczysz się w formę doskonalszą! Pamiętaj o tym synu, pamiętaj Chanie wdzięcznej ci zawsze Mongolii, pamiętaj, przeistoczony duchu wojny!...
Zrozumiałem, że „Żywy Buddha” błogosławił krwawego generała przed śmiercią.
Opuściliśmy gabinet „boga”.
W kraju tajemnic i cudów, Mongolii, żyje mistyczny znawca wszelkiej tajemnicy i nieznanych przejawów sił przyrody, „Żywy Buddha”, 31-sza forma nigdy nie umierającego Buddhy, jego świątobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.
Jest on spadkobiercą trwającej w tajemniczy sposób od 1670 r. dynastii cesarzów duchowych, noszących w sobie ciągle udoskonalającego się ducha Buddhy, Awalokiteszwara oraz Czen-Za-Zi, czyli „Ducha Himalajów”. W nim jest złączone wszystko: słoneczny mit, czar tajemniczych, niebotycznych szczytów straszliwych Himalajów, legendy świątyń indyjskich, groźna wspaniałość dawnych władców Mongolii i Chin, mgliste kroniki mędrców chińskich. W polityce urgińskich Bogdo-Chanów jest połączenie różnorodnych wpływów: rozpamiętywania braminów, mnisza surowość sekty Gełuk-Pa, która dała początek „żółtej wierze”, mściwość odwiecznych koczowników Oletów-Kałmuków, dumne i potężne pomysły Dżengiz-Chana i Kubłaja, zacofana, pełna zabobonów hierarchiczno-klerykalna psychologia, tajemnica królów tybetańskich i bezwzględność rewolucjonisty religijnego, Paspy. Cała mglista historia Azji: Pamiru, Himalajów, Mezopotamii, Persji i Chin otacza tajemnicą tron „Żywego Buddhy” w Urdze. Nic więc dziwnego, że jego imię jest z czcią wymawiane na brzegach Wołgi, w Arabii, Azji Centralnej, w Indiach, na Syberii i na brzegach Oceanu Lodowatego.
Kilka razy udało mi się być w siedzibie Bogdo-Chana. Rozmawiałem z „Żywym Buddhą”; opowiadały mi o nim osoby, najbliżej przy nim będące — uczeni maramba; widziałem jego wróżby, słyszałem jego proroctwa, oglądałem składy ksiąg starożytnych i kronik dziejów wszystkich Bogdo-Chanów. W pałacu „boga” cieszyłem się zaufaniem, ponieważ pismo hutuhtu Narabanczi-Kure otwierało mi drzwi świątyń oraz usta i serca lamaitów.
Znajomość z osobą najwyższego kapłana mongolskiej „żółtej wiary” oraz z jego rządem zrodziła we mnie cały szereg myśli o charakterze politycznym i dała mi możność zrozumienia planów hetmana Siemionowa i barona Ungern von Sternberga.
Panujący obecnie „Żywy Buddha” jest osobistością dwoistą, jak wszystko w lamaizmie. Rozumny, przenikliwy, energiczny Bogdo jednocześnie oddaje się nałogowi pijaństwa, który doprowadził go do ślepoty. Wtedy to lamowie wpadli w rozpacz. Jedni wypowiadali się za tym, aby ślepca otruć i jego tron oddać innemu przeistoczonemu bóstwu, inni zaś, uwzględniając wielkie zasługi Bogdo dla lamaizmu i Mongolii, postanowili przebłagać bogów wzniesieniem wspaniałej świątyni „grodu lamów” — z olbrzymim posągiem złoconego Buddhy.
Nie pomogło to wprawdzie Bogdo w odzyskaniu wzroku, lecz za to owa rozbieżność zdań wśród lamów i znaczna zwłoka czasu pozwoliły mu stopniowo wyprawić do Nirwany zbyt radykalnych lamów.
Nie przestając myśleć ani na chwilę o sprawach kościoła i polityki mongolskiej, Bogdo lubi jednak zabawiać się różnymi rzeczami ciekawymi. Tak np. interesował się on przez pewien czas artylerią. Jakiś przedsiębiorczy oficer rosyjski podarował mu dwie stare armaty, z których, ku wielkiej uciesze niewidomego „boga”, strzelano w dni świąteczne. Za tę przyjemność Bogdo nadał oficerowi tytuł „Tumbair-Huna”, co znaczy „księcia miłego memu sercu”. Samochody, bicykle, gramofony, telefony, kryształy, porcelana, obrazy, perfumy, instrumenty muzyczne, rzadkie ptaki i zwierzęta w rodzaju słoni, niedźwiedzi himalajskich, małp, wężów indyjskich i papug — wszystko to przesunęło się przez pałac „boga”, lecz o wszystkim bardzo szybko zapomniano.
Do Ta-Kure wpływają podarki, ofiary, danina religijna ze wszystkich końców lamaickiego świata.
Pewnego razu skarbnik „boga”, czcigodny Bała-Dordżi-Lama, pokazał mi wielką salę, gdzie przechowywano te podarki. Było to drogocenne muzeum, jedyne w swoim rodzaju. Tu nagromadzono przedmioty nieznane w muzeach Europy. Mogłem je obejrzeć tylko bardzo pobieżnie, lecz i tego wystarczyło, aby sądzić i o wartości tych nadzwyczajnych zbiorów, i o powadze i polityczno-moralnym znaczeniu dostojnika „żółtej wiary”.
Skarbnik otwierając szafy i kufry ozdobione srebrem i złotem, opowiadał:
— To są dziwne w swoich kształtach kawałki złota z Bej-Kemu, to — czarne sobole z Kemczyckiego Nojonatu. Tu są złożone cudotwórcze panty12; w tej szkatule z rogu barana skalnego wodzowie Oroczenów przysłali z dalekiej północy czarowne korzenie „Dżeń-Szengu” i „Cybetu” pachnącego piżmem; ten kawał bursztynu pochodzi z brzegów morza wiecznie pokrytego lodem, a waży 134 łana13; tu przechowujemy drogie kamienie z Indii...
Długo jeszcze wyliczał, opowiadał i sam nie mógł ukryć zachwytu nad pokazywanymi rzeczami. Przed moimi oczami migotały stosy najdroższych futer: białego bobra, czarnych, białych i niebieskich lisów, czarnych soboli, czarnych panter; małe, misternie rzeźbione pudełka szyldkretowe, w których przechowywano cienkie jak pajęczyna, 10-jardowe jedwabne „chatyki” indyjskie; woreczki plecione ze złotych sznurów, a pełne pereł przysłanych od radży Trawankoru; olśniewające przepychem i misterną robotą sygnety ze szmaragdami, rubinami i szafirami z Chin i z Indii; olbrzymie chryzoprazy, diamenty; kość słoniowa z artystyczną inkrustacją ze złota, pereł i drogich, barwnych kamieni; tęczowe tkaniny, wyszyte złotem i srebrem; kły morsów, na których artyści, rybacy z morza Beringa, nacięli dziwaczne rysunki pierwotnej sztuki.
Niepodobna wyliczyć wszystkiego!
W oddzielnym pokoju stały ofiarne posągi Buddhy: złote, srebrne, z brązu, kości, korali, z masy perłowej, kryształu, ametystów i nefrytu; były tam posągi z rzadkich, nieznanych gatunków drzew barwnych i aromatycznych.
— Niech pan weźmie który z tych posągów i obejrzy go! — zaproponował mi mój cicerone.
Uczyniłem to i od razu posłyszałem jakiś chrzęst i szum wewnątrz posągu.
— Słyszy pan? — zapytał skarbnik, uśmiechając się chytrze. — To są drogie kamienie i kawałki złota. To „wnętrzności” boga. Tu się kryje przyczyna, dlaczego wy, Europejczycy, przy zdobywaniu — jak to było w 1900 roku w Chinach — miast buddyjskich i świątyń, przede wszystkim zaczynacie burzyć nasze posągi, mówiąc, że nasi bogowie są wrogami waszych. Lecz przyczyna waszej nienawiści dla naszych bogów leży w chęci zabrania wnętrzności posągów... W ten sposób bardzo wiele znakomitych, drogich kamieni wyszło na świat dzienny z mroku posągów, do których zasyłały modły narody Babałanu14, Chin i Indii.
Długa amfilada pokoi zajęta jest przez książnicę „boga”. Są tu ręcznie pisane foliały z różnych epok, w różnych językach azjatyckich, na różnorodne tematy: religijne, filozoficzne, historyczne i magiczne. Widziałem rękopisy rozsypujące się w proch. Żeby uratować je od ostatecznego zniszczenia, lamowie moczą je lepkim sokiem jakiejś rośliny tybetańskiej. W szafach leżą tablice gliniane z asyryjskimi hieroglifami. Księgi chińskie, indyjskie, tybetańskie i mongolskie przechowują się w osobnych szafach. Zawierają one dzieła z zakresu buddyjskiego kultu Sakkya-Muni, sekty „czerwonych kołpaków”15 oraz księgi żółtego buddyzmu, czyli tybetańskiego lamaizmu, legendy, historyczne kroniki, przepowiednie, magiczne, lekarskie i astrologiczne przepisy i formuły. Setki lamów wertują te stare szpargały, studiując je, przepisując, szerząc w ten sposób i przechowując starożytną naukę i legendy. Istnieje pokój, gdzie zgromadzono wyłącznie tajemnicze dzieła magiczne z opisami życia, czynów i cudów wszystkich 31 „Żywych Buddhów”; bulle Dalaj-Lamy, orędzia mądrego Taszy-Lamy; pisma hutuhtów chińskiego lamaizmu z Wu-Ta-Y; dzieła antagonisty „Żywego Buddhy” — Pandity — Gegeni z Dołon-Noru, oraz horoskopy periodyczne stu chińskich mędrców buddyjskich. Klucze od tej tajemniczej komnaty są starannie przechowywane w szkatule „boga” wraz z pierścieniem Dżengiz-Chana i z pieczęcią cesarską.
Osobę „jego świątobliwości” otacza 5000 lamów, podzielonych na kilka stopni hierarchicznych, od prostych służek kościelnych do „radców boga”, z których właśnie składa się rząd niezależnej Hałhi.
Szczególnie interesowały mnie trzy kategorie lamów, o których opowiadał mi sam „Żywy Buddha”, gdym go odwiedził wraz z księciem buriackim Dżam-Bałonem, pomocnikiem i przyjacielem barona Ungerna. „Buddha” uskarżał się, że leniwe, bogate i rozpustne życie, jakie prowadzą lamowie, z zatrważającą szybkością zmniejsza ilość prawdziwych, natchnionych wróżbiarzy i proroków.
— Gdyby nie Dżałchancy i Narabanczi-Hutuhtu, prowadzący surowy ascetyczny rygor klasztorny, Ta-Kure pozostałoby niezawodnie bez wróżbiarzy i jasnowidzących. Przeszli w inne formy istot, błogosławieni przez bogów Barun-Abaga-Nar, Dorczyuł-Dżurdok, którzy mogli widzieć tajemnice przyszłości i dalekie cienie przeszłości.
Bogdo miał słuszne powody do skargi, gdyż kategoria wróżbiarzy w jego dworskim otoczeniu jest nader potrzebna. Objaśnia się to tym, że nowa osobistość zjawiająca się w pałacu „boga” jest pokazywana najpierw lamie-wróżbiarzowi, czyli „dzurenowi”, który na podstawie swojej tajemniczej sztuki informuje się co do przeszłości i przyszłości przybysza i w ten sposób „Żywy Buddha” już wie, jak ma rozmawiać z gościem lub interesantem.
„Dzureni” są najczęściej starcami; są to surowi asceci, wyniszczeni bezsennymi nocami i ciągłymi praktykami jogów. Widziałem i młodych „dzurenów”, czasem nawet dzieci. Lecz są to „hubiłgani”, bóstwa przeistoczone, w przyszłości hutuhtu i gegeni klasztorów lamaickich.
Drugą kategorię uczonych lamów stanowią medycy, czyli „ta-lamowie”. Badają oni działanie na organizm ludzki traw i ziół oraz soków zwierzęcych, przechowują recepty medycyny tybetańskiej i leczą chorych. Bardzo starannie studiując anatomię i fizjologię człowieka, medycy ci jednak nie posiłkują się wiwisekcją. Są to bardzo zdolni masażyści, wprawiacze kości, znawcy hipnotyzmu, żywego magnetyzmu i okultyzmu, co szeroko stosują w praktyce lekarskiej.
Trzecią nareszcie kategorią jest najwyższy stopień lekarski, dostępny prawie wyłącznie dla Tybetańczyków, Kałmuków i Buriatów. Są to „turdzy-lamowie” czyli lekarze-truciciele. Można by ich nazwać „doktorami medycyny politycznej”. Turdzy-lamowie mieszkają w odosobnieniu, pędzą życie samotne i są milczącą, tajemniczą bronią w rękach „Żywego Buddhy” — Bogdo-Chana.
Książę Dżam-Balon objaśnił mi, że turdzy-lamowie przeważnie są niemi, gdyż prawdopodobnie w dzieciństwie podlegają specjalnej operacji. Widziałem jednego „turdzy”. Był to ten sam lekarz, który otruł swego chińskiego kolegę, przysłanego do Urgi z Pekinu dla zgładzenia ze świata nader zuchwałego i niezależnego Bogdo. Malutki, siwy, pomarszczony staruszek z siwą, kozią bródką miał zbyt bystre, przenikliwe oczy, aby można było czuć do niego sympatię. Gdy „turdzy” przybywa do gegeni jakiegoś klasztoru, do koczowiska chana lub księcia, ci od razu przestają jeść i pić, obawiając się trucizny, którą posiada ta mongolska Lokusta rodzaju męskiego. Nawet środki zapobiegawcze nie uratują skazanego. Zatruta czapka, koszula lub buty zmoczone płynem trującym, paciorki różańca lub frędzle uzdy, monstrancja posypana zabójczym proszkiem lub księgi rytualne — dokonają wyroku „Żywego Buddhy”.
Niewidomy dostojnik lamaicki jest otoczony najgłębszą czcią i ubóstwieniem religijnym. Przed nim wszyscy padają na twarz, a lamowie zbliżają się do jego tronu czołgając się na kolanach.
Wszystko to jest ponure, tchnie wschodnią starożytnością i psychologią pierwotną. „Żywy Buddha” — to krzyczący anachronizm dla nas, Europejczyków. Pijany ślepiec, lubujący się w banalnych piosnkach gramofonu lub puszczający prąd elektryczny w swoich przybocznych lamów; okrutny starzec trujący potajemnie swoich politycznych przeciwników, dostojnik kościoła trzymający w ciemnocie umysłowej swój naród i ogłupiający go swymi proroctwami i wróżbami — nie jest jednak zupełnie zwyczajnym człowiekiem.
Pewnego razu, gdy siedzieliśmy w gabinecie Bogdo i książę Dżam-Bałon tłumaczył mu moje opowiadanie o postępach nauki zachodniej, starzec nagle podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, co się dzieje w kaplicy; jakkolwiek wytężałem cały swój słuch, nic nie mogłem dosłyszeć. Wreszcie podniósł się z poduszek i pokornym, przestraszonym, pełnym ekstazy religijnej głosem rzekł:
— Bogowie mnie wołają...
Sekretarze pochwycili Bogdo pod ręce i doprowadzili do kaplicy. Wszedł sam i szczelnie zamknął za sobą drzwi. Pozostawał tam dwie godziny, które spędził na modlitwie. Modlitwa ta składa się z rozmowy z niewidzialnym bóstwem, w imieniu którego Bogdo sam daje odpowiedzi na swoje własne pytania. Wyszedł z kaplicy blady, wyczerpany, lecz spokojny i radosny. Jest to osobista modlitwa samotna „Żywego Buddhy”.
W kościelnych ceremoniach Bogdo bierze tylko udział bierny. Jest wtedy tylko „bogiem”. Lamowie stawiają go z tronem na ołtarzu i modlą się do niego wraz z nabożnym ludem. On zaś wysłuchuje i przyjmuje modły, prośby, nadzieje, łzy, rozpacz i radość i patrzy przed siebie nieruchomo swymi szeroko rozwartymi ślepymi źrenicami. Lamowie, zależnie od momentu nabożeństwa, ubierają go w rozmaite płaszcze i nakładają mu na głowę przeróżnej formy czapki, mitry i kołpaki. Nabożeństwo kończy się chwilą doniosłą, gdy „Żywy Buddha” w złotej tiarze błogosławi narody wschodu, zachodu, północy i południa monstrancją, wyobrażającą Buddhę w kwiecie lotosu i odmawia modlitwę ofiarną, wyciągając ręce na Zachód i w stronę Europy, do której podług przepowiedni powinna wtargnąć nauka mądrego Buddhy.
Gdy wszyscy wychodzą ze świątyni, Bogdo pozostaje sam na sam z Buddhą i zaczyna modlić się długo i gorąco, z natchnieniem improwizując modlitwy i psalmy prześliczne w swej formie. Czasami podczas rozmowy lub posłuchania ministrów starzec odchodzi do świątyni lub kaplicy na modlitwę, mówiąc z namaszczeniem:
— ON wszedł do NIEGO i ich dusze połączyły się w zrozumieniu...
Przy tych słowach wszystkich ogarnia strach mistyczny, wszystko ucicha i zamiera przed obliczem jakiejś uroczystej tajemnicy; lamowie stają w pozie do modlitwy i przebierając różańce, szepcą frazes święty: „Om! Mani padme, Hung!” lub kręcą koła z napisanymi na nich modlitwami i zaklęciami; wróżbiarze przystępują do swoich praktyk; jasnowidzący zapisują swe
Uwagi (0)